Hart Jessica - Serce nie sluga.pdf

(679 KB) Pobierz
Hart Jessica - Serce nie sluga.rtf
Jessica Hart
Serce nie sługa
Rozdział 1
To było niczym uderzenie o skałę.
Zmagając się z cięŜką walizką, Phyllida nie zauwaŜyła męŜczyzny
wchodzącego przez te same drzwi dworca lotniczego, dopóki na niego nie wpadła.
Nigdy nie przypuszczała, Ŝe męskie ciało moŜe być takie twarde.
– Och! – Siła zderzenia wyparła jej dech z piersi i odrzuciła wstecz. Fiknęłaby
pewnie kozła przez własny bagaŜ, gdyby nieznajomy nie podtrzymał jej.
– OstroŜniej! – Rozluźnił Ŝelazny uścisk, a dziewczyna odzyskawszy
równowagę spojrzała na przyglądającego się jej bacznie męŜczyznę.
Był bardzo opalony, miał kasztanowate włosy i chłodne, przenikliwe oczy. W
pierwszej chwili zdziwiła się, Ŝe nie jest wcale taki wysoki i barczysty, jak mogła
sądzić po skutkach kolizji. Drobna budowa kryła jednak niezaprzeczalną siłę.
ZauwaŜyła teŜ, Ŝe nie był zbyt przyjacielsko nastawiony.
– Nie sądzi pani, Ŝe lepiej uwaŜać, gdy się taszczy coś takiego? – spytał,
wskazując na olbrzymią walizkę, która przewróciła się na bok. Głęboki głos
brzmiał lodowato.
Phyllida chciała go właśnie przeprosić, lecz poczuła się uraŜona jego słowami.
WciąŜ oszołomiona zderzeniem, rozcierała ramiona obolałe od chwytu
nieznajomego.
– Spieszę się – odparła ostrzej, niŜ zamierzała. W końcu on równieŜ jej nie
przeprosił. – Nie zauwaŜyłam pana.
– Najwyraźniej.
Sarkazm w jego głosie sprawił, Ŝe spojrzała mu w oczy – ciemne, uwaŜne,
zielone z szarym odcieniem. Serce dziwnie jej podskoczyło.
Nagle uświadomiła sobie, jak sama wygląda. PodróŜowała przez trzydzieści
siedem godzin i czuła się równie wymięta, jak jej elegancki, londyński, beŜowy
kostium. Złote, dobrane do paska, pantofelki piły niemiłosiernie opuchnięte stopy.
Niezbyt wysoka dziewczyna nadrabiała zazwyczaj brakujące centymetry
wzrostu dynamicznym stylem bycia. Niestety, nawet badawcze spojrzenie
nieznajomego nie dostrzegłoby obecnie tej cechy. Widział jedynie drobną,
zmaltretowaną osóbkę o twarzy zaczerwienionej po biegu przez dworzec lotniczy.
Na pewno zauwaŜył równieŜ pokiereszowane obcasy.
– Przed chwilą wylądował mój samolot z Londynu – zaczęła się tłumaczyć. –
Mieliśmy godzinne opóźnienie, ale ktoś powiedział, Ŝe jeśli się pospieszę, zdąŜę
jeszcze na ostatni lot do Port Lincoln. Przebiegłam całą międzynarodową część
lotniska... – urwała. PrzecieŜ nie interesują go jej kłopoty.
Zerknęła na zegarek. Ósma czterdzieści. Odlot za pięć minut.
– W takim razie, bardzo nierozwaŜnie postąpiłem wchodząc pani w drogę.
Ukryta drwina rozwścieczyła Phyllidę. Zarozumiały samiec, traktujący kobiety
z pobłaŜliwą pogardą. Ostatnimi czasy miała takich typków po dziurki w nosie. śe
teŜ trafił się jej zaraz po przylocie do Australii!
Zacisnąwszy wargi, schyliła się po walizkę, która teoretycznie powinna była
posłusznie dać się ciągnąć na kółkach. Zamiast tego zataczała się na boki,
podstępnie atakując łydki i kostki. Zniszczyła jej obcasy, a jutro pewnie pojawią się
siniaki.
Znienawidziła te okropne kółeczka tuŜ po wyjściu z domu. Walizka była jednak
za cięŜka, Ŝeby ją nieść.
Nieznajomy obserwował jej wysiłki. Pochylił się, oferując pomoc, lecz Phyllida
usłyszała jedynie zniecierpliwione cmoknięcie, co utwierdziło ją w podejrzeniach.
Był taki sam jak inni – przekonany, Ŝe kobiety nie potrafią sobie z niczym
poradzić.
– Dam sobie radę! – parsknęła, zerkając na niego.
– Nie wydaje mi się, nie najlepiej to pani wychodzi – zauwaŜył zjadliwie. – Czy
nie byłoby wygodniej podróŜować z czymś mniejszym od siebie?
Phyllida wojowniczo wysunęła podbródek.
– To, Ŝe jestem nieduŜa, nie znaczy, Ŝe mam kurzy móŜdŜek – odcięła się. –
Dlaczego męŜczyźni uwaŜają, Ŝe kobiety nie umieją zadbać o siebie? Przejechałam
pół świata bez protekcjonalnych, męskich rad, jak mam się spakować.
Na dowód swoich słów z wysiłkiem podniosła walizkę.
– No i co? – spojrzała na niego triumfalnie.
MęŜczyzna wydawał się nieporuszony.
– Przypomina to raczej walkę o Ŝycie – powiedział z ironią. – Osobiście
wolałbym raczej zdąŜyć na samolot, niŜ cokolwiek udowadniać. Jeśli zamierza
pani samodzielnie dotrzeć na czas do stanowiska odpraw i złapać samolot do Port
Lincoln, radziłbym się pospieszyć.
– Właśnie to robię – odparła chłodno. Ujęła rączkę walizki, która wcale nie
chciała toczyć się za nią jak posłuszny piesek. – Zechce pan wybaczyć – dodała z
wyszukaną uprzejmością.
Wytworne maniery w zestawieniu z drobną figurką w wymiętym kostiumie
najwyraźniej go rozbawiły.
– Oczywiście – rzekł równie uprzejmie.
Boleśnie świadoma swej śmieszności, ruszyła w stronę stanowiska odpraw, lecz
pełen godności odwrót zamienił się w klęskę, bo po paru krokach walizka znów się
przewróciła.
Nie licujące z damą słówko wymknęło się jej z ust, gdy szamotała się z
bagaŜem. Wiedziała, Ŝe nieznajomy ją obserwuje. Policzki płonęły jej ze wstydu.
Miała niejasne przeczucie, Ŝe to jego wina.
Zanim dotarła do odpowiedniego stanowiska, powtórzyło się to jeszcze
dwukrotnie i w związku z tym oczywiście nie zdąŜyła. Młody urzędnik był pełen
współczucia, lecz nieugięty. Samolot odleciał i aŜ do jutra nie będzie Ŝadnego
połączenia z Port Lincoln.
Phyllida wiedziała, Ŝe i tak było za późno. Miała jednak nadzieję, Ŝe i ten lot
będzie opóźniony, podobnie jak wszystkie w drodze z Londynu. Świadomość, Ŝe
zabrakło jej paru minut pogarszała jedynie sytuację.
Zrezygnowana oparła się o stanowisko odpraw. Zaczęła Ŝałować, Ŝe w ogóle
zdecydowała się na podróŜ do Australii. Pospieszny wyjazd, opóźnienia i stracone
połączenie, niewygodne fotele, podłe jedzenie i wrzeszczący dwuletni smarkacz w
samolocie... Znosiła to z zaciśniętymi zębami, wmawiając sobie, Ŝe wszystko
odbije sobie po przybyciu do Port Lincoln.
Tam czekają na nią przecieŜ Chris i Mike, a okropną walizkę wrzuci na trzy
miesiące do szafy. Tak bardzo liczyła, Ŝe znajdzie się u nich jeszcze tego wieczoru,
Ŝe omal nie rozpłakała się z wyczerpania i zdenerwowania, słysząc o kolejnym
opóźnieniu w podróŜy.
Kątem oka dostrzegła męŜczyznę, z którym zderzyła się w drzwiach. I tak nie
zdąŜyłaby na samolot, więc trudno byłoby go o to winić, a jednak spoglądała na
niego z niechęcią.
Gawędził sobie z przedstawicielem innych linii lotniczych. Wydawał się przy
tym taki spokojny i pewny siebie, Ŝe poczuła zazdrość. Zastanawiała się, dokąd
leci. Miał doskonale skrojone spodnie, koszulę z krótkim rękawem i krawat.
Wyglądał na kogoś zamoŜnego. Chyba nie wybierał się gdzieś dalej, bo za cały
bagaŜ słuŜyła mu skórzana aktówka.
CzyŜby wracał do domu, do rodziny? Było w nim coś, co sprawiało, Ŝe nie
potrafiła wyobrazić go sobie w otoczeniu Ŝony i dzieci. Zmieniła jednak zdanie,
gdy uśmiechnął się rozbawiony uwagą swojego rozmówcy.
Efekt był wręcz niesamowity. PowaŜny wyraz twarzy rozpłynął się w ciepłym
uśmiechu, łagodzącym surowe rysy twarzy. Nawet ze znacznej odległości Phyllida
dostrzegła kontrastujący z opalenizną błysk białych zębów i poczuła się, jakby
ponownie wpadła na nieznajomego. Jak mogła przeoczyć, Ŝe jest taki przystojny?
Zdumiona tą przemianą dziewczyna zapomniała na chwilę o swych kłopotach.
Kiedy męŜczyzna popatrzył w jej stronę a ich spojrzenia skrzyŜowały się,
zmieszała się nagle. Wiedziała, jak Ŝałośnie wygląda oparta cięŜko o kontuar. Była
przekonana, Ŝe widzi ironię w jego oczach. Na pewno zapamiętał buńczuczne
przechwałki, Ŝe sama doskonale da sobie radę.
Wyprostowała się. Postanowiła dotrzeć do Port Lincoln jeszcze dziś. Za
wszelką cenę, byle tylko dowieść nieznajomemu swoich racji. Fakt, Ŝe on się o tym
nie dowie, jakoś wypadł z jej świadomości. Liczyło się tylko wyzwanie.
Uśmiechnęła się wdzięcznie do młodzieńca za kontuarem. Pomimo zmęczenia
mała twarzyczka z zadartym noskiem I wielkimi, piwnymi oczyma wyglądała
prześlicznie w chmurze krótko przyciętych, kasztanowatych włosów.
– Czy istnieje jakaś moŜliwość, Ŝebym dotarła do Port Lincoln jeszcze dzisiaj?
– spytała ze łzami w oczach.
Niewielu męŜczyzn potrafiło oprzeć się spojrzeniu wielkich, piwnych oczu.
– Naprawdę mi przykro... – zaczął. – ChociaŜ... – Popatrzył gdzieś ponad jej
ramieniem. – MoŜe się pani jednak poszczęści! – rozpromienił się. – Jest tu Jake
Tregowan. Ma własny samolot i chyba wybiera się do Port Lincoln. Z pewnością
panią weźmie, jeśli go pani poprosi. Jake! – Pomachał ręką. – Pozwól tu na chwilę.
Phyllida nie musiała się odwracać, by zgadnąć, kto jest Jakiem Tregowanem.
Oczywiście. To był on. ZbliŜył się umyślnie niespiesznym krokiem z błyskiem
ironii w oku.
Serce jej zamarło. Czemu musiał to być właśnie on, jedyny człowiek, którego o
nic by nie poprosiła? Z rozpaczą przypomniała sobie, jak drwiąco pomagał jej w
zmaganiach z walizką, podkreślając, Ŝe bez męskiej pomocy nigdzie nie zdoła
dotrzeć.
Jake przywitał się wylewnie z młodym człowiekiem. Widocznie mnóstwo czasu
spędzał na lotnisku, bo ze wszystkimi był na ty. ChociaŜ stał o kilka kroków od
niej, wyczuwała siłę w jego ciele.
ZadrŜała, gdy spojrzał na nią, pytająco unosząc brew.
– Samolot tej damy z Londynu miał opóźnienie i nie zdąŜyła na przesiadkę –
wyjaśnił młodzieniec. – Bardzo pragnie dotrzeć jeszcze dzisiaj do Port Lincoln.
Czy wracasz tam teraz?
– Tak – odparł Jake, rozmyślnie nie proponując, Ŝe ją zabierze.
Phyllida zagryzła wargi. Nie mogła mieć o to pretensji, zwłaszcza po tym, co
Zgłoś jeśli naruszono regulamin