Perez-Reverte Arturo - Klub Dumas.pdf

(1708 KB) Pobierz
ARTURO PEREZ-REVERTE
KLUB DUMAS
Tytuł oryginału El club Dumas
1993
(tłum. Filip Łobodziński)
2004
Dedykuję Cali, która popchnęła mnie na pole bitwy
Nagły błysk flesza rzucił na ścianę salonu cień trupa. Zwłoki wisiały nieruchomo pod
lampą na środku pokoju. W miarę jak fotograf je okrążał, co chwila zwalniając migawkę
aparatu, cień kładł się na obrazach, gablotach z porcelaną, regałach z książkami i rozsuniętych
zasłonach ukazujących wielkie okna, za którymi padał deszcz.
Sędzia rejonowy wyglądał na człowieka młodego. Jego rzadkie, potargane włosy były
jeszcze mokre, podobnie jak płaszcz od deszczu przerzucony przez ramię. Obok na sofie
przysiadł sekretarz, zapisując na ustawionej na krześle przenośnej maszynie jego spiesznie
dyktowane zdania. Klekot klawiszy nadawał rytm monotonnemu potokowi słów sędziego i
komentarzom rzucanym z cicha przez krzątających się po pokoju policjantów:
- Ubrany w piżamę i w narzucony na wierzch fartuch, którego pasek spowodował
zgon przez uduszenie. Ręce denata związane z przodu krawatem. Na prawej stopie bambosz,
lewa stopa bosa...
Sędzia dotknął nogi w kapciu. Zwłoki zakołysały się lekko na naprężonym
jedwabnym pasku, przywiązanym do haka, na którym zawieszona była lampa. Najpierw z
lewa na prawo, potem w przeciwnym kierunku, coraz słabiej, by zatrzymać się wreszcie jak
igła magnesu, która po krótkim wahaniu ponownie wskazuje północ. Sędzia odsunął się i,
lekko pochylony, wyminął umundurowanego policjanta, który szukał na podłodze śladów
linii papilarnych. Walały się tam skorupy rozbitego wazonu i otwarta książka: można było
dostrzec fragment tekstu podkreślony czerwonym ołówkiem. Był to stary egzemplarz
Wicehrabiego de Bragelonne , tania edycja oprawna w płótno. Nachylając się przez ramię
funkcjonariusza, sędzia rzucił okiem na zaznaczone zdania:
„- Jestem zdradzony - szepnął. - Wiedzą o wszystkim.
- Zawsze wszyscy o wszystkim wiedzą - odparł Portos, który nie wiedział o niczym” *
[* Przekład Hanny Szumańskiej-Grossowej.].
Polecił sekretarzowi zapisać to w raporcie i dołączyć książkę do materiału
dowodowego. Sam podszedł ku wysokiemu mężczyźnie, palącemu papierosa koło otwartego
okna.
- I co pan na to? - spytał stając obok.
Na kieszeni skórzanej kurtki dryblasa widniała odznaka policyjna. Mężczyzna zwlekał
z odpowiedzią, dopalając zaciśniętego w dwóch palcach peta, którego wreszcie wyrzucił
przez okno, nie patrząc nawet za siebie.
- Jeśli mamy do czynienia z białym płynem, i do tego w butelce, to zazwyczaj chodzi
o mleko - odrzekł wreszcie nieco zagadkowo, nie na tyle jednak, by na twarzy sędziego nie
pojawił się nikły uśmiech. Sędzia - w przeciwieństwie do policjanta - spoglądał na ulicę,
gdzie wciąż lało jak z cebra. W tym momencie drzwi się otworzyły i nagły przeciąg opryskał
mu twarz kropelkami deszczu.
- Zamknijcie te drzwi - powiedział nie odwracając głowy, po czym odezwał się do
oficera:
- Bywają zabójstwa upozorowane na samobójstwo.
- I na odwrót - dodał spokojnie wysoki policjant.
- A co pan powie o rękach i krawacie?
- Niektórzy boją się, że w ostatniej chwili pożałują. Inaczej miałby je związane na
plecach.
- To niczego nie zmienia - zaoponował sędzia. - Pasek jest cienki i mocny. W
momencie utraty gruntu pod nogami nie dałby rady, nawet gdyby ręce miał swobodne.
- Wszystko jest możliwe. Będziemy mądrzejsi po sekcji.
Sędzia ponownie rzucił okiem na wisielca. Funkcjonariusz zbierający odciski palców
podnosił się z podłogi z książką w dłoniach.
- Ciekawa sprawa z tą książką.
Wysoki policjant wzruszył ramionami.
- Raczej niewiele czytam - rzekł. - Ale ten Portos to jeden z tych... jak im... Atos,
Portos, Aramis i d’Artagnan - wyliczał przesuwając kciukiem po palcach drugiej dłoni, po
czym zamyślił się. - Zabawne. Zawsze mnie zastanawiało, czemu nazywają ich trzema
muszkieterami, skoro tak naprawdę było ich czterech.
I. Wino andegaweńskie
„Winniśmy uprzedzić czytelnika,
że będzie świadkiem scen przerażających”.
(E. Sue, Tajemnice Paryża)
Nazywam się Boris Balkan. Przełożyłem kiedyś Pustelnię parmeńską . Poza tym moje
artykuły krytyczne i recenzje ukazują się w przeglądach i dodatkach literackich w połowie
Europy.
Jestem
organizatorem
wykładów
o
literaturze
współczesnej
na
różnych
uniwersytetach letnich, opublikowałem też kilka książek na temat dziewiętnastowiecznej
powieści popularnej. Obawiam się, że to nic specjalnego. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach,
gdy popełnia się samobójstwa upozorowane na zabójstwo, powieści pisze lekarz nazwiskiem
Roger Ackroyd, a stanowczo zbyt wielu ludzi wydaje dwustustronicowe opisy własnych
wstrząsających przeżyć doznanych podczas przeglądania się w lustrze.
Wróćmy jednak do naszej historii.
Lucasa Corsa poznałem, gdy odwiedził mnie z Winem andegaweńskim pod pachą.
Corso był najemnikiem bibliofilstwa, łowcą książek na cudzy koszt. Łączy się to z brudnymi
paluchami, gładką mową, dobrym refleksem, cierpliwością i sporym szczęściem. A także z
nieprawdopodobną pamięcią, pozwalającą przypomnieć sobie, w jakim to zakurzonym
zakamarku jednego z tysięcy antykwariatów drzemie właśnie ten egzemplarz, za który inni
gotowi są zapłacić fortunę. Jego klientela nie była liczna, za to doborowa: dwudziestu paru
księgarzy z Mediolanu, Paryża, Londynu, Barcelony czy Lozanny - takich, co sprzedają tylko
pozycje odnotowane w katalogach, inwestują w rzeczy sprawdzone i pewne i nigdy nie
obracają naraz większą liczbą tytułów niż jakieś pół setki. Prawdziwi arystokraci
starodruków, dla których pergamin w miejsce welinu lub szerszy o trzy centymetry margines
może oznaczać tysiące dolarów. Szakale z galaktyki Gutenberga, piranie buszujące na targach
antykwarycznych, pijawki aukcyjne, gotowe sprzedać własną matkę za pierwsze wydanie.
Sami jednak sadzają swych klientów na skórzanej sofie w salonie z widokiem na katedrę Il
Zgłoś jeśli naruszono regulamin