Greene Jennifer - Na krawedzi snu.pdf

(705 KB) Pobierz
Greene Jennifer - Na krawedzi snu
Jennifer Greene
Na kraw ę dzi snu
169890178.002.png
Rozdział 1
Bree była specjalistką w błądzeniu. Robiła to często i z fantazją. Boczne drogi
miały w sobie o niebo więcej uroku od bezdusznych autostrad i pal licho opały, w
jakie się niekiedy popadało, wybrawszy niewłaściwy zakręt. Zazwyczaj opłacało się
działać pod wpływem impulsu. Bez tej odrobiny ryzyka, tej szczypty kuszenia losu,
tego niewinnego zakręcenia kołem ruletki, Ŝycie byłoby beznadziejnie nudne.
Ale dzisiaj wieczorem zaczynała jednak odczuwać lęk – ściskający w dołku,
przyprawiający o szybsze bicie serca, wpełzający w palce nieprzyjemnym chłodem.
Niebo przeciął nagle zygzak błyskawicy. Łoskot gromu, który przetoczył się w chwilę
potem, wstrząsnął starym volkswagenem. Deszcz siekł przednią szybę z taką ślepą
zaciekłością, Ŝe poskrzypujące wycieraczki nie nadąŜały z jej osuszaniem. Niebo było
czarne niczym sklepienie pieczary – nic dziwnego, zwaŜywszy, Ŝe zbliŜała się północ – a
nawierzchnia Ŝwirowej drogi przeistaczała się z wolna w błotnistą breję. KaŜdy
rozsądny kierowca dawno juŜ by z niej zjechał.
Bree nie marzyła o niczym innym, ale nawałnica otaczała ją dosłownie zewsząd.
Zjechanie z drogi niczego nie rozwiązywało, pogorszyłoby tylko i tak juŜ niewesołą
sytuację. Od godziny wypatrywała końca burzy jak zbawienia. Nadaremnie. Rozglądała
się za jakimiś zabudowaniami – motelem, stacją benzynową, domem – gdzie mogłaby
znaleźć schronienie. Bez rezultatu.
Kolejna seria błyskawic rozświetliła niebo, na chwilę wyłuskując z mroku posępny
pejzaŜ Parku Narodowego Badiands w Południowej Dakocie. W czasie szalejącej
burzy okolica wyglądała niesamowicie i obco, do złudzenia przypominała księŜycowy
krajobraz. Skalne monolity, zalewane co chwila powodzią światła, mieniły się
upiornymi barwami. Otaczało ją posępne, rozciągające się na wiele kilometrów
pustkowie, urozmaicone gdzieniegdzie pofałdowanymi wzgórzami, pocięte jarami o
stromych ścianach – i jak okiem sięgnąć ani śladu Ŝycia.
Nie była to sceneria dla bojaźliwych, ale Bree Reynaud nikt nie mógł zarzucić
tchórzostwa. Urzeczona surowym pięknem Badiands włóczyła się po okolicy od
późnego popołudnia. TuŜ przed zachodem słońca na niebie zaczęły się gromadzić
ogromne, ciemne chmury. ZauwaŜyła to; zdawała sobie sprawę, Ŝe nadciąga burza,
ale nawet przez myśl jej nie przeszło, by poszukać schronienia. Widok był
wspaniały, pozostawiał niezatarte wraŜenie.
Nie Ŝałowała teraz, Ŝe tak długo go podziwiała. Ale była to jedna z tych
nielicznych w jej Ŝyciu chwil, kiedy wyrzucała sobie, Ŝe pozostawała kiedyś głucha
169890178.003.png
na nauki taty. Raoul Reynaud wychodził ze skóry, byle tylko wpoić ostroŜność
swemu najmłodszemu dziecku.
Jego trud poszedł na marne, niestety. Przednia szyba znowu zaparowała.
Pochylając się, Ŝeby ją przetrzeć ostatnią juŜ chusteczką higieniczną, Bree oderwała na
chwilę jedną rękę od kierownicy. Koła wybrały sobie akurat ten moment, Ŝeby
wtoczyć się w kałuŜę. Bree, klnąc pod nosem po cajunsku, chwyciła oburącz
kierownicę, by wyprowadzić wóz z poślizgu. Kiedy w końcu odzyskała nad nim
panowanie, dłonie i czoło miała wilgotne od potu.
Nie, to nie był lekki niepokój. Bała się jak diabli. Zatrzyma się w pierwszym
napotkanym miejscu, gdzie będzie moŜna przeczekać najgorsze. Choćby w jaskini.
Gdziekolwiek.
Kolejny zygzak błyskawicy przeorał ciemności tak blisko, Ŝe poczuła silną woń
ozonu. Takiego ryku grzmotu, jaki nastąpił po chwili, Bree jeszcze nie słyszała. Nie
była przesądna, ale pochodziła przecieŜ z luizjańskich moczarów. MoŜe to omen.
MoŜe juŜ pora, by przestała się wałęsać.
MoŜe dla dwudziestosiedmioletniej kobiety juŜ czas, by się ustatkować i powaŜnie
pomyśleć o przyszłości.
MoŜe byś się tak na razie skupiła na ratowaniu skóry, Reynaud, upomniała się
w myślach. Uchyliła boczną szybę. Przez powstałą szparę natychmiast wdarły się do
środka igiełki zimnego, zacinającego deszczu, mocząc lewy rękaw jej czerwonego
swetra. No trudno.
Bez dopływu powietrza z zewnątrz przednia szyba będzie wciąŜ zaparowana.
Wycieraczki odgarnęły nową kaskadę wody... i w tym momencie dostrzegła skupisko
masywnych, mrocznych cieni.
Wcisnęła hamulec i cofnęła wóz, Ŝeby jeszcze raz rzucić na nie okiem. Teraz była
juŜ pewna. W odległości kilkuset metrów od drogi majaczyły w ciemnościach jakieś
zabudowania. Skręciła i natychmiast okazało się, Ŝe prowadząca tam polna dróŜka
jest równie przejezdna, jak rozmokły tor saneczkowy, ale to jej nie zniechęciło.
Wreszcie jakiś dach nad głową. Nawet alchemik na widok złota nie wpadłby w
podobną euforię.
Kiedy jednak zatrzymywała wóz na końcu długiej drogi dojazdowej, euforię
zastąpiła konsternacja. Wokół rozciągały się pola uprawne, załoŜyła wiec z góry, Ŝe
natknęła się na farmę. Owszem, te kilka zabudowań po obu stronach domu moŜe i
było budynkami gospodarskimi – w panujących ciemnościach nie dało się tego
stwierdzić z całą pewnością – ale sama siedziba gospodarza przypominała zamczysko
Drakuli.
169890178.004.png
Pretensjonalne zamczysko. Ten budynek wtopiłby się moŜe w krajobraz alpejski, ale
pośrodku Badlands wyglądał po prostu idiotycznie. Dwa okazałe piętra z
ciemnoszarego kamienia, z wymyślnymi szybkami ze szkła ołowiowego w oknach, a
wszystko to zwieńczone gotyckimi wieŜyczkami. Po obu stronach masywnych drzwi
frontowych przycupnęły dwa kamienne lwy – Ŝadne tam dzieła sztuki rzeźbiarskiej, za
to wielkie – a dziedziniec moŜna by przyrównać do dziewiczej prerii, ani jednego
krzaczka czy drzewka. Same chwasty.
W najlepszym wypadku, przemknęło Bree przez myśl, jest to domostwo jakiegoś
ekscentrycznego starucha. Zarzuciła na ramię pasek torebki, ale nie otwierała jeszcze
drzwiczek. Nie tyle się bała, co była doszczętnie skonana. Czy zdoła jeszcze
wykrzesać z siebie dość energii, by mizdrzyć się przed jakimś zdziwaczałym
dziadygą?
Kolejny zygzak błyskawicy rozświetlił niebo. Wygramoliła się z wozu, zawierając w
myślach pochopny układ z Panem Bogiem. Przez resztę Ŝycia będzie juŜ rozsądniejsza,
będzie ostroŜna, będzie grzeczna... jeśli tylko ten dziwak pozwoli jej przeczekać noc w
jednej ze swoich stodół.
Narzuciwszy sobie na głowę drelichową kurtkę, przebiegła niewielką odległość,
jaka dzieliła ją od sfatygowanych dębowych drzwi frontowych. Kiedy zaczęła w nie
walić pięścią, była juŜ przemoczona do suchej nitki.
W oknach po obu stronach drzwi paliło się światło, ale na jej walenie nikt nie
reagował. Załomotała jeszcze raz, po czym szarpnęła klamkę. Zamknięte.
Zabębniła znowu, tym razem głośniej i mocniej. StruŜki wody ściekały jej po
brwiach, kleiły się jak pajęczyny do rzęs, zwilŜały usta. Wygląda pewnie jak podtopiony
szczur. W normalnych okolicznościach zbytnio by się tym nie przejmowała. Figury nie
miała, co prawda, idealnej, ale po swych przodkach, Cajunach, [Cajun – mieszkaniec stanu
Luizjana, będący potomkiem przybyszów z dawnej kolonii francuskiej Acadia (dzisiejsza Nowa Szkocja).]
odziedziczyła czarne włosy, niebieskie oczy i skórę białą jak magnolia. Zresztą
samotnie podróŜującej kobiecie wystrzałowa prezencja mogła przysporzyć kłopotów.
Dzisiaj jednak obawiała się, Ŝe swoim wyglądem zmokłej kury zrazi do siebie
gospodarza.
Nadal Ŝadnej reakcji. Zamierzyła się, by po raz ostatni rąbnąć pięścią... i omal nie
upadła, bo w tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie.
Zagajenie miała gotowe – przeprosiny za zakłócenie spokoju, prośba o dach nad
głową. MoŜe spać w stodole, gdziekolwiek. Nie jest złodziejką. Zabłądziła tylko. Za
wszystko zapłaci.
Otworzyła juŜ nawet usta, ale głos uwiązł jej w krtani. Była przekonana, Ŝe
169890178.005.png
gospodarzem okaŜe się zasuszony, zdziwaczały staruch, tymczasem... Patrzący na nią
spode łba męŜczyzna nie był ani zasuszony, ani stary. Wyglądał tak, jakby dopiero co
zjawił się tu prosto z Wall Street. W sercu zabitej dechami prowincji on nosił spodnie od
garnituru, skórzane mokasyny i elegancką koszulę. Była północ; on paradował wciąŜ
pod krawatem. Bree przemknęło przez myśl, czy czasem nie kładzie się teŜ do łóŜka ze
swoim neseserem i zafascynowała ją ta wizja.
Podczas swych wojaŜy natykała się na róŜne typy ludzkie, ale rzadko zdarzało się jej
spotkać gros chien – sztywniaka takiego jak ten, na takim odludziu. Wcale by jej nie
zdziwiło, gdyby ów potencjalny dobroczyńca okazał się być bliskim krewnym
granitowych lwów z frontowego ganku.
Na swój sposób był nawet przystojny, jednakŜe nie kaŜdy zauwaŜyłby to na pierwszy
rzut oka. Ponuractwo miał wypisane na czole. Był wysoki i smukły, miał włosy koloru
piasku i wyrazistą twarz o wydatnych kościach policzkowych, sterczącym nosie i
kwadratowym, silnie zarysowanym podbródku. Rysy twarzy zdradzały, Ŝe ten człowiek,
przypuszczając szarŜę, kontynuuje ją aŜ do zwycięstwa. Ani śladu pogodnego
usposobienia. Ani śladu łagodności. Oczy miał cudowne – ciemnoszare, przenikliwe,
inteligentne – ale ich spojrzenie było twarde. Wyglądał na gotowego poŜreć kaŜde
słabsze stworzenie, podobnie jak zwierzęta, których wyrzeźbione postacie zdobiły jego
dom.
Ludzie zawsze wzbudzali w Bree nieposkromioną ciekawość. On najwyraźniej nie
cierpiał na tę przypadłość. Zimnym spojrzeniem zmierzył od stóp do głów jej
przemoczoną postać, a jedynym komentarzem, jakim skwitował ten Ŝałosny widok, było
treściwe „cholera”. Wyciągnął błyskawicznie rękę i w sekundę później drzwi zatrzasnęły
się za Bree z głuchym łoskotem zamykanego na wieki grobowca.
Wszystko wskazywało na to, Ŝe nie jest tutaj zbyt mile widziana.
RozwaŜała przez chwilę moŜliwość ujęcia się honorem i wycofania w burzliwą noc,
ale w mrocznym holu było tak rozkosznie ciepło i sucho, a Lew, choć obcesowo,
najwyraźniej oferował jej gościnę. Przywołała na usta swój najbardziej czarujący
uśmiech i wyciągnęła rękę.
– Nazywam się Bree Reynaud, panie...
– Simon. Simon Courtland.
Skinęła głową. Prawdopodobnie nie zauwaŜył jej wyciągniętej ręki.
– Strasznie przepraszam, panie Courtland...
– Nie musi się pani tłumaczyć – uciął niecierpliwie. – PrzecieŜ widzę, Ŝe burza panią
zaskoczyła. Jak do tego doszło i dlaczego, to teraz mało istotne. Niech pani tu
zaczeka. Zaraz wracam.
169890178.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin