Palmer Diana - Meksykański ślub.pdf

(539 KB) Pobierz
258305608 UNPDF
DIANA PALMER
MEKSYKAŃSKI ŚLUB
tłumaczyła Monika Krasucka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Penelopa była pewna, że tego dnia nie spotka go pośród zabudowań gospodarczych,
choć o tej porze zwykle się tam kręcił. C. C. Tremayne lubił być o krok przed swymi ludźmi i
nie czekając na nich, pierwszy brał się do karmienia bydła. Tego lata długotrwała susza
wypaliła pastwiska zmieniając je w porośnięty rudą trawą ugór. Trudna sytuacja bardzo
martwiła jej ojca. W tych stronach, ledwie parę mil od rzeki Rio Grandę, woda była na wagę
złota: kto miał jej pod dostatkiem, mógł spać spokojnie. Tymczasem wyjątkowe upały
sprawiły, że studnie wysychały i w zbiornikach zaczynało jej brakować.
Wrzesień w zachodnim Teksasie z reguły jest bardzo gorący, jednak tego dnia
wieczorem zerwał się silny wiatr i zrobiło się chłodno. Wychodząc z domu, Penelopa sięgnęła
po kurtkę.
W zapadającym zmroku wypatrywała znajomej sylwetki C.C. Miała nadzieję, że
znajdzie go, zanim on natknie się na jej ojca. Takie spotkanie mogło bowiem skończyć się
tylko jednym: kolejną dziką awanturą. Jej ojciec, Ben Mathews, oraz jego brygadzista już tyle
razy skakali sobie do oczu, że Penelopa nie miała ochoty być mimowolnym świadkiem
jeszcze jednego starcia. Gdy zaczynało brakować pieniędzy, ojciec zawsze robił się drażliwy i
z byle powodu wpadał w złość. Tymczasem sytuacja farmy była tak trudna, że prawdę
mówiąc, gorsza być nie mogła.
C.C. pił. Wiedziała o tym. Tak było zawsze, gdy w kalendarzu pojawiała się znajoma
data. Nikt poza Penelopą nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zaważył na życiu C.C. tamten
wrześniowy dzień. Jakiś czas temu kurowała go z grypy. Poznała ten fragment jego
przeszłości tylko dlatego, że majaczył w malignie. Oczywiście nigdy nie przyznała się, że wie
o wszystkim. C. C. - tak go nazywano, choć nikt nie miał pojęcia, od jakich imion pochodzą
te inicjały - nie lubił, żeby ktokolwiek wiedział za wiele o jego osobistych sprawach.
Zazdrośnie strzegł swej prywatności i nie dopuszczał do niej nawet dziewczyny, która
kochała go jak nikt na świecie.
C. C. jej nie kochał. Mimo że Penelopa dawno pozbyła się złudzeń, wielbiła go od
dnia gdy przybył na farmę ojca, by zająć miejsce leciwego zarządcy, który odchodził na
zasłużoną emeryturę. Miała wtedy dziewiętnaście lat. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała i
już nie mogła wyrzucić go z serca. Pokochała jego smukłą sylwetkę, ciemne oczy i pociągłą,
ponurą twarz. Od tamtej pory minęły trzy łatą a jej uczucia pozostały niezmienione. Nie są-
dziła, by mogły się kiedykolwiek zmienić. Penelopa Mathews była bardzo uparta. Ojciec stale
jej to wytykał.
Skrzywiła się, dostrzegając światło w jednym z baraków. Paliło się, choć jeszcze nie
było ciemno. O tej porze cała ekipa była na pastwiskach, przepędzając stada. Właśnie teraz
krowy cieliły się jedna za drugą, więc wszyscy mieli pełne ręce roboty i kiepskie humory, bo
okres narodzin oznaczał mnóstwo pracy i mało snu. Doszła do wniosku, że w budynku jest C.
C. I na pewno pije. Ben Mathews nie tolerował alkoholu na swoim ranczu i nie zamierzał
przymykać oczu nawet wtedy, gdy szło o pracownika, którego lubił i poważał.
Penelopa z rezygnacją odgarnęła kosmyk włosów, który wymknął się z końskiego
ogona przewiązanego aksamitką dobraną pod kolor jej jasnobrązowych oczu. Nie była ładna,
ale za to zgrabna, choć może nieco pulchna. Po prostu ładnie zaokrąglona. Jednym słowem, w
obcisłych dżinsach wyglądała bardzo apetycznie. W słońcu jej gęste włosy miały piękny
złotawy odcień, taki sam jak piegi na nosie. Wystarczyłoby trochę wysiłku i mogłaby
przeistoczyć się w ślicznotkę. Lecz ona była typową chłopczycą: umiała jeździć na
wszystkim, co ma koła lub cztery nogi, i strzelać nie gorzej niż jej ojciec. Czasem, w
chwilach refleksji, żałowała, że nie jest tak atrakcyjna jak Edie, zamożna rozwódka, z którą
spotykał się C.C. jasnowłosą niebieskooka i wyrafinowana. Niejeden dziwił się po cichu, co
taka piękność widzi w zwykłym robotniku. Penelopa znała powody, dla których C.C. się z nią
spotykał. I bardzo ją to bolało.
Zatrzymała się przed wejściem do baraku i nerwowo pocierając ręce o spodnie,
zastanawiała się, co robić. Zapukała.
W środku coś załomotało.
- Zjeżdżaj!
Westchnęła, słysząc dobrze znany, gniewny ton. Zanosiło się na poważną przeprawę.
Otworzyła drzwi, by znaleźć się w dusznym pomieszczeniu zastawionym piętrowymi
pryczami. W rogu znajdował się niewielki aneks kuchenny, gdzie mężczyźni przygotowywali
sobie po pracy ciepłe posiłki. Stali pracownicy rancza bardzo rzadko nocowali w baraku:
większość z nich miała rodziny i własne domy. Wyjątkiem był C. C. W tej chwili poza nim
mieszkało tu sześciu sezonowych robotników zatrudnionych na czas cielenia się krów.
Jeszcze tydzień, a obcy wyjadą i C.C. znowu będzie miał cały barak dla siebie.
Siedział na krześle mocno odchylony do tyłu, opierając uwalane błotem buciory o blat
stołu. Na głowie miał zsunięty na czoło kapelusz. W ręce trzymał szklankę z whisky. Gdy
skrzypnęły drzwi, uniósł do góry rondo kapelusza, rzucił jej drwiące spojrzenie, po czym z
powrotem zsunął go na oczy.
- Czego chcesz? - burknął.
- Uratować twoją nędzną skórę - odparła szorstko, zatrzaskując za sobą drzwi.
Zrzuciła kurtkę, pod którą miała biały sweter, i ruszyła prosto do kuchni, by zaparzyć kawę.
Przyglądał jej się obojętnie.
- Pepi, znowu chcesz mnie ratować? - mruknął. Zwracając się do niej, wszyscy
używali tego zdrobnienia. - Dlaczego to robisz?
- Dlatego, że umieram z miłości do ciebie - odparła półgłosem. Choć była do
najświętsza prawda, postarała się, by nie zabrzmiało to wiarygodnie.
C.C. tak właśnie odebrał jej słowa.
- Uważaj, bo uwierzę! - roześmiał się nieprzyjemnie i opróżniwszy jednym haustem
szklankę, sięgnął po butelkę.
Penelopa okazała się szybsza: sprzątnęła mu ją sprzed nosa i zanim zdążył podnieść
się z krzesła wylała zawartość do zlewu. Nigdy by jej się to nie udało, gdyby C. C. był
trzeźwy.
- Coś ty zrobiła?! - krzyknął, spoglądając na pustą butelkę. - To była ostatnia flaszka!
- I bardzo dobrze! Nie będę zmuszona przetrząsać całego baraku. Zaraz dam ci kawy.
Musisz być na nogach, zanim wpadnie tu ojciec. - Włączyła ekspres. - Co ty robisz?! Ojciec
szuka cię po całej okolicy. Chyba wiesz, co będzie, jeśli znajdzie cię w takim stanie.
- Ale znowu mi się uda, prawda? - szydził, podchodząc do niej. Poczuła na ramionach
jego mocne dłonie, które kazały jej oprzeć się o niego plecami. - Obronisz mnie. Jak zawsze.
- Któregoś dnia mogę nie zdążyć - westchnęła. - Co się wtedy z tobą stanie?
Odwrócił ją ku sobie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. Z wrażenia przebiegł ją
dreszcz. C. C. prawie nigdy jej nie dotykał. Tylko w żartach albo w tańcu. Do tej pory
podziwiała go z daleka, nie była więc przygotowana na tak bliski kontakt. Bała się, że jej oczy
ją zdradzą, więc szybko opuściła wzrok.
- Tylko ciebie obchodzi, co ze mną będzie - mruknął. - Nie wiem, czy mi się podoba,
że matkuje mi dziewczyna dwa razy młodsza ode mnie.
- Nie jestem dwa razy młodsza. Gdzie są kubki? - zapytała by zmienić temat.
On jednak nie dał się zagadać. Delikatnie odsunął z jej twarzy kosmyk włosów.
- Pepi, ile ty masz lat?
- Dobrze wiesz, że dwadzieścia dwa. - Starała się zachować spokój. By pokazać, że
jego bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia, spojrzała mu odważnie w oczy. To, co w nich
ujrzała zbiło ją z tropu.
- Dwadzieścia dwa - powtórzył. - A ja trzydzieści. Młoda jesteś. Dlaczego zawracasz
sobie mną głowę?
- Jesteś nam bardzo potrzebny na ranczu. To żadna tajemnica, że kiedy się do nas
najmowałeś, byliśmy na krawędzi bankructwa - odparła. - Oboje dobrze wiemy, że twoja
smykałka do interesów bardzo się ojcu przydaje. Ale on nie toleruje alkoholu.
- Dlaczego?
- Rok przed twoim przyjazdem moja mama zginęła w wypadku - powiedziała po
namyśle. - Prowadził ojciec, mimo że tego dnia pił. - Szarpnęła się lekko, więc cofnął ręce.
W jednej z szafek znalazła nieobtłuczony kubek i nalała do niego mocnej kawy.
Postawiła go przed C. C. , który usiadł przy stole i złapał się za głowę.
- Boli?
- Nie za bardzo - burknął, po czym podniósł kubek do ust. Natychmiast jednak odsunął
go z odrazą. - Coś ty tam wsypała?
- Nic. Dwa razy więcej kawy niż normalnie. Szybciej wytrzeźwiejesz.
- Nie chcę wytrzeźwieć.
- Wiem. A ja nie chcę, żeby ojciec cię wyrzucił. - Uśmiechnęła się do niego
przyjaźnie. - Poza tatą tylko ty jeden nie patrzysz na mnie jak na dziwadło.
Przyjrzał się jej uważnie.
- To znaczy, że jest nas dwoje - zauważył. - Od lat nikt się mną nie przejmuje. Nikt
poza tobą.
- Nie zapominaj o Edie - przypomniała mu. - Jej również na tobie zależy.
Wzruszył ramionami.
- Chyba tak. Rozumiemy się, Edie i ja - powiedział półgłosem. Jego oczy przybrały
nieobecny wyraz. - Ona jest wyjątkowa.
W łóżku, pomyślała cierpko. Nie mogła powiedzieć tego głośno, bo by się
zdemaskowała. Dolała mu kawy.
- Proszę, wypij jeszcze trochę. Strażnicy trzeźwości nie śpią - zażartowała.
- Już mi lepiej - przyznał, dopijając kawę do końca. - Przynajmniej na zewnątrz. -
Sięgnął po papierosa, zapalił go i głęboko się zaciągnął. - Jak ja nienawidzę tych dni - jęknął
znużony.
Nie mogła się przyznać, że wie, co miał na myśli. Doskonale pamiętała każde słowo,
które wyjęczał w malignie. Biedny człowiek. Biedny, umęczony człowiek, który pomimo
upływu lat nie potrafi zapomnieć o tragedii, jaka go spotkała. Stracił żonę, która spodziewała
się dziecka. Nieszczęście zdarzyło się podczas spływu górską rzeką. C. C. przeżył i z tego
powodu dręczyło go poczucie winy.
- Każdy ma lepsze i gorsze dni. - Próbowała go pocieszyć. - Skoro już ci lepiej,
wracam do kuchni. Ojciec upomniał się o szarlotkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin