Civil-Brown Sue - Mistrzowska zagrywka.pdf

(755 KB) Pobierz
15830560 UNPDF
Sue Civil – Brown
Mistrzowska zagrywka
Prolog
O nie! .
Słowa te wyrwały się z ust Kelly Burke tuż po przeczytaniu ostat¬niego zdania e-maiła od rodziny.
Siedziała przy biurku, otoczona zwykłym roboczym bałaganem: ster¬tami dokumentów, książek,
kompaktów i kłębami kurzu tak wielkimi, że można się o nie potknąć.
Nie zwracała j ednak uwagi na ten rozgardiasz. Wpatrywała się w sło¬wa na jaśniejącym ekranie
komputera.
Najukochańsza Kelly - zaczynał się niewinnie list. - Niesamowicie nam się podoba twoja nowa
witryna! Cudowna kolorystyka, jaki pomysł! Wujek Max nie może pojąć, dlaczego rzuciłaś
malowanie.
Akurat, pomyślała Kelly, przypominając sobie własne dramatyczne wysiłki podczas lekcji z
wujkiem Maksem. Miała dziesięć lat, a on twier¬dził, że czekają fantastyczna przyszłość malarki
abstrakcjonistki. Kelly, która chciała jedynie, żeby kaczka wyglądała j ak kaczka, nawet jeśli była to
tylko zabawka, poddała się w poczuciu klęski.
"Nam wiedzie się bajecznie -czytała dalej. -Emerytura nam słu¬ży - przynajmniej tym, którzy na
nią przeszli. Mnóstwo czasu na rozwijanie innych zainteresowań i wąchanie kwiatków. "
Tak, jakby ktokolwiek z jej rodziny zniżył się do wąchania kwiatków. Ale dopiero następne zdanie
sprawiło, że zadźwięczały w jej głowie dzwonki alarmowe.
"Babcia Bea oddała domek gościnny bardzo miłemu mło¬dzieńcowi, niej akiemu Sethowi
RaIstonowi . Pewnie o nim słyszałaś. Kiedyś był gwiazdą futbolu, ale uszkodził so¬bie kolano, i to
tak poważnie, że nie może już grać. Ale do rzeczy. Babcia niesłychanie się z nim zaprzyjaźniła i
przepada za jego towarzystwem. Co więcej, szalenie uczyn¬ny Z niego młody człowiek. Zgodził się
pomóc nam w spra¬wach finansowych! Pamiętasz, kochanie, w jak fatalnej kondycji były nasze
finanse za czasów twojej ostatniej wizyty. Ogromnie nam ulżyło, że możemy liczyć na jego pomoc."
Dokładnie w tej chwili Kelly poczuła, że się dusi. Pomoc? Ze strony obcego? Kontuzjowanego
byłego piłkarza, który prawdopodobnie ma kłopoty z dodawaniem? A w ogóle dlaczego uczepił się
jej babki? Cze¬go chce młody mężczyzna od osiemdziesięcioletniej kobiety?
Pieniędzy. Kupy pieniędzy. Babcia miała fortunę, a w finansach ro¬dziny panował tak potworny
bałagan, że nawet dyplomowany księgowy nie potrafiłby stwierdzić, czy coś ukradziono.
A jeśli ten cały Ralston przepuści rodzinny majątek na kobiety, wino i śpiew?
Babcia, najukochańsza, najmądrzejsza i najbardziej szalona osiem¬dziesięciolatka na tej planecie,
miała o sobie tak dobre mniemanie, że bez trudu mogłaby uwierzyć, że jakiś cyniczny, młodszy o
pięćdziesiąt lat podrywacz oszalał z miłości do niej.
Kelly bez namysłu sięgnęła po telefon. Pięć minut później miała już zarezerwowane miejsce w
samolocie. Po dwudziestu czterech godzinach wjeżdżała do Paradise Beach na Florydzie.
I dopiero wtedy nawiedziły ją poważne wątpliwości.
Rozdział 1
Panika to dziwna reakcja jak na kogoś, kto wraca do domu po ośmiu latach, ale Kelly Burke
właśnie tego uczucia doznała, jadąc przez Paradise Beach. Panika narastała, Kelly jechała coraz
wolniej, aż wresz¬cie kierowcy, którzy ją mijali, zaczęli trąbić i wygrażać pięściami. Zerk¬nęła na
szybkościomierz; jechała dwadzieścia kilometrów na godzinę.
Przycisnęła pedał gazu, ale poczuła jeszcze większą panikę, więc znowu zwolniła i zjechała na bok,
udając, że czegoś wypatruje.
W chwili gdy jej stopa dotknęła ziemi na lotnisku w Tampie, wszyst¬ko w niej krzyczało, że
popełniła straszny błąd. Po zaśnieżonym Denver widok pławiącej się w olśniewającym słońcu
Florydy uprzytomnił jej, co zrobiła. Wróciła do domu.
Z każdą chwilą coraz bardziej tego żałowała. Gdy dotarła do wąskie¬go mostu, który prowadził do
rodzinnej wyspy Burke'ów w Zatoce Mek¬sykańskiej, z trudem łapała powietrze.
Na drugim brzegu wysiadła z wynajętego samochodu i odetchnęła głę¬boko, nakazując sobie
spokój. A kiedy walczyła z szalejącym sercem, oddechem i uginającymi się kolanami, przyszło jej
do głowy, że właści¬wie mogłaby wrócić na lotnisko i zostawić babcię z jej problemami.
Rany boskie, nabawiła się klaustrofobii czy co? Od tych bujnych jak dżungla zarośli dostawała
duszności. W Kolorado przyzwyczaiła się do wielkich przestrzeni. Tutaj natura skakała jej do
gardła. Wszystko było obrzydliwie zielone!
Poza tym na tę wyspę można się było dostać tylko jedną drogą. Rodzi¬na Kelly cieszyła się
komfortem prywatności, ale ona nigdy nie mogła zapomnieć, że nie ma stąd drogi ucieczki.
Dziecko, które wychowuje się w cyrku, musi myśleć o takich rzeczach. Narzucenie sobie zbyt wielu
dorosłych obowiązków rodzi tęsknotę za wolnością.
Klaustrofobia, nie ma co. Ta reakcja nie może mieć nic wspólnego z powrotem na łono kochającej
rodziny. Oczywiście nigdy nie wątpiła w ich miłość. Tylko w zdrowe zmysły.
Co gorsza, prawie całe dzieciństwo przeżyła w okropnym niepokoju, mając na głowie rodzinne
finanse i prowadzenie domu. To było zajęcie dla dorosłego i doświadczonego człowieka. Doskonale
zdawała sobie spra¬wę, że wzięła to wszystko na siebie z własnej nieprzymuszonej woli, więc nie
może obwiniać rodziny o zrzucenie na nią obowiązków. Nie, przyjęła je, ponieważ rozpaczliwie
pragnęła stać się ważna i niezastąpiona. Ponie¬waż musiała udowodnić sobie i innym, że coś
jednak potrafi.
Ale teraz niepokój powrócił i uderzył z jeszcze większą siłą. Jakby chciał sobie powetować te osiem
lat nieobecności.
Zdjęła buty do biegania, rzuciła je na tylne siedzenie i ruszyła wąską piaszczystą ścieżką, biegnącą
po obrzeżu tej strony wyspy. N a zachód rozpościerały się migotliwe wody Zatoki Meksykańskiej.
Jednak ledwie widok ogromu wód zdołał uspokoić jej znękane ner¬wy, na horyzoncie pojawił się
kulejący, dość atrakcyjny ciemnowłosy mężczyzna z ogromnym płowym psem. Mężczyzna i pies
byli najwięk¬szymi reprezentantami swoich gaturików,jakich zdarzyło sięjej widzieć. Co więcej,
pies warknął na nią, a mężczyzna był wyraźnie rozdrażniony. Kelly, nieco zbita z tropu
niespodziewanym widokiem, gapiła się na nich z otwartymi ustami jak wioskowy głupek.
- To prywatna wyspa - odezwał się mężczyzna.
To wystarczyło, żeby ją zdenerwować. I dobrze, bo wróciłajej zdolność myślenia. Złość jest
fantastycznym substytutem bardzo wielu uczuć. Poza tym nie pozwala przestraszyć się obcego,
dwa razy większego faceta.
- Wiem. Kim pan jest?
- Nie pani interes.
- Właśnie że mój.
Pies znowu warknął. Mężczyzna zrobił nieznaczny gest i bydlę _ wielkie jak szetlandzki kuc -
usiadło.
- Myli się pani. Niech się pani stąd zbiera albo wezwę policję.
- A pan niech lepiej uważa na psa. Tygrysy cioci Zeldy zjedzą go na podwieczorek.
Obcy znieruchomiał; wyraz jego twarzy powoli zaczął się zmieniać.
Kelly miała już sobie pogratulować poskromienia niedoszłego Arnolda Schwarzeneggera, kiedy
znów się odezwał:
- Zna pani Zeldę?
- To moja ciotka. Niby dlaczego nazwałam ją ciocią?
Na jego ustach powoli pojawił się uśmiech. Zdała sobie sprawę, że ten gigant jest naprawdę
atrakcyjny. Nawet przystojny. A to wcale nie poprawiło jej humoru.
- No - mruknęła. - Jestem z rodziny. A pan?
- Jestem gościem Bei Seth Ralston.
Światełko zapaliło się dopiero teraz i Kelly poczuła się niewiary¬godnie głupio. Jak mogła na to
nie wpaść? To także nie poprawiło jej
humoru.
- Aaaa ... Przegrany były piłkarz.
Uniósł brew.
- Tak mnie opisała?
- Nie ona. Ja.
Uśmiechnął się szerzej, jakby powiedziała coś śmiesznego.
_ Jest pani bardzo domyślna. Więc jest pani Kelly, wnuczką marno¬trawną. Pewnie rodzina ma
zarżnąć tłustego cielca, skoro raczyła pani wrócić?
- Raczyła? Co za wyszukane słownictwo jak na liniowego!
- Liniowy gra w obronie. Ja byłem w ataku.
Wytrącił ją z równowagi. Miała ochotę wściec się na niego lub roze¬śmiać. Rozbawienie
zwyciężyło. Prawie.
- Atakowanie weszło panu w nawyk.
- Też tak myślę. - Spojrzał na psa. - Bouncer, to przyjaciółka. - Zerknął na nią. - Niech mu pani da
rękę do powąchania.
Odruchowo cofnęła się o krok.
- Po co?
- Żeby uznał panią za przyjaciółkę.
Łypnęła na niego nieufnie, ale posłusznie podsunęła rękę ogromnemu, śliniącemu się psu.
- Po co takiemu dużemu facetowi pies obronny?
Wzruszył ramionami.
- Trzeba spytać Zeldy. Tresuje go.
- Boże!
W jego oczach znowu błysnęło rozbawienie.
- Też tak myślę! To na razie.
Odwrócił się i odszedł, utykając, a pies pobiegł za nim. Kelly stała, usiłując rozstrzygnąć, kto
wygrał i dlaczego ją to interesuje. I dlacze¬go ten człowiek zachowuje się tak, jakby wszystko tutaj
należało do niego?
Spotkanie miało jednak uzdrowicielski efekt. Kiedy wsiadła do sa¬mochodu, nie miała już
wrażenia, że roślinność ją dusi, a powrót do domu jest największym błędem jej życia.
Był prawdopodobnie zaledwie drugą najgłupszą rzeczą, jaką w ży¬ciu zrobiła.
Willa - tak zawsze nazywano ten dom - była oazą spokoju pośród szaleństwa tropikalnej
roślinności. Kelly dawno już uznała, że dom tyl¬ko dlatego jest otoczony wypielęgnowanym
trawnikiem i klasycznym ogrodem, że babcia Bea uznała,.iż nie potrzebuje podwórka. Wynajęła
człowieka, który doglądał trawnika i ogrodu, a on z całym oddaniem walczył z chaosem natury,
strzygąc, kosząc i sadząc zdyscyplinowane kwiaty, poddające się jego rozkazom.
Wydarł dżungli parę akrów ziemi i stworzył na nich ogród w sty¬lu angielskim. Gdyby zapuścił się
jeszcze parę metrów dalej, pewnie by poległ. Ujarzmianie tej malutkiej działki i tak było nie lada
wy¬czynem.
Sam dom, zbudowany z cyprysowego drewna, oślepiająco biały i ozdobiony szerokimi werandami,
przypominał kolonialną posiadłość. Trzeba było zatrudnić pracownika, który zajmował się
malowaniem i usu¬waniem szkód spowodowanych przez słone powietrze.
A więc willa, która wcaie nie była willą, wyglądała jak precyzyjnie oszlifowany klejnot, złożony na
zielonym aksamicie pomiędzy szaleją¬cą dżunglą. Ale Kelly dobrze wiedziała, jak złudne jest to
wrażenie. Za ścianami domostwa szalała inna dżungla: jej rodzina.
Zatrzymała samochód w cieniu potężnego dębu, największego drze¬wa na wyspie. Nikt nie
wiedział, skąd się wziął na tej małej piaszczystej wysepce, która nie rozsypała się tylko dlatego, że
trzymały ją razem ko¬rzenie mangrowców. Dąb po prostu był i miewał się dobrze.
Kelly przez parę minut stała przy samochodzie, sycąc się łagodnym spokojem zdyscyplinowanego
ogrodu. Wreszcie ruszyła w stronę szero¬kich schodów, prowadzących na piętro. Na parterze
znajdowały się tyl¬ko magazyny i pokoje służby, ponieważ w czasie sztormu lub huraganu mogły
się znaleźć pod wodą. Pierwsze i drugie piętro zajmowali właści¬ciele domu.
Schody skrzypiały jak zwykle, a ona jak zwykle poczuła nerwowe ssanie w dołku. To właśnie
dlatego nie chciała wrócić. Bała się tego ciąg¬łego uczucia, że znajduje się na krawędzi kolejnej
porażki _ i strachu przed kolejnym szaleństwem, z jakim mogła się spotkać.
Bardzo trudno jest się pogodzić z myślą, że własna rodzina jest nie¬spełna rozumu. Zwłaszcza jeśli
jest się dzieckiem. Koło trzydziestki powinno być już łatwiej. Tak sobie mówiła.
Ledwie wyciągnęła dłoń ku klamce, drzwi otworzyły się i w progu stanął kamerdyner. Uśmiechnął
się do niej promiennie; parę ~osmyków bielusieńkich włosów, zaczesanych na łysinę, świeciło w
ciemnościach. Lawrence był jak zwykle ubrany w szorty khaki, podkolanówki i koszu¬lę.
Wyglądał, jakby zstąpił z plakatu reklamującego radości służby woj¬skowej w tropikach.
- Panienka Kelly! - zawołał z nieskazitelnym angielskim akcen¬tem. - Co za radość widzieć
panienkę!
Nie spodziewała się, że na jego widok poczuje taki przypływ ciepła.
Przez chwilę gardło tak sięjej ścisnęło, że nie mogła wydobyć głosu.
- Cześć, Lawrence. Jak leci?
- Bardzo dobrze, panienko, d~iękuję. Czy mam przynieść bagaże?
Nie chciała, żeby to robił. Miał pewnie z siedemdziesiąt lat, a ona była młoda i zdrowa. Ale
wiedziała, jakby się poczuł, gdyby nie pozwo¬. liła mu się tym zająć. Dawno temu wyjaśnił jej to
bardzo dokładnie.
- Nie przywiozłam wiele. Walizkę i laptop. - Podała mu kluczyki. ¬Gdzie są wszyscy?
- Panienka Zelda karmi tygrysy. Pan Max maluje w studiu, pan Ju¬lius ćwiczy w konserwatorium,
a panna Mavis ucięła sobie drzemkę. Jaśnie pani - zawsze tak mówił o babci, ponieważ kiedyś
wyszła za wi¬cehrabiego - uczy się roli w salonie.
- Pewnie nie powinnam jej przeszkadzać?
- Przeciwnie, byłaby bardzo zła, gdyby jej panienka nie przeszkodziła. .
Kelly zastanowiła się nad tą możliwością, ale doszła do wniosku, że przyda się jej parę minut na
przywyknięcie do tego domu, zanim stanie z kimkolwiek twarzą w twarz.
- Wiesz co, mam lepszy pomysł. Zostaw moje bagaże, zaproś mnie do spiżami na coś mocniejszego
i porozmawiajmy. Tylko we dwójkę.
Lawrence nie był zachwycony, ale nie przeżyłby prawie czterdziestu lat w rodzinie Burke' ów,
gdyby nie nauczył się dostosowywać do każdej sytuacj i.
- Powinienem ostrzec panienkę. Kucharka jest w rozpaczy.
- Jak zawsze. O co poszło tym razem?
- Panna Zelda rzuciła pieczeń tygrysom.
Kelly poczuła, że gdzieś w środku wzbiera w niej śmiech.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin