Buck Pearl Peonia.doc

(1309 KB) Pobierz
Pearl S

Pearl S. Buck

 

 

 

Peonia

Tytuł oryginału: Peony

1975

Przekład Bogumiła Nawrot

DZIEŁA NAJWYBITNIEJSZYCH NOBLISTÓW

2007

 

 


W mieście Kaifeng była wiosna, późna wiosna w prowincji Henan w środkowych Chinach. Za wysokimi murami miejskimi drzewa brzoskwiniowe, posadzone na dziedzińcach, kwitły wcześniej od tych, które porastały pola, rozciągające się na płaskich równinach wokół fosy. Ale nawet w tak osłoniętym miejscu kwiaty brzoskwiń były jeszcze w pąkach na święto Pesach.

Gałązki drzew brzoskwiniowych w ogrodzie Ezry ben Izraela ścięto kilka dni wcześniej i pąki zmuszono do rozkwitnięcia w tym uroczystym dniu. Każdej wiosny Peonia, chińska niewolnica, uważała za swój obowiązek ułożenie z nich bukietów, stawianych pod ścianami sali głównej. Każdego roku Ezra, jej pan, i madame Ezra, jej pani, nie omieszkali zwrócić uwagi na to, czego dokonała. Wiedząc, jak zimna była wiosna tego roku i jak długo północno-zachodnie wiatry, niosące pył z wyżyn w głębi kraju, hulały po mieście, szczególnie ją pochwalili, kiedy tego wieczoru weszli do głównego pomieszczenia domu, by spożyć seder.

- Spójrz, jakiego cudu dokonała nasza Peonia na święto Pesach - powiedział Ezra, pulchną dłonią wskazując kwiaty. Madame Ezra przystanęła, żeby ocenić bukiety. Jej zazwyczaj zniecierpliwione spojrzenie złagodniało. - Bardzo ładnie, moje dziecko - pochwaliła Peonię.

Peonia nie odezwała się, tylko przycisnęła do piersi małe dłonie. Popatrzyła na Dawida, ale szybko odwróciła wzrok, kiedy się uśmiechnął. I podziękowała Lei za jej ciepły uśmiech, odpowiadając nań lekkim poruszeniem ust. Twarz starego rabina pozostała obojętna. Był ślepy, więc niczego nie widział. Na Arona, jego syna, Peonia nawet nie spojrzała.

Zajęli miejsca wokół dużego okrągłego stołu, który postawiono pośrodku sali, i Peonia zaczęła bezgłośnie i z wrodzonym sobie wdziękiem dyrygować służbą, podającą potrawy. Jej polecenia wykonywało czterech ludzi, a Matka Wang, starsza służąca, nalewała herbatę.

Peonia, odkąd sięgała pamięcią, była świadkiem tego wieczornego posiłku wczesną wiosną w domu Ezry. Nadzorowała umieszczanie na stole każdego dania i odświętnej zastawy, a służący jej słuchali, ponieważ wiedziała tak dobrze, jakby była córką państwa, gdzie dokładnie powinna się znaleźć każda potrawa. Naczynia przechowywano w zamknięciu przez dwanaście miesięcy i korzystano z nich tylko tego jednego wieczoru w roku. Srebrne łyżki i pałeczki oraz wielkie siedmioramienne świeczniki błyszczały w świetle lampionów, zwisających z czerwonych belek wysokiego stropu. Na dużej srebrnej tacy osobiście kładła potrawy, mające symboliczne znaczenie, którego nie rozumiała. Ale i tak rokrocznie przygotowywała pieczone jajko, gorzkie zioła, jabłka, orzechy i wino. Wszystko to składało się na osobliwości obcej religii.

Właściwie cały ten dzień wydawał jej się niezwykły w tym tolerancyjnym chińskim mieście. Chociaż Peonia dobrze znała świąteczne rytuały, każdej wiosny na nowo ją zadziwiały. Na przykład pozbywanie się z domu resztek chleba na zakwasie!

Rankiem Ezra, głowa rodziny, zajrzał do każdego kąta, jak nakazywał zwyczaj, śmiejąc się i niefrasobliwie przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego, i pytał ją, czy zebrał już wszystkie okruszki. Kiedyś madame Ezra sama ukrywała kruszyny chleba na zakwasie, by je znalazł, ale od kilku lat pozwalała to robić Peonii, a Ezra kazał jej liczyć okruchy, żeby wiedzieć, czy może już zaprzestać poszukiwań. Żartował sobie przy tym, jakby nieco wstydził się przed służącymi. Kiedy Peonia i Dawid byli dziećmi, śmieli się do rozpuku z poszukiwań i dołączali do nich rozbawieni, wskazując każdą okruszynkę zakazanego chleba. Ale wtedy ona nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest tylko niewolnicą.

Teraz wiedziała. Stała i w milczeniu obserwowała, jak przebiega posiłek. Znała wszystkich siedzących wokół stołu, a najlepiej Dawida. To z uwagi na Dawida kupiono ją w roku głodu, kiedy Żółta Rzeka przerwała wały ochronne i zalała nisko leżące tereny. Peonia była za mała, żeby pamiętać tamtą transakcję. Choćby nie wiadomo jak się starała, nie mogła sobie przypomnieć twarzy żadnej osoby z czasów, zanim ją sprzedano.

Jej pierwszym wspomnieniem był Dawid, wesoły chłopczyk dwa lata od niej starszy, zawsze znacznie wyższy, znacznie silniejszy, więc odruchowo lgnęła do niego i na nim polegała. W tamtych czasach zwierzała mu się ze wszystkich swoich myśli i smutków, i teraz trudno jej było zerwać z tym przyzwyczajeniem. Ale rozsądek jej podpowiadał, że należy z tym skończyć. Byłoby lekkomyślnością uważać, że więź istniejąca między dwójką dzieci może przetrwać poza lata dzieciństwa. To wykluczone, kiedy jedno jest paniczem, a drugie - niewolnicą.

Nie uskarżała się, wiedząc, jakie ma szczęście, że trafiła do domu tych pobożnych Żydów. Kupiec Ezra ben Izrael, głowa rodziny, był jowialnym, korpulentnym mężczyzną. Peonia często myślała sobie, że gdyby zgolił długą brodę, wyglądałby jak Chińczyk. Ostatecznie jego matka była Chinką. Madame Ezra bardzo się tym gryzła, więc nikt o tym nie wspominał.

Pocieszała się, że Dawid, ich syn, raczej jest podobny do niej, a nie do swego ojca, i nawet lubiła podkreślać, że bardzo przypomina dziadka, po którym otrzymał imię. Chociaż każdy coś zawdzięczał madame Ezra, wszyscy się jej bali, bo wielka dobroć w każdej chwili mogła ustąpić miejsca irytacji. Ta dobiegająca pięćdziesiątki, wysoka i postawna kobieta była nawet urodziwa, jeśli komuś nie przeszkadza zbyt duży nos i rumiane policzki. Przy całej serdeczności cechowała ją również pewna niezłomność wiary i przywiązanie do tradycji. Dlatego jak zwykle madame Ezra zaprosiła na seder rabina i jego dwoje dzieci, Arona i Leę. Aron był siedemnastoletnim młodzieńcem bladym i skrytym, którym Peonia gardziła z uwagi na jego pokrytą plamami twarz oraz niegodziwość. Nie wiedziała, czy bliscy chłopaka i państwo Ezra zdawali sobie sprawę z jego niecnych uczynków, a byłoby poniżej jej godności rozmawianie z nimi na ten temat. Może nikt z Siedmiu Nazwisk i Ośmiu Rodów, jak nazywano w Kaifengu Żydów, nie wiedział, co robi syn rabina, a Chińczycy byli zbyt delikatni, by ich o tym poinformować.

Lea to, co innego. Miała złote serce i należała do tych nielicznych osób, u których uroda idzie w parze z dobrocią. Ze swojego miejsca obok stołu Peonia obserwowała Leę z zachwytem, nie pozwalając, by przerodził się on w zazdrość. Dziś wieczorem Lea wyglądała wprost prześlicznie w sukni koloru czerwonego wina, przewiązanej w talii złotym pasem. No, może była za wysoka. Chińczycy nie lubią wysokich kobiet. Ale poza tym jednym defektem nie można jej było nic zarzucić. Lea miała jasną cerę, wielkie, ciemne, błyszczące oczy okolone długimi, wywiniętymi rzęsami, czerwone i pełne usta. Według chińskich kanonów urody nos też miała trochę za duży, choć nie tak duży, jak madame Ezra.

Lea była więcej niż piękna. Z całej jej postaci biło uduchowienie, które Peonia podziwiała, lecz go nie rozumiała. Chińczycy mówili o niej, że jest „niebiańsko dobra”. To znaczyło, że dobroć Lei jest wrodzona, a jej źródło znajduje się gdzieś w niej. Kiedy siedziała obok swego ojca, czujna na każde skinienie jego głowy, by mu służyć pomocą, uświetniała seder swoją obecnością, chociaż rzadko się odzywała.

Może część owych zalet odziedziczyła po swoim ojcu, rabinie.

Ten niezwykle wysoki i szczupły mężczyzna odziany był w bogobojność jak w świetlistą szatę. Wiele lat temu zaraził się chorobą oczu, na którą cierpi wielu Chińczyków, a ponieważ nie znano na nią lekarstwa, oślepł. Jako cudzoziemiec, nie był na nią odporny i szybko stracił wzrok. Nie oglądał twarzy swej już zmarłej żony od ukończenia przez nią trzydziestu lat, a Leę i Arona widział jedynie jako małe dzieci. Czy dlatego, że nie mogąc patrzeć na twarze ludzi, był zmuszony do spoglądania jedynie na oblicze Boga, czy też z uwagi na jego wrodzoną dobroć, odnosiło się wrażenie, że teraz jest istotą w pełni uduchowioną, wyzbytą cielesnej powłoki. Bladą, urodziwą twarz okalały włosy, które posiwiały wkrótce po tym, jak oślepł. Nad długą siwą brodą sterczał wydatny nos, a głęboko osadzone oczy zdawały się emanować dumą i spokojem.

Kiedy tak siedzieli wokół stołu, uwadze Peonii nie uszedł żaden ich ruch i uśmiech. Widziała, jak Dawid spogląda na Leę przez stół, by zaraz szybko odwrócić wzrok, i starała się stłumić ukłucie zazdrości, jakie w niej to wywołało. Dorównywał Lei wzrostem i Peonia uważała go za nadzwyczaj przystojnego.

W wieku dziewiętnastu lat Dawid ben Ezra niemal osiągnął pełnię swej młodzieńczej urody. Peonia musiała przyznać, że dobrze się prezentował w tradycyjnych żydowskich szatach, chociaż ich nie lubiła, bo w nich wydawał jej się obcy. Zazwyczaj nosił chiński strój, gdyż uważał, że jest on wygodniejszy.

Ale dziś wieczorem włożył niebiesko-złoty kaftan, a krótkie, ciemne, kręcone loki częściowo przykrywała mu jarmułka z niebieskiego jedwabiu. Peonia nie mogła się powstrzymać, żeby na niego nie patrzeć. Kiedy dostrzegł jej spojrzenie, uśmiechnął się do niej. Natychmiast spuściła głowę i odwróciła się, by kazać Staremu Wangowi, najstarszemu służącemu, przynieść dzban wina.

- Podaj go panu - poleciła.

- Wiem - syknął. - Nie musisz mi tego mówić po tylu latach. Jesteś równie okropna, jak moja kobieta!

Gdy to mówił, Matka Wang, jego żona, weszła z grupką służących, którzy nieśli miski i dzbanki z wodą oraz ręczniki do rytualnego mycia rąk. Ale Ezra, zamiast pobłogosławić wino, wstał ze swego miejsca i napełnił kieliszek rabina.

- Pobłogosław wino, rabbi - poprosił.

Rabin wstał, uniósł kielich i pobłogosławił wino. Wszyscy podnieśli się ze swych miejsc i napili się wina. Kiedy znów usiedli, Matka Wang dała znak służącym, którzy wlali wodę do srebrnych misek, by siedzący wokół stołu mogli umyć ręce. Potem każdy wziął gorzkie zioła, zanurzył je w słonej wodzie i zjadł.

Dla chińskich służących było to wszystko znajome, a jednak pozostawało czymś osobliwym. Stali w pokoju, milcząc, w ich ciemnych oczach malowała się fascynacja, zdumienie i szacunek. Czując na sobie ich spojrzenia, Ezra nie zachowywał się zupełnie swobodnie, dopełniając rytuału.

- Dawidzie, mój synu, Lea jest od ciebie młodsza i tym razem ona zada cztery pytania - powiedział.

I Lea, zapłoniwszy się nieco, cztery razy zapytała głębokim i słodkim głosem, który nadal brzmiał trochę dziecinnie:

- Czym różni się ta noc od innych nocy?

Cztery razy zadała to pytanie i cztery razy odpowiedzieli jej ci, którzy siedzieli wokół stołu. Uroczysty głos rabina górował nad głosami pozostałych.

- W czasie wszystkich innych nocy możemy jeść chamec i macę, a tej nocy tylko macę.

- W czasie wszystkich innych nocy możemy spożywać wszystkie zioła, a tej nocy tylko gorzkie.

- W czasie wszystkich innych nocy nie maczamy pokarmów ani razu, a tej nocy czynimy to dwa razy.

- W czasie wszystkich innych nocy jemy, siedząc prosto lub przechylając się na bok, a tej nocy - tylko przechylając się na bok.

Kiedy odpowiedzieli na czterokrotnie zadane przez Leę pytanie, Ezra zwrócił się do rabina:

- Rabbi, przypomnij nam teraz tekst Hagady.

Słysząc to, madame Ezra powiedziała z wyrzutem:

- Oj, Ezro... Ty, głowa naszej rodziny, powinieneś to zrobić! Moim zdaniem wszystko zapomniałeś, bo rokrocznie się od tego wykręcasz. Gdybyś znał pismo hebrajskie, mógłbyś nam odczytać Hagadę.

- Nie śmiałbym w obecności rabina - odparł Ezra ze śmiechem.

Sędziwy rabin przypomniał, więc prastarą historię o tym, jak kiedyś synowie Izraela pozostawali w niewoli na obcej ziemi, jak Bóg wyznaczył jednego spośród nich - imieniem Mojżesz - by ich uwolnił, jak Mojżesz polecił im szybko upiec placki z ciasta, zanim się zakwasiło, a potem zabić baranka i jego krwią skropić progi i odrzwia domostw, jak po wielu plagach spadła na ich ciemiężycieli ostatnia i pomarli wszyscy pierworodni w ziemi egipskiej, i jak w końcu faraon pozwolił im odejść. Dlatego każdego roku w ten dzień świętują swoje uwolnienie.

- Póki... - powiedział rabin, wysoko unosząc głowę - póki nie wrócimy do ziemi naszych przodków, do naszego prawdziwego domu!

- Oby nastąpiło to wkrótce! - wykrzyknęła madame Ezra i otarła oczy.

- Oby nastąpiło to wkrótce - rzekła z powagą Lea.

Ezra i Dawid milczeli.

Cztery razy podczas długiej opowieści Peonia dawała znak służącym, by napełnili kielichy, i cztery razy wszyscy wypili wino dla uczczenia czegoś, czego nie znała, ale pamiętała, że należy dolać wina. Ani Peonia, ani żaden z Chińczyków nawet nie rozumieli, co znaczy słowo „Żyd”; wiedzieli jedynie, że ci cudzoziemcy, którym tak dobrze się powodziło w ich mieście, przybyli tu dawno temu z odległego kraju Judy, zwanego również Królestwem Judzkim. Ciągnęli przez Persję i Indie morzem i lądem, aż dotarli do Chin. Kolejne pokolenia były świadkami, jak przybywali żydowscy kupcy i handlarze, tworząc mały, lecz nieprzerwany strumień ludzki. Ale od czasu do czasu pojawiali się nagle setkami, sprowadzając ze sobą rodziny i kapłanów. W taki sposób znaleźli się tutaj przed wielu laty przodkowie Ezry. Przybyli jako jedna z siedemdziesięciu rodzin z Indii, przywożąc ze sobą bele bawełny, wielce cenionej przez Chińczyków, znających się tylko na produkcji jedwabiu.

Dzięki darom zaskarbili sobie przychylność cesarza, należącego do ówczesnej dynastii; nadał im chińskie nazwisko Chao, pod którym Ezra do dziś znany był w Kaifengu.

Chińscy obywatele miasta życzliwie odnosili się do przybyszy. Żydzi byli mądrymi ludźmi, nie brakowało im energii ani sprytu, i często Chińczycy, zgnuśniali po latach wygodnego życia, zatrudniali Żydów do prowadzenia interesów. Równie często dawali Żydowi drugą lub trzecią córkę za żonę, chociaż Żydzi nigdy nie wydawali swoich córek za Chińczyków.

- Pospiesz się, ty niezguło - szepnęła Matka Wang do Starego Wanga, kiedy rabin usiadł. - Przynieś jajka!

Matka Wang też od lat służyła w domu Ezry i gdy była młoda i ładna, przyglądała się wszystkiemu tak, jak obecnie Peonia. Teraz zaś, zbyt poczciwa i już stara, nie zazdrościła Peonii, mimo że kiedyś to ona była prawą ręką swych państwa.

Stary Wang podbiegł do drzwi i zakrzyknął; pojawiło się dwoje służących z miskami obranych jajek, ugotowanych na twardo w słonej wodzie. Każdy z siedzących przy stole wziął jajko i zjadł je w milczeniu.

- Na pamiątkę naszych łez i cierpień - rzekł rabin. Jego głęboki głos rozbrzmiał echem wokół stołu.

Po zjedzeniu jajek Ezra klasnął w dłonie.

- A teraz - zawołał - pora na ucztę!

Matka Wang i Stary Wang wyszli, kiedy Żydzi spożywali jajka, a razem z nimi salę główną opuścili wszyscy służący.

Teraz odsunęli kotarę w drzwiach i pojawili się ponownie, niosąc wszelkiego rodzaju potrawy z ryb, drobiu i mięsa z wyjątkiem wieprzowiny, po czym postawili je na stole. Ująwszy pałeczki, Ezra dał pozostałym znak, by przystąpili do jedzenia, osobiście nakładając na talerze rabina i Lei kąski, które uznał za najsmaczniejsze.

Wszyscy się posilali. Ezra jadł i pił, aż mu nabrzmiały żyły na szyi. Nie przestawał mówić, żartować i wmuszać w biesiadników jedzenia. Z obecnych tylko Aron siedział blady i milczący. A jadł tak żarłocznie i szybko, jakby od dawna nie miał nic w ustach. Lea spoglądała na brata z wyrzutem, widząc jego łapczywość, ale on nie zwracał na nią uwagi. W pewnej chwili, napotkawszy jej wzrok, zrobił ponurą minę, czym wywołał oburzenie Dawida, który jednak nic nie powiedział. Pogrzebał w swoim talerzu pałeczkami i znalazł miękki kawałek mięsa, po czym przełożył go na talerz Lei. Zobaczyła to Peonia.

Uczta przebiegała jak zwykle. W miarę jedzenia i picia Ezra robił się coraz weselszy, nawet madame Ezra bawiły jego żarty i dykteryjki. Rabin uśmiechał się lekko, Aron rżał, Dawid odpowiadał żartem na żart, Lea śmiała się radośnie, aż Dawid zaczął dowcipkować tylko po to, by ją jeszcze bardziej rozbawić, a rodzice przyglądali się temu z ukontentowaniem.

Peonia to zauważyła.

Nie dała tego po sobie poznać. Stała ze słodkim uśmiechem, przyklejonym do ust, zajęta usługiwaniem biesiadnikom, bo już odprawiła służbę. Sama dolewała wina do kieliszków i nakładała wety, aż posiłek dobiegł końca i goście wyszli. Potem pospieszyła przygotować posłanie dla Dawida: odwinęła jedwabne kołdry i spuściła wyszywane zasłony, wiszące na ciężkich srebrnych kółkach. Ale nie zaczekała na przybycie Dawida. Poszła do swojego pokoju i leżała na wąskim łóżku, długo nie mogąc zasnąć. Wciąż widziała twarz Dawida, zwracającego się do Lei, i to sprawiło, że jej sen odleciał.

Następnego ranka Peonia obudziła się wcześnie. Pod jej powiekami nadal zachował się obraz z poprzedniego wieczoru: z jaką miną Dawid spoglądał na Leę. Jaka jestem głupia! - pomyślała ze złością. Umyła się, ubrała, na nowo zaplotła włosy i sprzątnąwszy swój pokój, wyszła do ogrodu brzoskwiniowego. Panowała w nim cisza wiosennego poranka. Murawa wciąż perliła się rosą, przypominającą jasną mgiełkę, a otoczony kamiennym murkiem zbiornik pośrodku dziedzińca był wypełniony po brzegi. Tuż pod powierzchnią krystalicznie czystej wody błyskały złote łuski ryb.

Wielkie, przysadziste zabudowania, wznoszące się wokół dziedzińca, nadal pogrążone były we śnie. Ptaki świergotały pod okapami, przez nikogo nieniepokojone, mały pekińczyk spał na progu niczym miniaturowy lew. Czujnie nastawił uszu na odgłos przesuwania drzwi, a kiedy zobaczył Peonię, wstał i wolno zrobił kilka kroków w stronę swojej pani, po czym przystanął na ścieżce i czekał, aż Peonia się pochyli i delikatnie go pogłaszcze po łebku.

- Ciii... Mały Piesku - przemówiła do niego cichym głosem. - Jeszcze wszyscy śpią.

Pies, przyjąwszy pieszczotę jak coś, co mu się słusznie należało, znowu się położył, a Peonia stała uśmiechnięta i rozglądała się wokół z zachwytem, jakby jeszcze nigdy nie widziała ogrodu, chociaż tyle lat mieszkała w tym domu. Znów, jak to się często poprzednio zdarzało, gdzieś zniknęło wcześniejsze przygnębienie. Wraz ze wschodem słońca przypomniała sobie liczne radości swego życia. Lubiła wygody, kochała piękno, a tutaj nie brakowało ani jednego, ani drugiego. Nawet jeśli się nie znajdowała w głównym nurcie serdeczności i miłości, taka była ich obfitość w tym domu, że i dla niej starczało. Odegnała nocne obawy i idąc na paluszkach kamienną dróżką, zbliżyła się do drzewa brzoskwini, które w końcu lada chwila powinno zakwitnąć, po czym zaczęła obcinać gałązki żelaznymi nożycami. Jej kaftan i spodnie z różowego atłasu miały taki sam odcień, jak kwiaty. Na tle jasnego różu i delikatnej zieleni czarne włosy, splecione w długi warkocz, upięty nad uchem, grzywka lekko spadająca na czoło, duże oczy i skóra koloru kości słoniowej sprawiały, że jej twarz zdawała się wyrzeźbiona. Peonia była szczupła i niska, miała okrągłą twarz, wyraziste oczy o niezwykle dużych czarnych źrenicach i nieskazitelnych białkach oraz małe, pełne czerwone usta. Zręcznie poruszała dłońmi, uniesionymi nad głową, a rękawy, zsunąwszy się, ukazały krągłe, śliczne ramiona.

Ledwo ucięła gałąź, kiedy usłyszała, jak ktoś wypowiada jej imię.

- Peonio!

Odwróciła się i zobaczyła Dawida, nadchodzącego z drugiego końca ogrodu. Natychmiast cały jej smutek zniknął. Czyż ktoś go znał lepiej od niej? Chociaż był wysoki niemal jak mężczyzna, nadal widziała w nim dziecko. Z uwagi na swój wzrost wydaje się nieco obcy, pomyślała, podobnie jak przez te duże ciemne oczy, kręcone ciemne włosy oraz ciemną karnację, bez złotego odcienia, jak u Chińczyków. Tego ranka miał na sobie chińską suknię z delikatnego, ciemnoniebieskiego jedwabiu, przewiązaną białym jedwabnym pasem, i Peonia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że należy do niej. Jego kształtne usta, wciąż dziecinne, teraz były wydęte.

- Dlaczego mi nie odpowiedziałaś, kiedy cię zawołałem? - zapytał.

Peonia położyła palec na ustach.

- Obiecałeś, że nie będziesz za mną przychodził do ogrodu! - wyrzuciła z siebie jednym tchem, a potem dodała: - Paniczu.

- Nigdy nie mówiłaś do mnie „paniczu” - powiedział cicho, lecz porywczo. - Dlaczego od wczoraj się zmieniłaś?

Peonia całą uwagę skupiła na gałązce brzoskwini.

- Wczoraj twoja matka oświadczyła, że powinnam cię tytułować „paniczem”. - Chociaż jej głos był niepewny i nieśmiały, w czarnych oczach, okolonych długimi, prostymi rzęsami, błyskały niesforne ogniki. - Twoja matka przypomniała, że już nie jesteśmy dziećmi.

Rzeczywiście, wczoraj rano madame Ezra, zaaferowana przygotowaniami do uroczystego posiłku, dała się ponieść nerwom i niespodziewanie zganiła dziewczynę.

- Gdzie usiądzie Dawid? - wielce nierozważnie zapytała Peonia.

- Jak śmiesz używać imienia mojego syna, mówiąc o nim! - wykrzyknęła madame Ezra.

- Ależ, proszę pani, czyż nie zawsze w taki sposób o nim mówiłam? - spytała Peonia.

- Należy z tym skończyć - oznajmiła madame Ezra. - Pierwsza powinnaś zrozumieć, że już nie jesteście dziećmi. - Urwała, i po chwili ciągnęła dalej: - A skoro już o tym mowa, jest jeszcze coś. Nie wolno ci wchodzić do pokoju mojego syna, kiedy w nim przebywa... Pod żadnym pretekstem. I podobnie Dawidowi do twojego. Słyszysz?

- Tak, proszę pani. - Peonia się odwróciła, by ukryć łzy, i madame Ezra zmiękła.

- Nie mam do ciebie pretensji, że dorosłaś, moje dziecko - powiedziała. - Ale zapamiętaj sobie jedno: cokolwiek się dzieje, zawsze winna jest kobieta.

- Tak, proszę pani - wymamrotała Peonia.

- Och, znasz moją matkę - burknął teraz Dawid.

Peonia rzuciła mu przenikliwe spojrzenie.

- Zruga cię za to, że w taki sposób przewiązałeś się w pasie. Zaledwie wczoraj przypomniała mi, że muszę pilnować, byś schludnie wyglądał. Powiedziała, że to „obowiązek niewolnicy”.

Mówiąc to, ostrożnie odłożyła gałąź brzoskwini na ziemię i podeszła do niego. Roześmiał się młodzieńczym śmiechem, szelmowskim, zmysłowym, przekornym, i - stojąc nieruchomo - pozwolił, by poprawiła mu pas swymi zwinnymi palcami.

Był taki wysoki, że całkiem ją zasłonił, a mimo to pospiesznie spojrzał przez ramię w stronę domu.

- Czyją jesteś niewolnicą? - zapytał.

- Twoją - odparła, a po chwili lekko skrzywiła usta. - Co wcale nie znaczy, że jestem dużo warta! Wiesz, ile kosztowałam, kiedy mnie kupili twoi rodzice... Sto sztuk srebra i ubranie.

- Wtedy byłaś chudą ośmiolatką - zażartował. - Teraz jesteś warta... Oszacujmy... Masz siedemnaście lat, jesteś ładna, ale bardzo nieposłuszna i nadal skora do psot. Cóż, musisz być warta z dziesięć razy więcej!

- Stój spokojnie - poleciła mu. - Ten guzik prawie odpadł. Chodź ze mną, to ci go przyszyję.

- Do twojego pokoju?

Pokręciła głową.

- Twoja matka powiedziała, że trzeba z tym skończyć.

- To chodźmy do mnie - zaproponował.

Znowu pokręciła głową, z wahaniem, i wtedy obydwoje usłyszeli odgłos przesuwanych drzwi. Dawid natychmiast ukrył się za wysokim głazem, a Peonia się pochyliła, żeby podnieść z ziemi gałąź brzoskwini. Ale to tylko Matka Wang chciała zamieść próg.

- Widziałam was - powiedziała do Peonii.

- I co z tego? - zuchwale odrzekła dziewczyna.

Poszła do przestronnej, ciemnej komnaty i zaczęła układać gałązki brzoskwini w dwóch niebieskich wazonach z motywem kwiatów głogu, stojących na stoliku pod ścianą. Tego ranka niewprawne oko nie dostrzegłoby żadnych różnic między tym pomieszczeniem a salą główną w domu Chińczyków. Po wczorajszym wieczornym posiłku wyniesiono okrągły stół, a pozostałe meble znów ustawiono tak, jak to się widuje w chińskich domach.

Pod ścianą naprzeciwko szerokich drzwi, prowadzących na dziedziniec, pojawił się długi stół, a obok niego krótszy, kwadratowy, z takiego samego na ciemno politurowanego drewna. Przy jego przeciwległych bokach widniały dwa przepastne fotele z identycznego drewna. Pod bocznymi ścianami stały małe stoliki, a przy każdym z nich dwa krzesła. W wejściach wisiały kotary z czerwonego atłasu, okna były tylko w ścianie sąsiadującej z ogrodem, a ich przesuwane skrzydła wypełniała kratka z macicy perłowej. Przez jej ażur wpadało światło słoneczne, opalizujące i blade, malując jasne wzory na gładkich, wytartych płytkach z szarego kamienia, na biało otynkowanych ścianach, nawet na wysokim, belkowanym suficie. Kiedyś belki pokrywała czerwonobrunatna laka, która z czasem nabrała głębi i pociemniała.

Ale bystre oko dostrzegłoby, że nawet dziś pokój nie wyglądał na całkowicie chiński. Nad długim stołem pod ścianą na honorowym miejscu wisiał ogromny atłasowy gobelin. Na spłowiałym niebieskim tle wyhaftowano złotą nicią hebrajskie litery. Pod gobelinem stały dwa siedmioramienne mosiężne świeczniki, a w kącie pokoju znajdowała się prastara żydowska święta arka.

Peonia się cofnęła, by ocenić kwietne aranżacje. Z wprawą ułożyła gałązki w wazonach w taki sposób, że tworzyły kompozycję śliczną jak obrazek. Uśmiechnęła się, przechyliwszy lekko głowę w lewo. Na jej pięknej, drobnej twarzyczce pojawił się wyraz zmysłowej rozkoszy.

- Kiedy kwitną brzoskwinie, to znak, że nadeszła wiosna - szepnęła do Matki Wang. - Całe szczęście, że nasze Święto Wiosny wypada po ich dziwnej, smutnej uroczystości!

Wzruszyła ramionami, machnęła małą dłonią i usiadła na brzeżku jednego z wielkich foteli.

- Matko Wang, od tak dawna mieszkasz w tym domu, więc może wiesz, dlaczego tak lubią się zamartwiać?

Matka Wang zasznurowała usta.

- Sama będziesz miała powód do zmartwienia, jeśli wejdzie nasza pani i zobaczy, że siedzisz w jej fotelu - odparła. - Co za zuchwałość! Nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło usiąść w jednym z tych foteli. Ale cóż, ja mieszkam tu zaledwie od trzydziestu lat.

- Nie złość się na mnie, Matko Wang - poprosiła Peonia cichym głosem.

Podniosła się i otworzyła stojącą pośrodku kwadratowego stołu szkatułkę z czerwonej laki, w której trzymano słodycze.

Były w niej sezamki. Wzięła jedną i zaczęła jeść.

- Ani nie poczęstowałabym się tymi ciasteczkami - zauważyła Matka Wang.

Peonia nie przestawała chrupać sezamki.

- Te ciasteczka czuć wieprzowym tłuszczem - powiedziała surowym tonem Matka Wang. Sięgnęła po sezamkę i ją powąchała. - To z całą pewnością wieprzowy tłuszcz! Mówiłam ci, że wszystkie słodycze należy kupować w buddyjskiej cukierni!

- I właśnie tak nakazałam Staremu Wangowi - odparła Peonia. - On je kupił, nie ja.

- Ale ty go wysłałaś po zakupy! - wykrzyknęła Matka Wang.

Peonia się uśmiechnęła i nic nie powiedziała. Otworzyła stojący obok szkatułki koszyk i dotknęła umieszczonego w nim imbryka na herbatę. Był gorący, więc nalała herbaty do jednej z czarek w ryżowy deseń, po czym ją wypiła, trzymając naczynie w obu dłoniach, by je sobie ogrzać.

- I nigdy nie piłam z żadnej z tych czarek - oznajmiła Matka Wang. Ugryzła sezamkę. - Tak, to wieprzowy tłuszcz - wymamrotała ponuro, ale dalej ją jadła.

- Co mają przeciwko wieprzowemu tłuszczowi? - spytała Peonia. - Dziwne, że stykam się z tymi wszystkimi przesądami i nadal nie wiem, skąd się wzięły.

- Tak im nakazuje ich religia - wyjaśniła Matka Wang.

Sięgnęła po kolejną sezamkę. - Ludzie wierzący postępują osobliwie. Miałam starą ciotkę, która po śmierci męża została buddyjską mniszką. Już nigdy nie wzięła do ust mięsa, ogoliła sobie głowę, spała na bambusowym łóżku bez materaca, więc kiedy rano wstawała, na całym ciele miała pręgi. Dlaczego się na to zdecydowała? Kto wie? Ale była szczęśliwa.

- A przecież nasza pani jest taka praktyczna - zauważyła Peonia.

Nalała herbatę Matce Wang, która pokręciła głową. Peonia ujęła czarkę w obie dłonie i podała ją kobiecie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin