Leszek Adamczewski.doc

(361 KB) Pobierz
Leszek Adamczewski

Leszek Adamczewski

 

Na tropie świętej Doroty

Poznańscy eksploratorzy pod kierownictwem Pawła Piątkiewicza zabiorą się wkrótce do poszukiwań podziemi katedry w Kwidzynie, gdzie być może od sześciu wieków leżą szczątki błogosławionej Doroty.

Gdy przed laty ówczesny watykański prefekt Kongregacji Wiary kardynał Joseph Ratzinger odwiedził Kwidzyn, w miejscowej katedrze pod wezwaniem świętego Jana Ewangelisty nie mógł nie zapytać o błogosławioną Dorotę, przez Niemców uważaną za świętą. Proboszcz kościoła katedralnego, ksiądz Ignacy Julian Najmowicz odpowiedział, że chociaż Dorota jako pustelnica zmarła w tym kościele w 1394 roku, to jednak miejsce jej pochówku współczesnym nie jest znane. Być może dodał to, co później powiedział eksploratorom, że katedra w ogóle nie ma podziemi, a raczej, że nie są one nikomu znane, poza wybudowanymi na początku XX wieku tunelami grzewczymi.

Obiekt kultu

Średniowieczny kościół katedralny krzyżackiej diecezji pomezańskiej nie miał podziemi? W to nie wierzył ani proboszcz, ani dziennikarze miesięcznika „Odkrywca”, którzy kilka miesięcy temu dowiedzieli się o wizycie Ratzingera i o błogosławionej Dorocie. Izabela Kwiecińska, redaktor naczelna „Odkrywcy”, zdecydowała – spróbujemy odkryć podziemne krypty i być może dotrzeć do szczątek Doroty, jeśli w ogóle znajdują się one w katedrze kwidzyńskiej.

Przez półtora wieku błogosławiona Dorota była obiektem kultu mieszkańców państwa zakonnego, ale od momentu, gdy ostatni wielki mistrz Zakonu Krzyżackiego w 1525 roku złożył w Krakowie hołd królowi Polski i przeszedł na protestantyzm, dni tego kultu były policzone. W 1544 roku zapadła decyzja o likwidacji grobu Doroty. Co było dalej? Tego nikt nie wie.

Najpierw szukał georadar

Od samego początku „sprawy kwidzyńskiej” dziennikarzom „Odkrywcy” towarzyszyli poznańscy eksploratorzy, a zwłaszcza zaprzyjaźniony z nimi Paweł Piątkiewicz, prezes Stowarzyszenia Archeologii i Ochrony Zabytków Militarnych „Perkun”. On i jego koledzy z „Perkuna” uczestniczyli w dwóch spektakularnych akcjach eksploracyjnych „Odkrywcy”. Rok temu szukali skrytki Armii Krajowej w Warszawie, a niedawno w Gdańsku, w starym forcie na Gradowej Górze poszukiwali archiwum NSDAP okręgu Danzig-Westpreussen (Gdańsk-Prusy Zachodnie), które miało tam zostać ukryte na przełomie lat 1944/45. Wprawdzie w forcie odkryli zamurowane pomieszczenie, które okazało się chodnikiem minerskim, ale niczego w nim nie było...

– W minionych miesiącach kilkakrotnie byłem w katedrze kwidzyńskiej – mówi Paweł Piątkiewicz – i znowu się tam wybieram, by w gronie koleżanek i kolegów z „Odkrywcy”, służb konserwatorskich, naukowców i zarządcy kościoła katedralnego omówić ostatnie przygotowania do akcji poszukiwawczej. I chociaż dysponujemy już wynikami badań nieinwazyjnych, w tym georadarowych, to nikt z nas nie ukrywa, że będzie to bardzo trudna i niebezpieczna akcja.

Wyniki badań nieinwazyjnych nie są, niestety, jednoznaczne. Odczyty urządzeń elektronicznych, w tym georadaru, różni fachowcy różnie interpretują, ale nie ulega wątpliwości, że w prezbiterium katedry, w pobliżu głównego ołtarza, znajduje się pod posadzką zejście do dwóch dużych krypt. Także w innych miejscach katedry natrafiono na anomalia, które mogą wskazywać na istnienie krypt grzebalnych.

Groby i mikroby

– Z „Perkuna” – kontynuuje Piątkiewicz – na akcję w katedrze kwidzyńskiej wybierają się trzy, cztery osoby. To wystarczy. Na początku w miejscach, gdzie georadar wskazał pustki, przeprowadzimy sondażowe odwierty. Jeśli puste miejsca się potwierdzą, do wywierconych otworów wprowadzimy minikamerę telewizyjną z reflektorem. I od tego, co zobaczymy na ekranie, uzależniamy dalszy przebieg akcji. Liczymy się jednak z rozkuciem posadzki i wejściem do podziemi. Musimy wtedy zachować szczególną ostrożność i odpowiednio się zabezpieczyć przed bakteriami, mikrobami, grzybami i tym podobnymi niespodziankami sprzed kilku wieków.

Czy poznaniacy odnajdą szczątki błogosławionej Doroty? Po cichu wszyscy zainteresowani liczą na sukces, ale wiedzą również, że w 1544 roku życzeniem biskupa protestanckiego było wyniesienie szczątków błogosławionej poza katedrę. Ponoć tego nie wykonano. Legendy zaś mówią o pochowaniu Doroty w ściennej niszy katedralnych podziemi lub pozostawieniu grobu w dawnym miejscu, po uprzednim jego zamaskowaniu i usunięciu widocznych śladów kultu.

Akcję poszukiwawczą w katedrze kwidzyńskiej wstępnie zaplanowano na październik, ale Paweł Piątkiewicz myśli już o kolejnych. Pod patronatem „Odkrywcy” wróci do odkrywania tajemnic drugiej wojny światowej – podziemnego magazynu w pasie hitlerowskich umocnień Ufortyfikowanego Frontu Łuku Odry-Warty i podziemnej fabryki w okolicach podwałbrzyskiego Mieroszowa.

Leszek Adamczewski

Błogosławiona Dorota Dorota urodziła się

25 stycznia 1347 roku w Mątowach Wielkich koło Malborka. Była żoną i matką dziewięciorga dzieci. Po śmierci męża przyjechała do ówczesnego Marienwerder (Kwidzyna), gdzie u władz kościelnych szukała zrozumienia i zaakceptowania swojego wyboru – samotności. W końcu, jako stygmatyczka i bogobojna kobieta, otrzymała od biskupa Jana Möncha (1376-1409) pozwolenie. Specjalnie dla Doroty kazał wybudować pomieszczenie przy nowo zbudowanej katedrze kwidzyńskiej. 2 maja 1393 roku uroczyście wprowadzono ją do celi wymurowanej w kościele od strony prezbiterium katedry. Przez zakratowane okienko przynoszono jej Komunię świętą i podawano pokarm. Po czternastu miesiącach przebywania w celi, wyczerpana niezwykłą pokutą, Dorota zmarła 26 czerwca 1394 roku, mając 47 lat. Aprobaty jej „odwiecznego kultu” dokonał papież Paweł VI 9 stycznia 1976 roku. W Polsce jest nazywana błogosławioną, zaś w Niemczech uważana jest za świętą.

 

Skarby ze Wschodu

Bezpośrednich dowodów nie było, ale wielu polskich muzealników i historyków sztuki podejrzewało, że bezcenne dobra kultury, których nie udało się odnaleźć po drugiej wojnie światowej, zrabowała Armia Czerwona. Rosjanie zaprzeczali.

Był kwiecień 1945 roku. Podpułkownik Andriej Biełokopytow i major Aleksij Biełousow z działającej na tyłach 1. Frontu Białoruskiego tak zwanej brygady trofiejnej Komitetu do spraw Sztuki przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR stali na peronie jednej ze stacji w okolicach Meseritz (Międzyrzecza), gdy w daleką drogę do Moskwy ruszał wojskowy pociąg specjalny numer 177/4162. W 22 wagonach tego pociągu znajdowały się skarby nad skarbami: 444 skrzynie z dziełami sztuki i 87 z archiwaliami, które w podziemnej skrytce urządzonej w Ufortyfikowanym Froncie Łuku Odry-Warty, zwanym dziś Międzyrzeckim Rejonem Umocnionym, odnalazł major Siergiej Sidorow z tejże brygady trofiejnej. Wspomniane skarby pochodziły głównie z okupowanego Poznania – z Kaiser-Friedrich Museum i Reichsarchiv Posen.

Na krótko przed odjazdem pociągu do skarbów poznańskich dołączono 93 skrzynie, które major Biełousow przywiózł z zamku Pansin (dziś Pęzino) koło Stargardu Szczecińskiego. Były w nich zabytki ewakuowane do Pęzina ze Szczecina i Stargardu.

Przez długie lata Rosjanie nie przyznawali się do znalezienia i wywiezienia do ZSRR skarbów polskich. Ukryte w tak zwanych specchranach Muzeum Sztuk Pięknych imienia Puszkina w Moskwie i leningradzkiego Ermitażu miały na zawsze tam pozostać.

Na fali odwilży

Był luty 1956 roku. W tym miesiącu obradował w Moskwie XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. I sekretarz Komitetu Centralnego KPZR Nikita Chruszczow wygłosił nań swój słynny referat o zbrodniach Józefa Stalina. Zaprezentowany na zamkniętej dla gości i dziennikarzy nocnej sesji zjazdu referat nie mówił wprawdzie o wszystkich zbrodniach Stalina, choćby o wymordowaniu wiosną 1940 roku więzionych w ZSRR oficerach Wojska Polskiego i Korpusu Ochrony Pogranicza, funkcjonariuszach policji oraz urzędnikach polskiej administracji, to jednak dla ortodoksyjnych komunistów był to szok. Oto uwielbiany przez miliony „Wielki Stalin” okazał się zbrodniarzem. O swej przy nim roli Chruszczow nie wspomniał...

Logika politycznej odwilży i odcięcie się od niektórych choćby poczynań kierownictwa stalinowskiego wymusiły na ówczesnych władzach ZSRR działania, które nie były możliwe rok wcześniej. Oto bowiem 8 lipca 1956 roku władze te z własnej inicjatywy poinformowały Warszawę, że na terytorium Związku Radzieckiego znajdują się polskie dzieła sztuki, przywiezione po drugiej wojnie światowej z okupowanych Niemiec. Do Moskwy natychmiast udała się delegacja polska pod przewodnictwem wiceministra kultury i sztuki PRL Lucjana Motyki, a w jej skład wchodził dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie Stanisław Lorentz.

3 września 1956 roku – jak za Polską Agencją Prasową informował następnego dnia „Głos Wielkopolski” – „w Państwowym Muzeum – Ermitażu – w Leningradzie odbyła się uroczystość przekazania Polsce dzieł sztuki, pochodzących z muzeów polskich, wywiezionych przez hitlerowców w latach 1939 - 45, a uratowanych przez Armię Radziecką w czasie działań wojennych na terytorium Niemiec. Na uroczystość przybyła polska delegacja rządowa z ministrem kultury i sztuki PRL – K.[arolem] Kurylukiem”.

Miesiąc później, 2 października, Rosjanie przekazali Polsce kolejne zabytki dotychczas „więzione” w ZSRR. W sumie zwrócono wówczas 12.518 dzieł sztuki, ale tylko i wyłącznie poloników: 798 obrazów, 10.516 rysunków i grafik, 181 rzeźb oraz około tysiąca przedmiotów sztuki zdobniczej. Do Polski wróciły obrazy między innymi Józefa Brandta, Józefa Chełmońskiego, Wojciecha Gersona, Aleksandra Gierymskiego, Jana Matejki, Henryka Rodakowskiego i Leona Wyczółkowskiego.

Zabytki nie tylko z MRU

Krótko po tak zwanym przełomie październikowym, który na szczyty władzy w PRL zaprowadził Władysława Gomułkę, do Moskwy udała się delegacja polska najwyższego szczebla. Nie ulega wątpliwości, że w rozmowach toczonych na Kremlu poruszono sprawę restytucji polskich dóbr kultury znajdujących się nadal na terytorium ZSRR.

18 listopada Gomułka i Chruszczow podpisali w Moskwie polsko-radziecką deklarację na nowo regulującą stosunki między obu państwami. O skarbach mowy w niej nie ma, jest natomiast ogólnikowa wzmianka o wymianie kulturalnej, ale na Kremlu zapamiętano żądania gości z Warszawy.

Rosjanie nie mieli już wyjścia. Nie bacząc na protesty niektórych pracowników Muzeum imienia Puszkina w Moskwie, centralne władze ZSRR zdecydowały zwrócić Polsce wszystko, co jeszcze pozostało w magazynach. Kategoryczne polecenie z najwyższego szczebla i krótki termin na jego wykonanie sprawiły, że z jednej strony do transportu przygotowano zabytki, które nie miały polskiego rodowodu, a pochodziły tylko z ziem w 1945 roku włączonych w granice Polski, z drugiej zaś strony w ciągu kilku tygodni nie udało się znaleźć wszystkich eksponatów przywiezionych do ZSRR tuż po wojnie.

Trzy bruliony

W Muzeum imienia Puszkina przechowywane są trzy grube bruliony z opisem 6408 eksponatów i kolekcji dzieł sztuki, które brygady trofiejne z okupowanych Niemiec pociągami lub samolotami wywiozły do ZSRR. Do brulionów dołączony jest protokoł odbioru tychże 6408 zabytków przez przedstawiciela władz Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w dniu 22 grudnia 1956 roku.

Tym samym do Polski wróciła większość skarbów znalezionych przez majora Sidorowa w podziemiach fortyfikacji międzyrzeckich. Na przechowywane tam archiwalia, wśród których były między innymi bulle papieskie dla Mogilna i Strzelna z drugiej połowy XII wieku oraz zbilut dla klasztoru cystersów w Łeknie z 1153 roku, musieliśmy czekać jeszcze ponad rok. Rosjanie zwrócili je na początku 1958 roku. Było to 19 ton akt i rękopisów.

W drugiej połowie lat 50. XX wieku nie wróciły jednak wszystkie skarby kultury znalezione przez Rosjan w Niemczech, w tym także na ziemiach, które – jak choćby okolice Międzyrzecza – przypadły Polsce. W 1990 roku udało się jeszcze rewindykować z chylącego się ku upadkowi Związku Radzieckiego zespół starych, piętnasto- i szesnastowiecznych płyt nagrobnych z katedry poznańskiej, pochodzących ze słynnej pracowni Vischerów.

Zwrot polskich dóbr kultury z dzisiejszej Rosji nie jest jeszcze sprawą zamkniętą. I zapewne długo nie będzie.

O bombach, rakietach i skarbach

Leszka Adamczewskiego, choć pasjonuje się okresem drugiej wojny światowej, nie interesują wielkie bitwy, genialne strategie, nie zadaje pytań w rodzaju „co by było, gdyby”. Znalazł sobie bowiem bardzo wąską specjalizację – próbuje wyjaśniać tajemnicze, wojenne zdarzenia, szuka świadków, a także bezlitośnie weryfikuje rozmaite legendy.

Czyni to systematycznie na łamach „Głosu Wielkopolskiego” i w kolejnych książkach. Kiedy więc wziąłem się za lekturę jego najnowszej pozycji zatytułowanej „W jaskini czarnoksiężnika”, z grubsza wiedziałem, o czym będę czytał. A jednak autor mnie zaskoczył – przedstawił bowiem kolejną porcję wojennych znaków zapytania.

Szczęśliwe błędy faszystowskich naukowców...

Fascynujący jest choćby fragment o niemieckich badaniach atomowych. Okazuje się, że niewiele zabrakło, by hitlerowcy użyli tej straszliwej broni. Przeprowadzili nawet próbne eksplozje, choć na szczęście faszystowscy naukowcy popełnili błędy i ich bomby nie były tak groźne, jak te, które wybuchły nad Hiroszimą, czy Nagasaki.

Skala grabieży

Systematycznie przypomina też Leszek Adamczewski dzieje wielkich wojennych grabieży – i tych niemieckich, i rosyjskich. Doprawdy, przerażająca jest ich skala, a być może niektóre ukryte pod koniec wojny dzieła sztuki czekają gdzieś na swoich odkrywców. Autor „W jaskini czarnoksiężnika” przypomina takie nierozwikłane historie.

Jest przy tym bardzo wiarygodny, bo materiał do swoich książek przede wszystkim... wychodził. Był we wszystkich miejscach, o których pisze, weryfikował pracowicie hipotezy innych autorów, szukał w archiwach, szukał świadków i pytał, pytał, pytał...

Wśród bardzo przecież licznych książek o tajemnicach drugiej wojny światowej prace Leszka Adamczewskiego wyróżniają się właśnie staranną dokumentacją i wykorzystaniem dziennikarskiego warsztatu. Czytelnik wie, że ten autor nie szuka na siłę sensacji, że demitologizuje różne efektowne hipotezy. Nie znaczy to bynajmniej, iż jego książki są z tego powodu mniej pasjonujące. Przeciwnie – dzięki temu zdrowemu podejściu Leszek Adamczewski zyskuje u czytelnika. To autor, któremu się wierzy.

Członek klanu poszukiwaczy

Dla mnie to wielka satysfakcja, że autor tak pasjonujących i rzetelnych książek jest dziennikarzem „Głosu Wielkopolskiego”. Nie z tego powodu polecam jednak czytelnikom jego „W jaskini czarnoksiężnika” i wszystkie poprzednie prace. Leszek Adamczewski jest bowiem członkiem klanu poszukiwaczy i „wyjaśniaczy” wojennych sekretów. Tym się wszakże różni od większości swoich kolegów, że zdobytą wiedzą chce się dzielić nie tylko z fachowcami, ale także z czytelnikami.

Czym były Zakłady Przemysłowe R-1 w Kowarach

Podgórze w Kowarach. Wśród zielonego stoku stoją nieczynne od lat zabudowania byłych Zakładów Przemysłowych R-1.Ta kopalniana sztolnia pamięta czasy, gdy wydobywano tu rudę uranu.

Gdy odtajniono uran

W czasach stalinowskich było to praktycznie miasto zamknięte. Liczne patrole, kontrole dokumentów, zakazy. Strefa nadgraniczna – tłumaczono naiwnym. Ale w Kowarach wszyscy znali powód głębokiego utajnienia tego karkonoskiego miasteczka.

Dwunasty dzień lipca w 1958 roku przypadł w sobotę. Był to wtedy normalny, chociaż krótszy o dwie godziny dzień pracy. Właśnie w tamtą sobotę na biurka sekretarzy redakcji gazet koncernu Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa” dotarł 161. numer biuletynu prasowego Agencji Robotniczej. W serwisie publicystycznym biuletynu zamieszczono dwuodcinkowy artykuł Bronisława Trońskiego z cyklu „Polski uran”. Pierwszy odcinek zatytułowano „Kopalnia najpotężniejszej energii”, drugi – „W służbie życia”.

W tamtych czasach publikacje zamieszczane w biuletynie Agencji Robotniczej były już zatwierdzone do druku przez warszawską centralę cenzury. Jednak w przypadku artykułu „Polski uran” podpis cenzora był tylko formalnością, ponieważ na tę publikację zgodził się Komitet Centralny PZPR, a osobiście najprawdopodobniej jego pierwszy sekretarz, którym był wtedy Władysław Gomułka. Wszak po raz pierwszy polska opinia publiczna miała dowiedzieć się o najbardziej tajnym z tajnych zakładów, ukrytym pod neutralną nazwą Zakładów Przemysłowych R-1.

Najkorzystniejsza umowa

9 maja 1945 roku pierwsze patrole czerwonoarmistów dotarły pod Śnieżkę, do uroczego miasteczka Schmiedeberg. I chociaż posuwający się za czołowymi oddziałami radzieccy specjaliści od przemysłu zbrojeniowego i nowych rodzajów broni – łowcy technologii, maszyn i ludzi – wkrótce przyjechali i tu, to ich wizyta w tym karkonoskim miasteczku, słynącym dotychczas z turystyki, miała charakter rutynowy. Sensacja na Kremlu wybuchła, gdy w podberlińskim Oranienburgu Rosjanie znaleźli pojemniki z rudą uranu. Były one oznaczone napisem, że ruda pochodzi ze Schmiedebergu. Szybko ustalono, iż jest to leżąca w Polsce Krzyżatka. Od tej pory losy miasteczka, w 1947 roku przemianowanego na Kowary, były już przesądzone.

W tymże 1947 roku w poniemieckiej kopalni rud metali, noszącej wtedy nazwę „Wolność”, wydobyto 2500 ton rudy o średniej zawartości 1900-2000 gram uranu na tonę. Właśnie wtedy wydobycie i przerób kowarskiej rudy objęto najściślejszą tajemnicą. Do Kowar przyjechali specjaliści radzieccy, a funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz żołnierze KBW i WOP zaczęli kontrolować tu wszystko i wszystkich. Z dnia na dzień uran stał się słowem zakazanym.

– W 1948 roku – mówi historyk górnictwa Robert Borzęcki – Rosjanie podpisali z Polską umowę w sprawie wydobywania i przeróbki rud uranu występujących na ziemiach polskich. Była to jedna z najkorzystniejszych umów, jaką Polska zawarła ze Związkiem Radzieckim. Gwarantowała ona Polsce pokrycie wszystkich kosztów wydobycia rud uranu, budowy kopalń, poszukiwania nowych złóż, nawet płac górników. Rosjanie jeszcze dodatkowo za uran płacili. I to płacili stawkę mniej więcej dwukrotnie wyższą od ceny uranu na Zachodzie. Ale Rosjanie – dodajmy – postawili jeden warunek. Cała produkcja musiała iść do ZSRR.

Chociaż wiele opowieści krążących o kowarskiej kopalni i w ogóle o eksploatacji rud uranu w polskich Sudetach w latach 1947-1956 jest mocno przesadzonych, to nie ulega wątpliwości, że warunki pracy w kopalniach uranu były bardzo trudne, ale podobnie było wtedy w całym polskim górnictwie głębinowym. Tu, w Kowarach, ale także w innych sudeckich kopalniach uranu, które podlegały Zakładom Przemysłowym R-1, dochodziło jeszcze niebezpieczeństwo promieniowania przenikliwego.

Trzy dni w tygodniu

Minęły lata. Polski Październik ’56 sprawił, że z Kowar wyjechali specjaliści radzieccy. Zlikwidowano UB, ale nadal uran był w Polsce tematem tabu, chociaż za wymienienie tego słowa przy kuflu piwa nikt już nie wsadzał górników do więzień. To, że w Kowarach znajdowało się centrum polskiego górnictwa i przerobu rud uranu, było tajemnicą poliszynela. Tę niezdrową sytuację trzeba było zatem przerwać. I zadanie to latem 1958 roku wykonał Bronisław Troński.

Jego dwuodcinkowy artykuł, przedrukowany wtedy przez niemal całą prasę polską, był w dużej mierze uczciwy. Obrazował wprawdzie sytuację panującą w połowie 1958 roku w jednej tylko kopalni – „Pogórze” w Kowarach – i nie wracał do czasów wcześniejszych, to jednak władza nie odważyła się na ordynarne kłamstwa i fałszerstwa. Troński nie omijał też trudnych zagadnień, często jednak zręcznie schowanych w potoku słów.

„Wracam do przebieralni – pisał. – Niestety, prysznice nie funkcjonują. Muszę się zadowolić myciem przy umywalce. Ale w stołówce otrzymałem rzeczywiście wysoce kaloryczny obiad”.

Troński nie mógł pominąć najtrudniejszego wątku, czyli promieniowania przenikliwego. „Stosowane są u nas w tej dziedzinie normy obowiązujące na całym świecie i uchwalone na Konferencji w Genewie w 1955 roku – pisał. – Okazuje się, że dawki promieniowania gamma są u nas 4-5 razy niższe od dozy dopuszczalnej. Prowadzona jest stała kontrola, czy dopuszczalna przepisana dawka nie została przekroczona. W zasadzie mycie się po pracy, przebieranie się likwiduje pył radioaktywny osiadający na zewnątrz”.

Dawki promieniowania wchłaniane przez organizm człowieka są – jak pisał Troński – „na ogół w granicach dopuszczalnej normy. Środkiem zabezpieczającym przed szkodliwym działaniem promieniowania i zastosowanym już w naszym górnictwie uranowym jest skrócenie czasu pracy do 3 dni w tygodniu, obowiązkowe picie mleka, dobre odżywianie”.

By czytelnicy nie mieli wątpliwości, że górników stać na dobre jedzenie, Troński podał, iż miesięczne zarobki górników wahają się w granicach 4000-4500 złotych. Tyle nie zarabiali wówczas nawet profesorowie uniwersyteccy.

Czekając na elektrownię jądrową

Już wtedy, w połowie 1958 roku, władze PRL myślały o budowie polskiej elektrowni jądrowej. „Nie mając jeszcze własnych elektrowni – pisał Troński – wydobywaną rudę eksportujemy do ZSRR. Eksport ten jest opłacalny dla naszej gospodarki narodowej. Od przyszłego roku zaczniemy stopniowo wykorzystywać rudę dla własnych celów przemysłowych, nie rezygnując jednak z eksportu”.

Ani słowem Troński się nie zająknął, że Rosjanom uran potrzebny był przede wszystkim do produkcji kolejnych, coraz silniejszych egzemplarzy broni jądrowej.

Zakłady Przemysłowe R-1 w Kowarach faktycznie zlikwidowano w 1973 roku, chociaż formalnie – na mocy decyzji Pełnomocnika Rządu do spraw Wykorzystania Energii Jądrowej – było to tylko wstrzymanie wydobycia rud uranu. Wstrzymanie na dziesięć lat, ponieważ rząd Piotra Jaroszewicza przewidywał, że na początku lat 80. XX wieku w końcowej fazie budowy będzie pierwsza polska elektrownia jądrowa.

Takiej elektrowni nie ma w Polsce do dziś. Ale może wkrótce będzie, gdyż budowy elektrowni jądrowej w swym niedawno wygłoszonym exposé nie wykluczył premier Jarosław Kaczyński.

SENSACJE Z PRZESZŁOŚCI / Po pierwszej eksplozji jądrowej

Płonące stosy z ciałami

Zanim w marcu 2005 roku ukazała się w Niemczech książka Rainera Karlscha „Hitlers Bombe” (w Polsce wydano ją pod tytułem „Atomowa bomba Hitlera”), na ten temat napisano co najmniej kilka innych książek i zrealizowano również kilka reportaży telewizyjnych. Uznano je wtedy za historyczne fantazje. Droga do odkrycia przerażającej prawdy była zatem długa. I jeszcze jest, ponieważ filmu z próbnej eksplozji niemieckiej bomby atomowej, który w Rzeszy wpadł w ręce Rosjan, Kreml do dziś nie ujawnił.

Nie żyją już ani uczestnicy, ani zdecydowana większość świadków tego zaiste piekielnego przedsięwzięcia, które jednocześnie było – na co już chyba wszystko wskazuje – wielkim sukcesem naukowym. Oto niemieckim uczonym w państwie nękanym strategicznymi bombardowaniami alianckimi i toczącym wojnę na wszystkich możliwych frontach udało się wyprodukować broń nuklearną. Bombę jeszcze prymitywną, o stosunkowo niewielkiej mocy rażenia, ale już bombę atomową.

Była ona rezultatem wysiłku całej armii ludzi. Naukowców, inżynierów, techników, ale także polityków, wojskowych i ludzi z SS, które na polecenie Heinricha Himmlera w ostatniej fazie wojny wzięło sprawę we własne ręce i doprowadziło do sukcesu. Jeśli za sukces uznamy to, co wydarzyło się w sobotę, 3 marca 1945 roku (niektóre źródła datę tę przesuwają na dzień następny).

Choroba popromienna

W dolinie Jonastal w Turyngii, niedaleko miasta Ohrdruf znajdował się wtedy i znajduje dziś poligon wojskowy. Dochodziła godzina 21.20, gdy ciemności późnego wieczoru rozjaśnił błysk atomowej eksplozji.

Cläre Werner tego dnia przebywała na zamku Wachsenburg, kilka kilometrów od wspomnianego poligonu. Nigdy nie ukrywała ona tego, co wtedy widziała i czuła. Archiwalne nagranie filmowe z fragmentami jej wypowiedzi Hans Joachim Hess i Regine Liebich włączyli do reportażu dokumentalnego „Das Geheimnis vom Jonastal. Thüringen und die Atombombe”, w 2002 roku zrealizowanego przez niemiecką telewizję MDR.

Wprawdzie pani Werner była przez oficerów SS ostrzeżona, że „dzisiaj stanie się coś, czego jeszcze na świecie nie było”, to jednak to „coś” ją zaskoczyło. Ostry błysk światła, jakby w nocy nagle zaświeciło słońce.

– To wszystko trwało bardzo krótko, a potem nic nie widzieliśmy. Poczuliśmy tylko potężny podmuch powietrza, ale zaraz wszystko się uspokoiło. Wraz z mieszkańcami Röhrensee, Holzhausen, Mühlberga, Wechmaru i Bittstredtu miałam na drugi dzień krwotok, bóle głowy i ciśnienie w uszach – wspominała Cläre Werner.

Wymienione przez nią dolegliwości były lekkim przebiegiem choroby popromiennej. Taką diagnozę można postawić dziś, gdy wiemy, czym jest ta choroba.

Jeśli zatem 3 marca Niemcy przeprowadzili koło Ohrdrufu pierwszą próbną eksplozję jądrową, ponowioną z nieco gorszym skutkiem 12 marca, to dlaczego nikt z twórców tej broni nie przyznał się do tego po wojnie. Przeżyło ją wszak dwóch uczonych, którzy uważani są za głównych autorów sukcesu: Kurt Diebner i Walther Gerlach. Przeżył ją też Manfred von Ardenne, który prace nad bombą atomową prowadził na zlecenie Ministerstwa... Poczt Rzeszy i w końcu swe wysiłki połączył z pracami zespołu Diebnera. Ani słowem o sukcesie nie wspomniał aż do swej śmierci w Londynie w 1981 roku hitlerowski minister do spraw uzbrojenia i amunicji Albert Speer. Wbrew temu, co twierdził w swych „Wspomnieniach”, Speer był w tej sprawie dobrze poinformowany.

Wniosek nasuwa się jeden. Milcząc chronili swe głowy. Bo to, co wydarzyło się koło Ohrdrufu, było nie tylko uwieńczeniem kilkuletniej pracy niemieckich fizyków. Było także zbrodnią wojenną.

Zdeformowani ludzie

Heinz Wachsmut, zatrudniony w firmie Brüx robotnik zajmujący się budową szybów, błysku światła nie widział. Nazajutrz zobaczył jednak dużo więcej. „Po południu – wspominał – zajechało SS. Musieliśmy załadować na samochody całe dostępne drewno i pojechaliśmy [...] do majątku Ringhofen koło Mühlberga. Powiedziano nam, że na skraju lasu mamy układać drewno w stosy o wielkości mniej więcej 12 na 12 metrów i wysokości maksymalnie jednego metra”.

Układając stosy, Wachsmut zobaczył dziesiątki ludzkich ciał i od razu domyślił się, że były to ciała więźniów: „Ludzie ci byli całkiem bez włosów, częściowo pozbawieni też odzieży, a na ich ciałach widać było pęcherze, oparzenia, a także surowe ludzkie mięso”.

Wkrótce zapłonęło pierwszych sześć stosów. Na każdym z nich paliło się po około 50 ciał. Tymczasem Wachsmuta i pomagających mu więźniów zawieziono do majątku Ringhofen, gdzie musieli rozebrać się do naga i wykąpać. Ich ubrania oraz odzież ochronną esesmani natychmiast spalili. Otrzymali nowe ubrania i nową odzież ochronną, a także po butelce wódki. Więźniowie również.

„Wysoki oficer SS powiedział mi – wspominał dalej Wachsmut – że wczoraj tam na górze pojawił się olbrzymi długi płomień i że wypróbowywano coś, o czym będzie mówił cały świat, a my, Niemcy, jesteśmy pierwsi. Niestety, nie wszystko poszło zgodnie z planem i tak oto mamy parę darmozjadów mniej”.

Oficer SS kłamał. Więźniów i jeńców wojennych, głównie z ówczesnego ZSRR, celowo rozstawiono na poligonie w różnej odległości od centrum eksplozji jądrowej, by ocenić jej skutki na organizm człowieka. Ale ze słów rozmówcy Wachsmuta pośrednio wynika też, że siła eksplozji zaskoczyła przynajmniej SS. Spodziewali się, że będzie mniejsza. Wśród ofiar byli nie tylko więźniowie. Zginęło również kilku esesmanów z ochrony, a inni zostali ranni.

Gdy następnego dnia Wachsmut wrócił na miejsce, gdzie układano stosy, zobaczył coś, co jeszcze bardziej nim wstrząsnęło. „Z lasu wypełzło kilkunastu zdeformowanych ludzi. Niektórzy z nich prawdopodobnie nic nie widzieli. Do dziś nie mogę o tym mówić. Esesmani natychmiast zastrzelili tych dwunastu czy piętnastu ludzi. Inni więźniowie musieli ich potem nieść i wrzucić na płonące stosy”.

Wachsmut widział w sumie czternaście płonących stosów. Jeśli na każdym z nich ułożono mniej więcej 50 zwłok, to Niemcy w pierwszych dniach marca 1945 roku spalili około 700 trupów. Nie można jednak wykluczyć, że w tamtych dniach w dolinie Jonastal stosów było więcej.

Aluzyjne zdanie

Jeden z pomagających w układaniu stosów więźniów powiedział Wachsmutowi to, co usłyszał od umierającego w męczarniach kolegi: „Był wielki błysk, ogień, wielu natychmiast zginęło, zniknęli z powierzchni ziemi, po prostu nie ma ich, wielu ma wielkie oparzenia, wielu oślepło. Pozdrów matkę w Gurjewie od Olega Barto”.

Po wojnie Kurt Diebner i Walther Gerlach milcząc próbowali nawet minimalizować osiągnięcia niemieckich fizyków z tamtych lat. Raz tylko Gerlachowi wymsknęło się jedno aluzyjne zdanie. W liście do Diebnera z 28 lutego 1952 roku napisał: „Chyba nie sądzi Pan, że zapomniałem o naszej wspólnej pracy oraz o pięknych chwilach w Turyngii”.

Były to rzeczywiście emocjonujące chwile. Zwłaszcza te na krótko przed pierwszą eksplozją jądrową, która pochłonęła co najmniej setki ofiar.

SENSACJE Z PRZESZŁOŚCI / Zakłady Kruppa w dzisiejszej Głuszycy koło Wałbrzycha

Widok na Głuszycę. Na pierwszym planie dawny zakład Kruppa sfotografowany ze wzgórza, w którego skałach wykuto schron przeciwlotniczy.Wyrobiska (na zdjęciu z 2003 roku) podziemnej fabryki Kruppa w dawnej Kopalni Magnezytu „Constantin” koło dzisiejszego Przyłęku.

Odrzutowiec z podziemi

W cieniu nieukończonej kwatery Adolfa Hitlera w Górach Sowich do dzisiaj pozostaje pobliska Głuszyca, którą Niemcy przekształcili w wielki ośrodek przemysłu zbrojeniowego. Koncern Kruppa produkował tu części i podzespoły do odrzutowca Me-262. Ale czy tu produkował także pod ziemią?

Na wschodnich peryferiach podwałbrzyskiej Głuszycy, w pobliżu sztucznych stawów, w zboczu wzgórza natrafimy na stare wyrobisko górnicze. Tak stare, że rosną tu już dorodne drzewa, o krzewach i chwastach nie wspominając. Tylko nieliczni wiedzą, że w wyrobisku tym znajduje się zawalone wejście do podziemi.

Ten niewielki obiekt podziemny o powierzchni 600 metrów kwadratowych i kubaturze 1800 metrów sześciennych łączy się czasami z wykuwanymi w tej okolicy sztolniami, które miały tworzyć częściowo podziemną, gigantyczną Kwaterę Główną Führera (FHQ). Jej budowę w końcowym okresie drugiej wojny światowej ukryto pod wielce wymownym kryptonimem „Riese”, czyli „Olbrzym”. Ale interesujący nas obiekt podziemny nie ma z FHQ „Riese” nic wspólnego.

Poza zasięgiem bombowców

Był rok 1943. Rok przełomowy dla Trzeciej Rzeszy. Klęska hitlerowskiego Wehrmachtu w bitwie stalingradzkiej i niepowodzenie w wielkiej operacji wojsk pancernych na tak zwanym łuku kurskim ostatecznie wytrąciły z rąk Niemców inicjatywę strategiczną. Ale Rzesza nie miała zamiaru kapitulować. By kontynuować wojnę potrzebna była przede wszystkim broń w rozumieniu szeroko pojętego sprzętu wojskowego. Tymczasem zakłady zbrojeniowe stawały się celem nasilających się z miesiąca na miesiąc strategicznych bombardowań alianckich. W dzień Amerykanie, w nocy Brytyjczycy i lotnicy innych narodowości – w tym Polacy – służący w RAF obracali w gruzy zakłady przemysłowe, węzły i linie kolejowe, mosty, nawet zapory wodne.

W 1943 roku poza zasięgiem alianckich bombardowań była znaczna część Dolnego Śląska, zwłaszcza region sudecki. Mieszkańców Breslau, Waldenburga, Hirschbergu (Wrocławia, Wałbrzycha, Jeleniej Góry) i okolicznych miast nie budziły dźwięki syren, nocy nie spędzali oni w schronach i piwnicach. Wniosek nasuwał się zatem sam. W tę część Rzeszy należy ewakuować z innych regionów Niemiec najważniejsze zakłady zbrojeniowe.

Eksperci z Ministerstwa do spraw Uzbrojenia i Amunicji Rzeszy musieli wypatrzyć i tę miejscowość. Leżąca koło Waldenburga Wüstegiersdorf była nie tylko letniskiem i bazą do wypadów turystycznych w pobliskie pasma górskie, ale także wioską mocno uprzemysłowioną. Dominowały zakłady włókiennicze firmy Meyer-Kaufmann Textilwerke AG, ale także inne fabryki, by wymienić choćby zakłady Websky-Spinnerei, które produkowały elementy maszyn włókienniczych. Przecież – rozumowano w ministerstwie kierowanym przez Alberta Speera – zarówno park maszynowy takich zakładów, jak i załogę można szybko przestawić na produkcję wojenną.

Schron koło stawów

Do Wüstegiersdorfu w 1943 roku przede wszystkim ewakuowano z Essen zakłady koncernu Kruppa, które produkowały podzespoły do odrzutowca Messerschmidt 262. Niepotrzebne maszyny włókiennicze zmagazynowano w stodołach okolicznych rolników, a na ich miejsce zamontowano te do produkcji wspomnianych podzespołów. Z Essen ewakuowano też do Wüstegiersdorfu część załogi, głównie kadrę inżynieryjno-techniczną i najbardziej wykwalifikowanych robotników. Resztę uzupełniono cudzoziemskimi robotnikami przymusowymi.

Właśnie obiekt podziemny w pobliżu sztucznych stawów z jednej i fabryki zbrojeniowej Kruppa z drugiej strony jest schronem przeciwlotniczym dla jej załogi, ponieważ Niemcy liczyli się, że wcześniej lub później region sudecki znajdzie się w zasięgu alianckich bombowców.

Główne wejście do schronu zlokalizowano tuż koło fabryki i jest ono nadal dostępne, chociaż trudno je wypatrzyć wśród ogródków pobliskich domów. Ogrodzono je tylko i zamknięto. Według Mariusza Aniszewskiego, który badał ten schron, tunele o łącznej długości 240 metrów mają wymiary 2,5x3 metry i są obudowane żelbetowymi prefabrykatami. Trudno jednak ustalić, co z obudowy głównego tunelu i tuneli bocznych wykonali Niemcy, a co Polacy w latach 50. XX wieku. Część schronu prowadząca do wyjścia zapasowego (we wspomnianym wyrobisku w zboczu wzgórza) nie została obudowana. Tam też znajduje się rozległy zawał, nie do przebycia.

W wojennym Wüstegiersdorfie znajdował się przynajmniej jeszcze jeden schron, który wykuto w skałach koło innych zakładów oddanych do dyspozycji koncernu Kruppa. Składał się z dwóch sztolni połączonych wyrobiskami poprzecznymi. W raporcie z 1954 roku, sporządzonym przez porucznika Jana Mospinka z ekspedycji wojskowej, mowa jest tylko, że schron ten „był w stanie surowym i całkiem się zawalił”.

Ślad wiedzie w okolice Barda

Gdy skończyła się wojna, apetyt na powiat wałbrzyski mieli Czesi, ale w Moskwie zdecydowano, że dawna granica niemiecko-czechosłowacka aż do Nysy Łużyckiej będzie granicą polsko-czechosłowacką. Tym samym Waldenburg stał się Wałbrzychem. Wüstegiersdorf pierwsi Polacy, którzy tu się osiedlili, nazwali Gieszcze Puste. Ówczesny funkcjonariusz MO z tutejszego posterunku w liście do Jerzego Cery, badacza tajemnic Gór Sowich, wspominał po latach, że miejscowe zakłady zbrojeniowe Kruppa były przez Niemców ma...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin