May Karol - Old Shatterhand.pdf

(664 KB) Pobierz
230256267 UNPDF
Uuk Quality Books
Old Shatterhand
Karol May
Krajowa Agencja Wydawnicza, Szczecin 1987.
Tekst według edycji Wydawnictwa ”Editor”, Warszawa 1931.
230256267.001.png
Old Shatterhand
Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich
stanów: Dakota, Nebraska i Wyoming, jechali któregoś letniego dnia dwaj jeźdźcy o dziwnym
wyglądzie.
Obaj mężczyźni bardzo się różnili. Pierwszy z nich był bardzo wysoki, i szczupły, natomiast
drugi niski i gruby. Twarze obu jeźdźców znajdowały się na jednym poziomie ponieważ niski
siedział na dużym, silnym kłusaku, a wysoki na małym mule.
Ubrani byli oryginalnie. Wysoki miał na sobie wystrzępioną skórzaną koszulę myśliwską i
za krótkie, bo sięgające kolan skórzane spodnie. Bose nogi tkwiły w bardzo znoszonych butach,
które chyba nigdy nie widziały pasty. Szyję fantazyjnie okręcała bawełniana chusta. Głowę
nakrywało coś, co kiedyś było cylindrem. Z ronda został zaledwie skrawek, który służył do
zdejmowania kapelusza podczas ukłonu, a po bokach właściciel dokonał licznych cięć wychodząc z
założenia, że głowa łowcy prerii wymaga ciągle świeżego powietrza. Zamiast pasa miał gruby
sznur, za którym tkwiły dwa rewolwery i nóż. Ponadto wisiała ładownica, tabakiera, róg z prochem
i krzesiwo. Na piersiach spoczywała fajka z bzowego drzewa. Z lewego ramienia do prawego
biodra zwieszało się lasso. W poprzek nóg leżała strzelba. Całości stroju dopełniał płaszcz gumowy,
który tak się skurczył, że jego posiadacz, nie mogąc go na siebie włożyć, zarzucił go sobie
malowniczo na ramiona niczym kurtkę huzarską.
Patrząc na twarz tego człowieka trudno było określić jego wiek. Szczupła, osmagana
wiatrem i słońcem twarz pokryta była zmarszczkami, ale wielkie niebieskie oczy miały ciepły,
młodzieńczy blask.
Niski jeździec miał na sobie wyłysiałe futro, spod którego wyglądała niebieska wełniana
bluza i takie same spodnie. Za skórzanym pasem oprócz przedmiotów, które miał jego towarzysz,
znajdował się indiański tomahawk. Do siodła przytroczone było lasso i dubeltówka systemu
Kentucky. Mężczyzna miał gładko wygoloną twarz i rumiane policzki, które błyszczały jak księżyc
w pełni. Spoglądał przed siebie małymi, ciemnymi oczami schowanymi pod krzaczastymi brwiami.
Niewielki perkaty nos dopełniał wizerunku.
Patrząc na nich trudno było przypuścić, że są westmanami. Wysoki nazywał się David
Kroners, a niski Jakub Pfefferkorn, Kroners byli prawdziwym jankesem [1] i nazywano go Długim
Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, ale zgodnie ze swoim wyglądem otrzymał przezwisko
Gruby Jemmy. Trudno było nie spotkać na Zachodzie człowieka, który nie mógłby opowiedzieć o
ich wyczynach i przygodach myśliwskich. Od wielu lat przebywali razem ratując się wzajemnie z
niejednej opresji.
Tymczasem słońce sięgnęło zenitu, po czym powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie
bardzo gorąco, ale dął orzeźwiający wietrzyk. Przetykany miriadami [2] kwiatów kobierzec traw nie
miał jeszcze brązowego, spalonego odcienia jesieni, cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po
rozległej, dalekiej równinie skaliste góry, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnymi
promieniami słońca, na zachodnich zboczach błyszczały wspaniałością kolorów, które na
wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.
— Jak daleko jeszcze pojedziemy dzisiaj? — zapytał Gruby po wielogodzinnym milczeniu.
— Tak daleko jak co dzień — odparł Długi.
— Well! — roześmiał się Mały. — A więc do miejsca obozowiska?
— Yes — odpowiedział Mr Davy.
Znów upłynęła chwila. Jemmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź.
Zerkał na swego towarzysza swoimi chytrymi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza
zaczęła ciążyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:
— Czy znasz te okolice?
— Jeszcze jak!
— No? Co to za region?
— Ameryka.
Długi z niezadowoleniem podciągnął nogę i kopnął wierzchowca. Po czym rzekł:
— Złośliwy drab!
— Kto?
— Ty!
— Ach, ja??! Jak to?
— Mściwy!
— Wcale nie. Kiedy mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci
dawać dowcipne odpowiedzi.
— Dowcipne? O, biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że nie ma miejsca na dowcip.
— Oho! Czy zapomniałeś, co przeszedłem, tam, na innym lądzie?
— O tak! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tym. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż
przypominasz mi o tym trzydzieści razy na dzień.
Gruby uderzył się w piersi.
— Bo muszę — rzekł. — A właściwie to powinienem ci powtarzać czterdzieści czy
pięćdziesiąt razy dziennie, ponieważ jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie
uszanować. A poza tym przebyłem nie jedną, ale trzy pełne klasy!
— Na resztę nie starczyło ci oleju w głowie...
— Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem o co ci
chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Przecież tam, po tamtej stronie wyżyn,
spotkaliśmy się po raz pierwszy.
— No tak! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie
Siuksowie. Nie mogłem dalej uciekać, powalili mnie. A wieczorem ty przybyłeś z odsieczą.
— Tak, Indianie rozpalili ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw,
że je zobaczyłem i podkradłem się po kryjomu. Ujrzałem pięciu Siuksów nad związanym białym.
Dobrze, że i ja nie wystrzeliłem przedtem całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie
wiedzieli przecież, że mają jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.
— Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie jak sto diabłów!
— Za to, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indian. Tak. Ale czerwonoskóry jest także
człowiekiem i nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego
bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem [2]
— A takim to ja niby jestem, co?
— Hm! — mruknął Gruby. — Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych,
byłeś zdania, że należy jak najszybciej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię
nawrócić na swoje poglądy.
— Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, dobroduszni jak mało, a
jednak w potrzebie nie ustępujący innym dzielnym ludziom. Chcielibyście dotykać wszystkiego
przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że
należy się bronić. Wszyscy jesteście tacy, nie wyłączając ciebie.
— Bardzo się cieszę, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrz tam, zdaje się, że widzę ślady w
trawie!
Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa,
ciemna linia.
Davy także osadził konia, przysłonił oczy ręką i badał wskazane miejsce, a po chwili
odezwał się:
— Będziesz mnie mógł zmusić do zjedzenia cetnara [4] mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.
— Ja też tak sądzę. Czy zbadamy go dokładniej, Davy?
— Oczywiście, musimy to zrobić. Na tej starej prerii nie można lekkomyślnie omijać
żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo ma się przed sobą i za sobą, bo łatwo może się
zdarzyć, że ktoś, kto położy się spać żywy, rano będzie martwy. A więc naprzód!
Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jemmy zeskoczył z
konia i ukląkł w trawie. Jego stary kłusak, jak gdyby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na
trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać
trop.
— No? — zapytał Davy, któremu czas się dłużył. — Czy to aż tak ważne?
— Tak. Tędy jechał Indianin.
— Tak sądzisz? To byłoby dziwne. Przecież nie jest to teren myśliwski żadnego
indiańskiego szczepu. Dlaczego myślisz, że to Indianin?
— Ze śladów kopyt poznaję indiańską tresurę.
— Ale przecież indiańskiego konia mógł dosiadać biały.
— Można i tak przypuszczać, ale... ale...
Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:
— Chodź za mną! Rumak był nie podkuty i bardzo zmęczony, a jednak musiał pędzić
galopem. A więc jeździec bardzo się śpieszył.
W tej chwili Davy zsiadł z muła. Rezultat badań kolegi był poważny i skłaniał go do
podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, a zwierzęta stąpały za nimi, jakby też były
ciekawe i chciały badać ślady.
Zrównawszy się z Jemmym, Davy ruszył wzdłuż tropu.
— Masz rację — rzekł po chwili. — Zwierzę istotnie było zmachane, gdyż często się
potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia.
Więc albo uciekał przed pościgiem, albo bardzo się śpieszył do celu.
— To ostatnie jest słuszne.
— Jak to?
— Jak stary jest trop?
— Nie ma jeszcze dwóch godzin.
— Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladów prześladowców. Jednak jeżeli ktoś ma
przewagę dwóch godzin, czy musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tym jest tu tyle rozrzuconych
skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce zakreślając niepostrzeżenie łuk lub
jadąc w koło. Czy nie tak?
— Tak. Nam na przykład wystarczą dwie minuty fory, aby odesłać prześladowców do domu
z długimi nosami i sztywnymi rękami. Ten jeździec musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu.
Ale gdzie należy go szukać?
— W każdym razie niedaleko stąd.
Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.
— Jesteś dzisiaj naprawdę wszechwiedzący! — rzekł.
— Aby to odgadnąć nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę pomyśleć.
— Tak, ale i ja myślę! Niestety, nadaremnie.
— Nic dziwnego.
— Dlaczego?
— Jesteś za długi. Zanim myśl dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. Twierdzę, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin