Watson Ian - Lowca Smierci.pdf

(627 KB) Pobierz
Watson Ian - Lowca Smierci
IAN WATSON
£OWCA śMIERCI
PrzełoŜył Michał Wroczyński
Michaelowi Bishopowi,
współtwórcy mostu na niebie
i ponad Atlantykiem.
I
Gdy wagon jednoszynowej kolei z Gracchus zostawił za sobą mrok ostatniego tunelu,
pogrąŜając się w skąpanej w miodowym blasku słońca dolinie, Jim Todhunter po raz pierwszy
ujrzał Egremont i serce się w nim rozradowało.
Dolina i leŜące w niej miasteczko faktycznie sprawiały — jak głosiła fama — sielankowe
wraŜenie; jeśli więc Jim Ŝałował początkowo nagłego wyjazdu z Gracchus i przerwanych
studiów nad śmiercią, to widok uroczego Egremont wynagrodził mu to w zupełności.
Gdy pociąg wjeŜdŜał juŜ na przedmieścia, Jim rozwinął mapę, którą przysłał mu Noel
Resnick, Mistrz Domu śmierci w Egremont, i próbował na jej podstawie ustalić to, co widzi za
oknami pociągu.
Otaczające dolinę wzgórza stały w ogniu jesiennych barw: pomarańczowych, czerwonych,
złotych. W jaskrawą tęczę liściastych drzew wrzynała się grubymi jęzorami brudna zieleń
sosnowo-świerkowych lasów. Po północnej stronie bielał potęŜny mur zapory wodnej, a ponad
nim skrzyło się błękitem zwierciadło jeziora Tulane z Ŝółtymi i czerwonymi cętkami Ŝagli
ślizgających się po jego toni jachtów.
Zachęcający był to obraz: sady, farmy, aleje wysadzane drzewami, srebrzyste rozbłyski
fontann między ogromnymi blokami mieszkalnymi i rojące się wokół niewielkie pojazdy
elektryczne. Barwne wagoniki Beadway, miejscowej kolejki linowej, sunęły niczym korale
nanizane na nitkę, wysoko ponad kopułami zakładów mikroelektronicznych.
Wreszcie samo śródmieście. Która budowla jest która? Czy to Centrum Telewizyjne, czy
Biuro Spisowe? A Dom śmierci?... Gdy pociąg zaczął zwalniać, Jim złoŜył starannie mapę i
schował do kieszeni.
Był jedynym pasaŜerem pociągu. Na szyi miał czerwoną, zawiązaną w luźny węzeł muszkę,
nieco dandysowski szczegół jego stroju — zwyczajnego, ciemnobrązowego garnituru,
stosowanego dla przewodnika śmierci. Garnitur ów, jakkolwiek surowy w kroju i ciemny w
barwie, nie miał nic z posępnej czerni sutanny. Sugerować miał zapewne bezkresne piaskowe
wydmy, sypiące tumanami piachu w podmuchach porywistego wiatru — nietrwałe, zmienne,
zawsze w ruchu, ciągle inne, wciąŜ nowe i nowe. Ta „wydma” wszakŜe buchała u szyi ogniem.
Rozprostował zdrętwiałe nieco po dwugodzinnej podróŜy nogi i wstał. Sięgnął do góry i zdjął
walizkę. Był wysokim, kruczowłosym męŜczyzną zbliŜającym się do czterdziestki. Miał zwyczaj
lekkiego garbienia się, jakby nie dowierzał futrynom drzwi, Ŝe są dostatecznie wysokie.
Na peronie czekała juŜ kobieta, zapewne Marta Bettijohn; Resnick obiecał, Ŝe ją właśnie
wyśle na dworzec po Jima. Była to pogodna, pulchna i niezwykle ponętna niewiasta o
róŜowych policzkach i jasnobłękitnych oczach. Miała na sobie Ŝółtą welwetową spódnicę i
brązową tweedową marynarkę z wpiętą w klapę srebrną odznaką Domu śmierci.
Widząc ów znaczek, Jim dotknął kciukiem swojej srebrnej rozetki i uśmiechnął się szeroko.
Postawił na ziemi walizkę i wyciągnął dłoń w stronę oczekującej kobiety.
— Cudowny dzień, Jim! A dla Egremont wyjątkowo cudowny!
— To brzmi nazbyt pochlebnie — Ŝachnął się lekko.
— Och, nie miałam wcale zamiaru...! Oczywiście, wszyscy cieszymy się z twego przybycia!
Ale mówiąc o cudownym dniu, miałam na myśli nie ciebie, a Normana Harpera, który święci
dziś dzień swego odejścia. Nasza D. i R. Nasza Duma i Radość. Nie wiedziałeś o tym, Jim?
Przebieg tej ceremonii będzie transmitowany w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej. — Spojrzała
na zegarek. W Ŝadnym wypadku nie moŜemy się spóźnić.
— Tak, niewątpliwie...! Musiałem jakoś przegapić tę wiadomość. Ostatnimi dniami byłem tak
zapracowany...
— Rozumiem — pokiwała głową.
— A swoją drogą nie sądzisz, Ŝe przybyłem w szczególnie pomyślnym momencie? No
proszę, Norman Harper. Kto by pomyślał! Wiedziałem, Ŝe tutaj mieszka... Komu Dom
 
powierzył przewodnictwo jego śmierci?
PoŜałował natychmiast swego pytania, które mogło sugerować, Ŝe to on właśnie powinien
być przewodnikiem poety z tego tylko względu, Ŝe przybył z miasta. A za Ŝadną cenę nie
chciał wyjść na zŜeranego ambicją zarozumialca. Jednak Marta Bettijohn, jak się zdawało, nie
zwróciła uwagi na niezbyt fortunne pytanie Jima.
— Tak prawdę mówiąc, nie ma wśród nas nikogo, kto byłby odpowiednim dla niego
przewodnikiem śmierci. Tym szczęśliwcem jest Alice Huron, lecz sądzę, Ŝe to on raczej
będzie jej nauczycielem. Nie, nie dlatego, by Alice była złym przewodnikiem — wcale tak nie
uwaŜam. Ale to jest Norman Harper, sam rozumiesz... To on ją powiedzie.
Ruszyli w stronę wyjścia do oczekującego przed dworcem maleńkiego, elektrycznego
ranbouta. Jim niezdarnie ulokował swe długie nogi we wnętrzu pojazdu. A ponad ich głowami,
na jednym z peronów Beadway, mieszkańcy Egremont wsiadali do kolejnych, pojawiających
się dokładnie co pół minuty, wagoników.
— Ulica Harpera — oświadczyła z dumą Marta, gdy ich niewielki pojazd sunął środkiem
jezdni wyłoŜonej pastelową mozaiką z gumowych płytek. Potem wskazała palcem Spółdzielnię
Rolniczą i Bibliotekę, dwa potęŜne budynki w stylu neoklasycystycznym. Biblioteka znajdowała
się bliŜej kompleksu szkolnego, strzelistej konstrukcji ze szkła i stali, na którą składało się
kilkanaście zachodzących na siebie ziguratów. Z dalszych wyjaśnień Marty wynikało, iŜ mimo
Ŝe zasoby Biblioteki moŜna było zamawiać sobie bezpośrednio na domowe ekrany, to w
Egremont zalecano wypoŜyczanie tradycyjnych ksiąŜek. Miał to być kolejny dowód znaczenia i
autorytetu, jakim cieszył się tutaj Norman Harper. Poezja bowiem, by moŜna było ją w pełni
ocenić, wymaga osobistego kontaktu z ksiąŜką.
Gdy mijali szkołę, wysypała się z niej ze śmiechem i krzykiem gromada dzieci w róŜnym
wieku — najwyraźniej zbieranina z róŜnych klas. Młodsze przystawały na skraju jezdni,
machając rękami w stronę przejeŜdŜającego ranbouta; Marta odmachiwała im. Starsze
natomiast, ścigając się, wbiegały po schodach na peron Beadway.
— Jestem przewodnikiem w szkole — wyjaśniała Jimowi Marta. — Większość dzieciaków
obejrzy odejście Normana Harpera na ekranach. Pewna jednak liczba uczniów będzie w niej
uczestniczyć osobiście: młodość Ŝegna starość. Lecz raczej nie będzie tam wiele młodzieŜy.
W końcu to nie cyrk.
— Fakt!
— O tym, kto będzie uczestniczył w ceremonii, zadecydowała loteria w klasach. Tej
uroczystości na pewno nigdy nie zapomną... Tam, w dole, jest Mall! — wykrzyknęła,
zmieniając nieoczekiwanie temat. — Słyszałeś o naszym Mallu?
Był to długi pasaŜ wyznaczony kutymi w krysztale arkadami. Między poszczególnymi
sklepami rosły paprocie, drzewa i wysmukłe kaktusy. Gdzieniegdzie biły w niebo mlecznobiałe
strumienie wody z fontann. Tego popołudnia jednak na Mallu osób było niewiele.
— Musisz koniecznie wpaść do restauracji „Pod Trzema Iglicami”, o tam, poniŜej! Najlepsza
kuchnia w mieście. Specjalność: ryby, dania francuskie i potrawy wiejskie.
— A będziesz moim gościem?
Pogroziła mu palcem:
— Och, nie, ja wcale nie chciałam... Ale przy okazji... moŜe nie powinnam ci tego mówić
teraz, by nie odwracać twej uwagi od uroczystości Normana — ale na dzisiejszy wieczór
zorganizowaliśmy dla ciebie małe spotkanie zapoznawcze. Nad jeziorem. Ma być pieczony
pstrąg i kilkanaście butelek miejscowego białego wina. Wprost z Vinehouse.
— Brzmi to wspaniale.
Minęli Urząd Spokoju, ośmiokątny gmach z surowego kamienia o potęŜnym portyku i
dziedzińcu wysypanym Ŝwirem. Obok popularnych drzew laurowych rosły tam równieŜ cyprysy
posadzone w wielkich ceramicznych donicach. Pomiędzy nimi natomiast ustawiono
kilkanaście marmurowych posągów, które z daleka wyglądały jak słupy soli. Lub raczej jak
zamroŜone trupy, jakkolwiek w Egremont nie mogło być mowy o Ŝadnych zamarźlakach. Ta
społeczność była radośnie przystosowana... Być moŜe dlatego Jim został przeniesiony
właśnie tutaj: aby trochę naruszyć takie przystosowanie.
— MoŜe powinienem się zameldować?
— Nie ma pośpiechu, Jim. Nie dzisiaj! I tak większość urzędników bierze udział w
ceremonii. Tysiąc zaproszonych gości — to wymaga pełnej gali i dostojeństwa.
Pięć minut później byli juŜ w samym Domu śmierci, gdzie co pół minuty z napowietrznego
peronu Beadway spływał szeroką falą potok ludzi. Wszyscy oni kierowali się ku szerokim,
Ŝwirowym deptakom między zielonymi trawnikami. W alei dojazdowej, między Domem i
Szpitalem, zaparkowanych juŜ było kilkadziesiąt ranboutów.
Zarówno Szpital, jak i Dom mieściły się w dwu piramidach ze szkła i kamienia, z pnącymi się
w górę, kondygnacja za kondygnacją, ogrodami. Ponad szczytem Szpitala wznosił się lekarski
kaduceusz, a z wierzchołka drugiej piramidy — bliski kaŜdemu i przyjazny znak: srebrna
 
rozeta symbolizująca zamknięte koło Ŝycia i w porę ścięty kwiat.
Dom śmierci otaczała fosa z błękitną wodą, na której unosiły się liście nenufarów z kilkoma
spóźnionymi o tej porze roku kwiatami. I tylko jeden most, przerzucony nad tą wodą
zapomnienia, łączył Dom ze światem. Z trawiastego pagórka w odległym zakątku wyspy,
niczym z kadzielnicy, biła w niebo smuga dymu. W powietrzu unosił się delikatny zapach
drzewa sandałowego i Jimowi przyszło do głowy, Ŝe tam właśnie, pod tym wzgórkiem,
znajduje się krematorium. Kopulasty, marmurowy pawilon kontemplacji stał po przeciwległej
stronie wyspy: na gromadzący się zwolna tłum spoglądało stamtąd kilka starszych osób i
blade dziecko.
Na podium wzniesionym na głównym trawniku ustawiono pół tuzina krzeseł i mikrofon. Z
ukrytych głośników dobiegały tony muzyki: złocisty Koncert Brandenburski. Około tysiąca
widzów zostało uroczyście wprowadzonych przez wystrojonych w białe mundury Urzędników
Spokoju i posadzonych po turecku wprost na trawie. Na podium tymczasem pojawiło się
sześć osób, które zajęły krzesła i w skupieniu słuchały muzyki.
— Chodźmy.
Ciągnąc Jima za łokieć, Marta przepchnęła się przez rzędy widzów na sam front. Tam
usiedli na miękkiej, przystrzyŜonej krótko trawie.
— Ten po lewej to właśnie Norman Harper — szepnęła.
— Tak, wiem, poznałem jego twarz.
— Oczywiście.
Norman Harper był krępym, siwowłosym męŜczyzną o twarzy pobruŜdŜonej głębokimi, jak
wyŜłobiony wodą wapień, zmarszczkami. Oczy płonęły mu chorobliwym blaskiem.
— A to sam Noel. Noel Resnick.
Mistrz Domu, choć był masywnym i tęgim męŜczyzną, poruszał się i gestykulował z jakąś
wystudiowaną gracją. Przypominał słonia tańczącego w balecie i hipnotyzującego widzów, tak
Ŝe ci widzieli w nim wyłącznie lekkość i wdzięk. Resnick sprawiał wraŜenie człowieka
niesłychanie z siebie zadowolonego, co podkreślało jeszcze nieco karykaturalne rysy jego
postaci.
— Ta po prawej, to Alice Huron.
Jim spojrzał z uwagą na kobietę, która miała być przewodnikiem śmierci poety. Miała proste
i długie, czarne włosy, ciemne oczy, szeroki nos i wydatny podbródek. Jej palce, ozdobione
wieloma masywnymi pierścionkami, były smukłe i długie. Była chuda i niezwykle wysoka;
mierzyła dobre sześć stóp wzrostu, a jej wyprostowane plecy były zupełnym przeciwieństwem
wiecznie przygarbionego grzbietu Jima. Od pierwszego wejrzenia poczuł do niej niechęć;
zarówno za zaszczyt, jaki jej przypadł dzisiejszego dnia, jak i za jej postawę. Taka to się nigdy
nie uderzy o futrynę; belka sama ustąpi jej miejsca.
— Lama Ananda. — MęŜczyzna o ogolonej głowie i w luźnej szafranowej szacie wyglądał na
typowego człowieka Zachodu przebranego tylko na wschodnią modłę.
— Dr Claudio Menotti, nasz naczelny eutanazer — szeptała Jimowi w ucho Marta,
wskazując grubasa o rumianej twarzy, emanującego z siebie pogodę i jowialność. Miał wygląd
typowego operowego barytona.
— No i burmistrz Barnes. Mark Barnes.
Burmistrz Egremont był postawnym Murzynem w średnim wieku, o starannie utrzymanej,
spiczastej bródce a la Van Dyck. Rozglądał się akurat z uwagą po niebie, obserwując kilka
pierzastych, podejrzanie wyglądających chmur, zastanawiając się zapewne, czy nie są one
aby zapowiedzią deszczu. Ale nie zanosiło się na deszcz. Następnie skierował uwagę na
sporą gromadkę reporterów, którzy z kamerami na ramionach celowali obiektywami w stronę
podium.
Gdy wszyscy widzowie, łącznie z dziećmi, zajęli wyznaczone im miejsca, dźwięki muzyki
umilkły.
Powstał burmistrz Barnes. Zapadła cisza.
— Przyjaciele — zaczął, a w jego głosie była duma i Ŝarliwość.
II
— Minęły juŜ czasy samosterujących rakiet, dymów bitewnych, wojennych machin, huku
eksplodujących bomb i wystrzałów karabinowych. Minęły juŜ dawno. Ale nigdy nie zapomnimy
o długu zaciągniętym wobec ludzi takich, jak Norman Harper, którzy sprawili, Ŝe stało się to
moŜliwe...
Poeta schylił skromnie głowę. Prawdopodobnie tylko w swoim odczuciu był artystą; w
oczach innych był prawodawcą ludzkości. Herosem nowego świata.
 
— DąŜyliśmy świadomie do unicestwienia naszego pięknego świata, dąŜyliśmy do
samozagłady, gdyŜ nie potrafiliśmy godzić się ze śmiercią. śmierć była w tamtych dniach
czymś, co miało dotyczyć wyłącznie innych ludzi, nigdy nas samych. Wypychaliśmy zmarłych z
naszego Ŝycia uznając ich za obcych, którzy z nami nie mieli nic wspólnego. Wygnaliśmy
śmierć z naszych granic, niosąc ją na terytorium wroga. A kiedy juŜ się z tym uporaliśmy, obcy
— cudzoziemcy — przychodzili z kolei ze śmiercią do nas... Och, jakie snuto wówczas
fantazje na temat Ŝycia pozagrobowego, reinkarnacji nawet, nie poświęcając przy tym jednej
bodaj myśli, jednej chwili uwagi własnej śmierci, która kładła kres naszemu Ŝyciu...
Jim rozsiadł się wygodnie i słuchał z uwagą. Głos burmistrza niósł się w tej chwili przez cały
kraj. Czy, zwaŜywszy wypadek w Gracchus, przemowa ta oznacza początek kampanii
wymierzonej przeciwko studiom nad Ŝyciem pozagrobowym? Skoro stale istnieją ludzie
przekonani, Ŝe dusza ludzka moŜe być nieśmiertelna, Ŝe dusza człowieka, który głęboko w to
wierzy, moŜe wygrać walkę ze śmiercią, to przemowa ta rzeczywiście moŜe mieć głębsze
znaczenie. Wszak skoro istnieje nadzieja na przeŜycie śmierci, czyŜ nie jest to równoznaczne
zaprzeczeniu śmierci w ogóle?
— Obrona — utoŜsamiona wówczas z ochroną przed śmiercią nieznaną — stała się jednym
z najpotęŜniejszych motorów postępowania człowieka na Ziemi. Prosperowaliśmy wspaniale!
Osiągnęliśmy niesłychane bogactwa: bomby, pociski, samoloty bojowe! A ileŜ zadowolenia
czerpaliśmy z widoku śmierci innych ludzi!
MoŜliwe, Ŝe to był początek kampanii skierowanej przeciwko zamarźlakom. ¯ adne ciało raz
zamroŜone nie powróciło juŜ do Ŝycia, a osoby, które całe Ŝycie optowały na rzecz badań
naukowych nad zamraŜaniem, odchodziły z Ŝycia pogodzone i pełne wdzięczności. Mimo to
ludzie tacy wciąŜ istnieją, stanowiąc rodzaj uprzywilejowanej opozycji w stosunku do Domów
śmierci i dobrodziejstw eutanazji w odpowiednim momencie. MoŜliwe, iŜ niektórzy z nich
wyobraŜają sobie, Ŝe „przetrwają” erę Dobrej śmierci, by doczekać czasów zaprzeczenia
śmierci. To faktycznie mogło być ich skrytą ambicją. Najwidoczniej jednak sami nie wierzą w
nieśmiertelność duszy, skoro — gdy nadchodzi śmiertelna choroba lub po prostu w Biurze
Spisowym wyciągnięta zostaje ich karta — nie zamraŜają się. Lecz ich dusza była tu inną
sprawą.
Dusza — czy koszmar?
— Przyjaciele, z wojny czerpaliśmy w tamtych dniach całą naszą moc i siłę, gdyŜ ludzie,
którzy przeŜyli działania wojenne, w magiczny sposób pokonywali śmierć. Nasi chłopcy,
wracając do domu z frontu, stawali się naszymi nieśmiertelnymi. Niejako odraczali godzinę
zła. PrzeŜyli tych z drugiej strony. Tak więc zrodził się plan wojny największej ze wszystkich —
wojny totalnej. Gdybyśmy przeŜyli piekło takiej wojny, ugodzilibyśmy śmierć w samo serce! W
rezultacie, pragnąc zniszczyć śmierć, która jest przecieŜ w nas wszystkich, byliśmy o krok od
zadania samym sobie ostatecznego ciosu...
— AŜ nazbyt prawdziwe — mruknęła Marta, a Jim machinalnie przytaknął.
Chciałby tak bez zastrzeŜeń w to wszystko wierzyć. Popołudnie było takie złociste. Jednak
fakt, Ŝe Norman Harper wybrał na swoje odejście właśnie ten dzień — dzień przyjazdu Jima
— był co najmniej dwuznaczny.
Czy rzeczywiście decyzja odejścia naleŜała do poety? A moŜe został do niej nakłoniony ze
względów politycznych?... Jim odrzucił tę myśl. Norman Harper wyglądał na zupełnie
pogodzonego z samym sobą; cała „kampania” mogła być czczym wymysłem Jima. Wszystko,
co powiedział Burmistrz, było oczywistą prawdą. Pewnego dnia — w przyszłości — gdy śmierć
na dobre juŜ stanie się drugą naturą człowieka, przemowy takie staną się zbędne.
Rozglądając się po twarzach otaczających go widzów, uświadomił sobie, jak bardzo juŜ
śmierć stała się drugą naturą ludzką, zwłaszcza w odczuciu młodszego pokolenia. Przyszła
mu myśl, absurdalna refleksja, Ŝe wszystko to jest anachronizmem, czymś przestarzałym.
Natychmiast wymazał tę myśl z pamięci. Był wszak przewodnikiem w Domu śmierci; bardzo
dobrym i cenionym przewodnikiem. Wierzył, głęboko wierzył w to, co robi — szedł pewnym
krokiem po wytyczonej ścieŜce, która uratowała trzecią część rasy ludzkiej od zagłady. JakŜeŜ
moŜe być anachronizmem? Wszak świat był taki przez większą część jego Ŝycia.
— Lecz nikła garstka ludzi pojęła: byli to ludzie tacy, jak nasz Norman Harper. Oni to
wyciągnęli dłoń w stronę śmierci, sprawili, Ŝe śmierć stała się dla nas czymś naturalnym i
bliskim. Z nimi to — im równieŜ naleŜy się nasza wdzięczność — Norman Harper
zapoczątkował wielki ruch, który doprowadził do Domów śmierci i przebudowy struktury
naszego całego społeczeństwa. Jak zły sen przeminął Wielki Lęk. Dzięki temu, Ŝe
zaakceptowaliśmy bez reszty śmierć jako naszą nieodłączną część, znów zaświtała przed
nami jutrzenka przyszłości. I za to, Normanie, dziękujemy ci z całego serca.
Burmistrz Barnes skończył i usiadł na swoim miejscu.
— AleŜ on mówi — szepnęła z podziwem Marta. — Sam mógłby zostać przewodnikiem.
Jim pokręcił przecząco głową.
 
— Nie, on jest tylko zdolnym politykiem i mówcą. A do umierającego nie wygłasza się
przemówień.
— Oczywiście, Ŝe nie. Niemniej jednak...
Po burmistrzu wstał Noel Resnick, Mistrz Domu śmierci. Przemawiając wykonywał
przedziwny powolny, hipnotyczny taniec wokół mikrofonu wyciągając się to w lewo to w prawo
na palcach stóp. Podobny taniec wykonuje zazwyczaj jąkała, który zaciąwszy się, w ten
właśnie sposób stara się poradzić sobie z opornym słowem.
— ...trudno było dyskutować z własną śmiercią — ciągnął pewnym głosem Resnick. — W
konsekwencji tak zwani „ludzie dobrej woli” głosili otwarcie swe idee, a przeciwników i
oponentów piętnowali mianem zdrajców, czyniąc ich kozłami ofiarnymi i stawiając pod
pręgierzem. A działo się tak właśnie dlatego, Ŝe owi ludzie „dobrej woli” wyparli się własnej
śmierci. A szafowali śmiercią hojnie, wbijając ją, niczym oszczep, w piersi wrogów, których
sami zresztą stworzyli. Hasłami w tamtych przeraŜających dniach były siła, konfrontacja,
zwycięstwo. DąŜyli do wojny — o wolność, o równość, o prawa człowieka czy jak to inaczej
nazwać — nawet za cenę totalnej zagłady wszystkich i wszystkiego. Ale rzeczywistym
imieniem ich nieprzyjaciela była zawsze śmierć. Ostatecznie jednak historia potoczyła się tak,
Ŝe nie istnieje juŜ wróg zwany „śmiercią”. Wojna się skończyła. Wojny nie ma. Zapanował
pokój. Nie istnieje druga strona. Istnieje tylko „tutaj” i „my”.
Bez wątpienia Resnick równieŜ był zręcznym politykiem i doskonałym mówcą. CzyŜby
konkurował z burmistrzem Barnesem? Ta sprawa Jima w ogóle nie obchodziła; tylko myśl
taka przeszła mu przez głowę. Pomyślał teŜ, Ŝe Resnick jest nieustępliwy i uparty: potrafił
przezwycięŜyć nawet wadę wymowy. Mistrz o wiele większego przecieŜ Domu śmierci w
Gracchus był bardziej tolerancyjny i wykazywał większe zrozumienie, lecz i on w końcu stracił
cierpliwość.
Ponad głowami zgromadzonych, z donośnym krzykiem i łopotem skrzydeł przeleciało stado
dzikich gęsi uformowanych w kształt litery V. Co sprawia, Ŝe gęsi posiadają taki zmysł
symetrii? Chyba ten sam instynkt, który kaŜe dziecku uczyć się cyklu: po nocy dzień, po dniu
noc. Jawa i sen, sen i jawa. Na swój infantylny sposób dzieciak zaczyna pojmować, Ŝe
podobna relacja zachodzić musi równieŜ w zgodnym cyklu Ŝycia i śmierci. Skoro śmierć idzie
za Ŝyciem, kolejne Ŝycie musi postępować za śmiercią...
DlaczegoŜ zatem ma być to fałszywy wniosek, Ŝe to ten sam odwieczny instynkt kaŜe
gęsiom formować klucz w kształcie V?
Jim potrząsnął głową, jakby chciał odgonić natrętne myśli — wytrząsnąć brudny i
doskwierający osad pomysłów i złudzeń dawnych, bałamutnych czasów, których sam dobrze
nie znał.
Przeniósł wzrok na ufną, pozbawioną rozterek i wątpliwości Martę, celebrującą wraz z całym
tłumem radosne święto śmierci, nieodłącznej towarzyszki Ŝycia. Skupił następnie uwagę na
centralnej postaci festynu: siwowłosym poecie, któremu społeczeństwo składało ostatni hołd.
Resnick, kołyszący się pod mikrofonem niczym wielkie wahadło, usiadł w końcu.
Powstał Norman Harper. Wyciągnął w stronę widowni swe wielkie, sękate dłonie.
— Nadszedł dzień mego odejścia — odezwał się z emfazą. — Nie będę przemawiał. JakŜe
mógłbym zresztą iść w konkury z mymi poprzednikami! — zachichotał lekko. — W zamian
pozwólcie mi, proszę, zacytować tylko ulubione ustępy z mej własnej Księgi śmierci.
Poeta zamknął oczy i jak ślepy Homer, zaczął recytację:
Embrion ptaka ginie, częściowo umiera
Skoro się w świat szeroki na skrzydłach wybiera.
Zanim barwny motyl ponad pola ruszy.
Zielona gąsienica równieŜ umrzeć musi.
I nikt juŜ dziś po śmierci nie idzie do Nieba,
Choć człowiek tak jak dawniej umierał — umiera.
Bo śmierć i Ŝycie jak syjamscy bliźniacy
Konfliktu nie znając — są zawsze jednacy...
— Straszliwe wierszydła — mimowolnie mruknął Jim.
— Cicho! — syknęła Marta. — Co powiedziałeś?
— Nic takiego, przepraszam.
KaŜde Ŝycie zawiera kilka generacji
Narodzin i śmierci: tranzytowych stacji
Po to, by długi pociąg w końcu dotarł celu.
Wrócił w przeszłość — skąd ruszył — spoczął w weselu.
Własnej śmierci nikt z nas się wyprzeć nie zdoła
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin