Blake Jennifer - Bezwstydnica.pdf

(766 KB) Pobierz
25895349 UNPDF
JENNIFER BLAKE
Bezwstydnica
25895349.001.png
— I —
Camilla Greenley Hutton stała pośrodku błotnistej drogi biegnącej w głąb rezerwatu. W
wyciągniętych rękach ściskała rewolwer typu 357 magnum. Chłodny wiosenny deszcz,
jaki zwykł padać tylko w Luizjanie, był tak rzęsisty, że wokół drogi utworzyły się srebrne
smugi. Krople wielkości dwudziestopięciocentówek marszczyły powierzchnię kałuż w
koleinach wyżłobionych kołami; dźwięczały w gałęziach drzew zwieszających się nad
drogą, perliły na woskowanej karoserii cadillaca seville należącego do Camilli. Zielona
jedwabna bluzka, którą nosiła do dżinsów, oblepiała jej ciało. Złotobrązową, falującą
czuprynę przewiązała na karku zieloną wstążką, lecz smagający wiatr potargał ją i
zwichrzył mokre włosy. Zmrużyła piwne oczy, jakby chroniąc się przed zacinającym
deszczem i spadającymi na oczy kosmykami włosów. Zapadał zmrok. Czekała. Ryk
landrovera doszedł do uszu Cammie znacznie wcześniej, nim pojazd się pojawił. Keith z
wariacką szybkością pędził w jej kierunku. Koncentrując się tylko na tym, by nie stracić
Cammie z oczu w zdradzieckim labiryncie bocznych dróg parku, nie zwracał uwagi, ani
na kogo, ani na co najeżdża. Cały Keith! I właśnie na to liczyła. Mąż ścigał Cammie nie
dlatego, że ją kochał lub pożądał jej do szaleństwa, lecz wyłącznie z powodu
niepohamowanej ambicji. Nie mógł znieść myśli, że mogłaby go wyprzedzić. Już sam
fakt, że usiłowała to zrobić, doprowadzał go do wściekłości. Ale najgorsza dla niego była
świadomość, że od chwili, gdy złożyli papiery o rozwód, Cammie przeżyła ten okres
względnie spokojnie. Traktował to jako osobistą zniewagę. Pomysł rozwodu wyszedł od
Keitha i to było właśnie najdziwniejsze. W ciągu pierwszych trzech miesięcy, gdy jeszcze
trwały formalności prawne, ostentacyjnie upajał się wolnością, żyjąc z
dziewiętnastoletnią dziewczyną, która w dodatku była w ciąży.
Dziewczynę umieścił w stojącej za miastem przyczepie. Cammie w każdej chwili
spodziewała się wiadomości o ślubie męża, tymczasem trzy tygodnie później Keith
zapukał do jej drzwi. Na twarzy miał bezczelny uśmiech, w ręku trzymał walizkę.
Powiedział, że się rozmyślił co do rozwodu i ponownie chce być jej mężem. Cammie nie
mogła powstrzymać się od śmiechu. Za rozbawieniem jednak kryła się bolesna ironia.
Oto mężczyzna, który nigdy jej nie rozumiał, a z którym przeżyła sześć długich lat.
Starała się bezskutecznie szukać miłości i zrozumienia, ale Keith zdusił w niej te uczucia i
nic już nie pozostało.
Od tej pory zaczął ją nękać.
Cammie miała dość nocnych telefonów i żądań, aby tłumaczyła się z każdego kroku i
wszystkich spotkań, a także odsyłania niechcianych kwiatów. A zupełnie nie mogła sobie
wyobrazić, jak zniesie jeszcze jedną wizytę byłej teściowej, która przyjdzie wstawić się za
synem. Najbardziej jednak męczyło ją, że nieustannie była szpiegowana.
Wielokrotnie próbowała przekonać Keitha, że nie chce być dłużej jego żoną - ani teraz,
ani kiedykolwiek - i niecierpliwie czeka na zakończenie sprawy rozwodowej.
Wyrok miał zapaść dopiero za pięć tygodni. Powiedziała mu otwarcie, że nie podobają jej
się metody, jakimi próbuje ją odzyskać, ale on tych słów nie brał serio. Doszła do
wniosku, że istnieje tylko jeden sposób na przekonanie Keitha.
Kiedy Cammie wyjeżdżała do college'u, ojciec podarował jej rewolwer i nauczył się z nim
obchodzić. Nadszedł czas, żeby sprawdzić to w praktyce.
Landrover wyjechał zza zakrętu wprost na nią. Odczekała, aż Keith ją zobaczy. Wzięła
głęboki oddech, starannie wycelowała i nacisnęła spust. Broń szarpnęła i wstrząsnęła
ramionami kobiety, gwałtownie podrzucając jej ręce. Strzał ją ogłuszył. Z prawego
reflektora landrovera poleciało szkło. Zobaczyła szeroko otwarte oczy Keitha i jego
zamgloną twarz, usta poruszały się, jakby wyrzucały przekleństwa. Ponownie złożyła się
do strzału. Szybko nacisnęła spust i... trafiła w lewy reflektor. Hamulce zapiszczały. Na
błotnistej drodze samochód wściekle zarzucił, rozpryskując błoto i piach, jakby orał
drogę. Prawe przednie koło wpadło w koleinę i obróciło auto o dziewięćdziesiąt stopni.
Silnik wył. Pojazd wpadł do rowu. Rozległ się głuchy odgłos zgniatanego metalu, a potem
nastała cisza.
Cammie opuściła rewolwer i podeszła do rozbitego wozu. Kiedy zobaczyła Keitha
leżącego na kierownicy, gwałtownie się zatrzymała. Udawał. Była o tym przekonana. Na
pewno udawał, choć koszulę miał opryskaną krwią. Nie mogła go tak zostawić. Mimo
wszystkich grubiaństw i chamstwa, jakiego od niego doświadczyła, pokrętnych sztuczek,
jakich jej nigdy nie szczędził, nie mogła tego zrobić.
- Idiotka - powiedziała do siebie pod nosem. Zacisnęła zęby i zdecydowanym krokiem
podeszła do landrovera.
Ostrożnie otworzyła drzwi od strony kierowcy. Keith oddychał, pierś poruszała się
równomierniej a z nosa sączyła się krew. Trąciła go lewą ręką w ramię, ale nie
wypuściła z dłoni magnum. Keith raptownie się wyprostował. Obrócił się na siedzieniu i
chwycił ją za nadgarstki. Jego piwne oczy wyrażały zadowolenie, a przystojną twarz
wykrzywił złośliwy grymas.
- Znowu cię oszukałem - powiedział ze śmiechem, wysiadając z samochodu. - A ty zawsze
szukasz guza!
Wyrazy, jakimi go obrzuciła, na pewno nie należały do komplementów.
- Ach tak? - Z tylnej kieszeni wyciągnął chustkę i wytarł krew pod nosem. - Wciąż jeszcze
jestem twoim mężem i uważam, że nadeszła pora, aby dać ci nauczkę.
To spokojne miejsce doskonale się do tego nadaje. Zapłacisz mi za głupi pozew i straty w
landroverze!
Serce Cammie waliło jak młotem. Poczuła mdłości. Padający deszcz nagle wydał się jej
lodowato zimny. Nie próbowała się uwolnić; jej bezwładne dłonie spoczywały w mocnych
męskich rękach. Przeciągnęła językiem po mokrych od deszczu wargach.
- To jest wyłącznie twoja wina - oznajmiła.
- Ach tak? - Szyderczy uśmiech zaigrał na ustach Keitha. Gdzieś w głębi jego oczu
dojrzała podniecenie. -Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo. Gdybyś nie była taka
uparta, moglibyśmy pogodzić się w przyjemnym, miękkim łóżku. Ale skoro tak stawiasz
sprawę...
Rozstawił nogi i wypchnął do przodu biodra, jakby chciał, żeby zauważyła jego męskość.
Jednocześnie przyciągnął ją do siebie i mocniej ścisnął za ramię.
- Puść mnie! - krzyknęła. Podniosła broń i przycisnęła mu do piersi lufę.
Parsknął wyzywająco.
- Myślisz, że mnie przestraszysz? Masz takie miękkie serce, że nie zastrzeliłabyś nawet
grzechotnika, a co dopiero człowieka.
- Nie bądź taki pewny - odrzekła.
Cień zwątpienia przemknął przez twarz mężczyzny. Keith zaraz się jednak roześmiał i
sięgnął po magnum. W tej chwili Cammie podniosła kolano i uderzyła w sam środek
rozłożonych nóg. Próbował się odwrócić, aby uniknąć ciosu. Na próżno. Uderzenie było
bolesne, Keith zamamrotał, puścił ją i zgięty wpół chwycił się za jądra. Cammie uskoczyła
poza zasięg jego rąk. Kręciło jej się w głowie, gdy biegła w stronę cadillaca.
Keith wołał za nią. Słyszała jego kroki, początkowo niepewne, ale z każdą chwilą coraz
bardziej zdecydowane. Słyszała odgłos rozpryskiwanego błota i głuchy łomot za plecami.
Zwiększyła tempo. Charczało jej w gardle...Mężczyzna był coraz bliżej. Złapie ją, zanim
zdąży otworzyć drzwi swego samochodu. Miała teraz tylko jedno wyjście.
Cammie skręciła w bok, przeskakując rów. Kiedy dobiegła do skraju drzew, odwróciła
się, podniosła rewolwer i nacisnęła spust. Wybuchy wstrząsały nią aż do bólu zębów;
fontanna błota i wody zalała stopy Keitha.
Krzyknął, rzucił się do tyłu i padł jak kłoda w błotnistą drogę. Cammie tym razem do
niego nie podeszła. Odwróciła się i schyliwszy głowę, zaczęła biec. Drzewa ją wchłonęły,
ocieniając i chroniąc. Mokre gałęzie, które odsuwała w biegu, zamykały się za nią jak
wrota. Słyszała wołanie Keitha, żeby wróciła, ale się nie zatrzymała. Już nigdy nie
pozwoli, by jej dotknął: ani pod wpływem perwersyjnego pożądania, ani z zemsty, ani
tym bardziej ze złości. Nigdy więcej!
Dochodziło ją trzaskanie gałęzi i dudnienie mocnych kroków mężczyzny. Może jej się tak
tylko zdawało.
Może to waliło jej własne serce i zwielokrotniał się oddech? Przyśpieszyła kroku.
Małżeństwo z Keithem było skończone. Odczuwała tak ogromną radość, że miała
wrażenie, iż krzyczy. Może on tym razem też usłyszał?
Drzewa napierały na nią zewsząd: niebotyczne sosny w szatach z delikatnych igieł wokół
gałęzi; szepczące cedry tak zielone, aż prawie czarne; potężne słodkie gumowce o
listowiu wydającym wspaniały aromat; trzęsące się klony z czerwonymi liśćmi
żyłkowanymi pod spodem - ich gałęzie ozdobione porostami przypominały srebrne
epolety na ramionach; sękate stare czarne dęby; ogromne, rozłożyste białe i czerwone
dęby; drzewa orzechowe o liściach brzeszczotowatych, ozdobione drobnymi zielonymi
kwiatkami.
Plątanina gałęzi zatrzymywała resztki zmierzchu, zamieniając wszystko w zielony
półmrok. Młode sadzonki wypuszczające silne pędy gęsto rosły wokół drzew, zdziczałe
kwiaty, zielsko, pnącza i wrzośce oraz gęste zarośla ograniczały widoczność do kilku
kroków. Ona sama też nie była widoczna. Od dzieciństwa Cammie kochała drzewa, jak
wszystkie
kobiety w jej rodzinie. Kobiety z rodu Greenley interesowały się różnego rodzaju
roślinami, ale szczególnym uczuciem darzyły drzewa.
Babka pierwsza wprowadziła Cammie w ten zaczarowany świat. Zaprowadziła ją na
tereny łowieckie graniczące z ich majątkiem i zaznajamiała wnuczkę z każdym
gatunkiem drzew, jakby przedstawiała jej stare i drogie przyjaciółki.
Kiedy Cammie podrosła, porzuciła dziecinny zwyczaj przeskakiwania przez młode,
giętkie drzewka sasafras i zaczęła wspinać się na gałęzie sosen. Tam w odosobnieniu
pogrążała się w czytaniu ulubionych książek.
Czasami, kiedy nikt nie widział, przyciskała dłoń do kory wawrzynu lub jesionu, dębu
albo sosny, by czuć, jak przepływa przez nią życie.
Do tej pory jeszcze nigdy nie zgubiła się w lesie. Kiedy się zatrzymała, by uspokoić
oddech, zdała sobie sprawę, że nie słyszy już kroków Keitha. Otaczał ją las cichy, rozległy
i zawsze taki sam. Chłodny wiatr poruszył wierzchołkami drzew. Cammie zadrżała z
zimna. Rozglądając się dookoła, pocierała mokry jedwab na rękach i ramionach. Ogarnął
ją lęk, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, którędy wrócić do drogi ani gdzie
znajduje się jej samochód. Czyżby las, który kochała, zdradził ją, okazał się równie
fałszywy jak zaślubiony mężczyzna? Myśl taka wydała się jej absurdalna. Gęste lasy
rezerwatu rozciągały się na przestrzeni większej niż trzydzieści tysięcy akrów, a do tej
pory nie ośmieliła się wejść głębiej niż na kilka akrów przylegających do domu. Tereny
łowieckie zajmowały dużą część gminy. Z jednej strony okrążały fabrykę papieru i
wciskały się do miasta Greenley. Z miejsca, w którym się znajdowała, może być około
sześciu kilometrów do domu, a na skróty nie więcej niż trzy, cztery kilometry, może
nawet mniej. Z łatwością znalazłaby drzwi do swojego domu, gdyby tylko wiedziała, w
którą stronę iść. W lesie było kilka krzyżówek przecinających rezerwat, a także parę
domostw. Na pewno spotka kogoś, kto wskaże jej właściwą drogę. Tymczasem szare
cienie pod drzewami zrobiły się czarne i Camilla zupełnie straciła orientację. Bardzo
łatwo mogłaby się pomylić i kręcić się w kółko tak, aż padłaby ze zmęczenia. Najlepiej
zaczekać do świtu. Wówczas łatwiej będzie wypatrzyć jakiś punkt rozpoznawczy. Jednak
pomysł spędzenia nocy w lesie nie był zachęcający. Ruszyła dalej. Bluzka lepiła się do
ciała, zahaczała o krzaki i wrzośce. Dżinsy były tak przemoczone, że woda ściekała z nich
prosto do butów. Z włosów deszcz spływał strumieniem i moczył plecy. Przemarznięta i
zmęczona, ślizgała się na błotnistej ziemi, potykała o korzenie drzew, walczyła z
pnączami, które czepiały się jej rąk. Mimo to wciąż szła naprzód. Potknęła się i upadła
jak długa, wypuszczając z rąk magnum. W ciemnościach nie mogła go znaleźć, chociaż
starannie przeczesała teren porośnięty wrzoścami i młodziakami splątanymi z trawą i
igliwiem. W końcu zrezygnowała.
Mimo że nic nie widziała, nie zamierzała się poddać. Wraz z nastaniem ciemności spadła
temperatura powietrza. Zimny dreszcz przeszywał ją i pochłaniał resztki ciepła, jakie
jeszcze w niej się tliły. Musi iść naprzód, musi dotrzeć do domu! Nikt nie wiedział, dokąd
poszła, i nikt nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Mozolnie posuwała się naprzód, by za
chwilę się zatrzymać, jakby drogę zagrodziła jej niewidzialna przeszkoda. Z pewnością
ktoś był w lesie. Czuła to instynktownie, była tego tak pewna jak nigdy. Powoli się
odwróciła i uważnie badała otaczającą ją ciemność. Nie słyszała żadnego ruchu ani
żadnego szeptu. A jednak była pewna, że się nie myli. Ogarnął ją strach na myśl, że
mogłoby to być dzikie zwierzę albo diabeł w ludzkiej skórze, który ją śledził i skradał się
coraz bliżej. W normalnej sytuacji nigdy nie fantazjowała, ale teraz to nie była
zwyczajność. Liście na gałęzi zaszeleściły. Rzuciła się na oślep; przedzierała się przez
zarośla, schylała pod konarami, przeskakiwała zwalone kłody i splątane wrzośce, biegła
między wysokimi, strzelistymi drzewami. W płucach ją paliło, a urywany oddech drapał
w gardle. Ciernie rozdzierały bluzkę i kaleczyły skórę, lecz nie zwracała na to uwagi.
Ocierając się o pnie drzew, obdzierała z nich korę, odbijała się od nich i pędziła byle dalej
przed siebie.
Pojawił się znikąd. Przed chwilą była sama, a teraz cień mężczyzny wyłonił się zza drzewa
wprost przed nią. Zderzyła się z jego piersią jak ze skałą. Silne ramiona objęły ją i
trzymały pewnie, chociaż mężczyzna kołysał się na piętach. Odbiła się od niego i
wyślizgnęła z jego rąk. Przebiegła dwa, może trzy kroki. Znowu ją złapał, tym razem od
tyłu. Potknęła się i straciła równowagę. Nogi jej zaplątały się między napiętymi silnymi
udami napastnika. Ciche przekleństwo poleciało nad jej mokrymi włosami i po chwili
oboje runęli w wilgotną ciemność. Pociągnął ją na siebie i upadając, przekręcił się. Leżała
w sztywnym uścisku, policzkiem oparta na jego miękkim ramieniu. Ogłuszona, przez
chwilę leżała bez ruchu, zanim sobie uświadomiła, że ten mężczyzna nie był i nie mógł
być jej mężem.
Odetchnęła głęboko, aż poczuła ból w gardle. Podjęła próbę wyrwania się z silnych
ramion, które ją trzymały.
- Uspokój się! - dobiegł ją rozkazujący głos dochodzący gdzieś znad jej głowy. - W
przeciwnym razie zostawię cię tutaj.
Zatrwożył ją ten głos. Znała go, jeszcze dźwięczał jej w uszach i przypominał dawne
bolesne lata. Kiedy to było? Prawie piętnaście lat temu.
Słyszała, że wrócił, wszyscy w Greenley o tym wiedzieli. Oczywiście był na pogrzebie ojca,
ona nie. To też było oczywiste.
- Reid Sayers - wyszeptała.
Tak długo milczał, że myślała, iż nie usłyszał.
- Czuję się zaszczycony, a nawet oszołomiony – to chyba odpowiedniejsze słowo. Nie
byłem pewny, czy mnie sobie przypomnisz z tamtych lepszych czasów.
- Kiedy spotkaliśmy się ostatni raz, było podobnie -odparła zduszonym głosem. - Czy
teraz mnie puścisz?
- Nie! - odpowiedział stanowczo, z lekką ironią w głosie. Nie mówił takim tonem, kiedy
ostatni raz z nim rozmawiała!
- Zawsze lubiłeś przybierać tajemnicze pozy. Niestety, nie mam nastroju do żartów. Czy
pokażesz mi drogę do domu, czy też spędzimy tutaj całą noc?
Przesunął się, zarzucając na nią fałdy obszernego przeciwdeszczowego poncho. Zadrżała
pod wpływem fali ciepła płynącego z jego ciała. Zacisnął ręce, jakby chciał wzmocnić
swoje słowa.
- A jeżeli ci powiem, że miałem zamiar zabrać cię tam, gdzie się rozstaliśmy?
- Już za późno...
Niemożliwe, by wyczuł nutę niepewności w jej głosie. Sama nie znała swojej reakcji. Nie
bała się go. Przez te wszystkie lata targały nią różne uczucia: od jawnej nienawiści do
zwykłej tęsknoty. Ale nigdy się go nie bała.
- Może tak - powiedział w zamyśleniu - a może nie. Kobieta, która przed chwilą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin