Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne.doc

(89 KB) Pobierz
Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne

Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne
Dr Dariusz Ratajczak

 

okladka

 

Fragmenty książki "Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne"

AMERYKAŃSKA PIĄTA KOLUMNA

Od ponad pół wieku polityka wewnętrzna i zagraniczna Stanów Zjednoczonych są w dużym stopniu podporządkowane interesom Izraela -- państwa, które istnieje i rozwija się dzięki amerykańskiej pomocy wojskowej i ekonomicznej. Faktom nie można zaprzeczyć. Amerykańscy podatnicy przekazują rocznie Izraelowi 3,5 miliarda dolarów. Oblicza się, że od roku 1948 suma ogólnej pomocy USA dla państewka mniejszego terytorialnie od Belgii, o liczbie mieszkańców porównywalnej z Chorwacją, wyniosła 150 miliardów dolarów. A mówimy tylko o pomocy oficjalnej, bez uwzględniania "datków cichych" -- chociażby w postaci amerykańskiej technologii wojskowej przekazywanej izraelskim, siłom zbrojnym. W ten sposób Stany Zjednoczone odpowiedzialne są między innymi za masakry, gwałty, represje i szczególny rodzaj rasizmu -- istotne komponenty izraelskiej polityki względem Palestyńczyków, Libańczyków i innych Arabów. Podkreślają to nawet uczciwi amerykańscy Żydzi (i przede wszystkim patrioci własnego kraju), tacy jak Alfred M. Lilienthall, czy Noam Chomsky. Pierwszy z nich nie omieszkał również wspomnieć o wspieraniu przez USA propagandy Holocaustu, która sprzyja wzbudzaniu wojowniczego nacjonalizmu i ekskluzywizmu właściwego Izraelczykom i Żydom z diaspory. Nie od dzisiaj wiadomo, że odpowiednio zinterpretowana przeszłość działa na korzyść chwili bieżącej i przyszłości. Jednym z ważnych czynników "specjalnych stosunków USA -- Izrael" jest zorganizowane amerykańskie żydostwo prawdopodobnie najbardziej agresywna i zacietrzewiona część "narodu wybranego". Amerykańscy Żydzi, a dokładnie wściekli i prominentni syjoniści, wykorzystują każdą, absolutnie każdą okazję by i móc wspomóc Izrael. Ich bliskowschodni mocodawcy nigdy resztą specjalnie nie kryli roli, jaką im wyznaczono w Tel Avivie i Jerozolimie. Chyba dobrze ujął ją Ben Gurion, stwierdzając na 23 Kongresie Światowej Organizacji Syjonistycznej, iż zbiorowym obowiązkiem syjonistów w każdym kraju jest bezwarunkowa pomoc Izraelowi, nawet gdyby pomoc nie korespondowała z interesem państwa, którego Żydzi są formalnymi obywatelami. Ten sam polityk uprzejmy był również stwierdzić: "Gdy Żyd w Ameryce, czy Południowej Afryce mówi do swoich współbraci o naszym rządzie, ma na myśli rząd Izraela". Ta podwójna lojalność wielu amerykańskich Żydów (również europejskich) została dostrzeżona przez polityków i publicystów. Wskazują oni nie tylko na moralny aspekt sprawy (Polacy powiedzieliby: "czyj chleb jesz kolego"), ale starają się ocenić stopień penetracji amerykańskich newralgicznych instytucji przez wewnętrzne lobby oraz Izrael. A jest on głęboki, podlegają mu Kongres, Senat, Biały Dom, siły zbrojne, mass-media, uniwersytety, Posłużmy się kilkoma cytatami i krótkimi streszczeniami wywodów kontestatorów takiego stanu rzeczy. Senator Fulibright, przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych, podsumował rezultaty swojego dochodzenia w rzeczonej sprawie w sposób następujący: -- "Izraelczycy kontrolują politykę Kongresu i Senatu", W następnych wyborach utracił miejsce w Senacie. Paul Finley, który był kongresmanem przez 22 lata, opublikował w roku 1985 książkę pt. They Dare to Speak Out. Zarzucił w niej proizraelskiemu lobby sprawowanie kontroli nad Kongresem, Senatem, Departamentem Stanu, Pentagonem, mass-mediami, uniwersytetami i kościołami. W tej samej pozycji przytoczył również ciekawą rozmowę, jaką w roku 1973 odbył admirał Thomas Moorer attache wojskowym Izraela w Waszyngtonie -- Mordecai Gurem, przyszłym szefem sztabu izraelskich sil zbrojnych. Panowie rozmawiali samolotach uzbrojonych w "inteligentne" pociski "Maverick", które były przedmiotem izraelskiego pożądania. Moorer pamięta, że powiedział Gurowi: "Nie mogę panu dostarczyć tych samolotów. Mamy tylko jeden dywizjon. Zaklinaliśmy Kongres, że je potrzebujemy". Izraelczyk z rozbrajającą szczerością odparował: "Dacie nam samoloty. A co do Kongresu -- zajmę się tym". W ten sposób --jak zauważył Moorer -- Jeden dywizjon wyposażony w mavericksy poszedł do Izraela". 8 czerwca 1967 roku izraelskie lotnictwo bombardowało przez 70 minut amerykański okręt "Liberty", wyposażony w te detektory władne wybadać izraelskie zamierzenia wojskowe względem pozycji syryjskich na Wzgórzach Golan. W wyniku tego celowego ataku zginęło 34 marynarzy, a 171 zostało rannych. Poważny incydent zatuszował prezydent Lyndon Johnson, obawiając się wściekłej reakcji ze strony amerykańskiego podatnika płacącego ciężkie pieniądze na izraelskie zbrojenia. Rezolucja Narodów Zjednoczonych z listopada 1967 roku zażądała od Izraela ewakuacji wojsk z terenów okupowanych w wyniku krótkotrwałej wojny z arabskimi sąsiadami. Prezydent de Gaulle, jeden z niewielu polityków zachodnich nic ulegających Izraelowi, ogłosił embargo na dostawę broni do tego kraju. Amerykański Kongres postąpił podobnie, ale Johnson uległ presji wielce wpływowego oficjalnego żydowskiego lobby -- "American Israeli Public Affairs Commitee" i dostarczył sojusznikowi samoloty "Phantom". Każdy powojenny prezydent USA, nie tylko nad wyraz służalczy Johnson, w zasadniczych kwestiach działał pod dyktando potężnego żydowskiego lobby -- tej prawdziwej politycznej, finansowej i medialnej "megaośmiornicy" (wyjątek stanowił człowiek starej daty -- Eisenhower). Przypominam kilka faktów. Prezydent Harry Truman stwierdził w obecności grupy dyplomatów (a były to czasy, gdy syjonistyczna panienka jeszcze nieśmiało drobiła po trotuarze): "Przykro mi panowie ale muszę (pozytywnie -- DR) odpowiedzieć setkom tysięcy ludzi, którzy spodziewają się sukcesu syjonizmu. Wśród moich wyborców nie ma tysięcy Arabów". Podczas spotkania z Ben Gurionem w Astoria Waldof Hotel w Nowym Jorku wiosną 1961 roku, John F. Kennedy (dzisiaj zresztą pomawiany o antysemityzm) przyznał, że został wybrany dzięki głosom Żydów (i dzięki ich subsydiom - dodajmy). Prezydent Ronald Reagan wykazujący pewne niezadowolenie z proizraelskiego szarogęszenia się w Waszyngtonie połknął gorzką pigułkę, gdy protestując przeciwko Izraelskiej aneksji Wzgórz Golan musiał wysłuchać bezczelnej u posty Menachema Begina: "Czy my jesteśmy bananową republiką albo waszym wasalem?!" Nie muszę dodawać, że każdy kto oprotestowuje tę anormalną sytuację wodzenia za nos supermocarstwa przez facetów z wypchanymi portfelami, jest oskarżany o antysemityzm, postponowany, lżony, pozbawiany politycznego znaczenia, środków egzystencji lub czegoś więcej. Taka jest współczesna Ameryka i zamerykanizowana Europa. Lubimy ulegać modom.

NAJKRÓTSZA HISTORIA PALESTYŃSKICH SZWABÓW

To jest krótka, smutna i przemilczana historia. Na próżno szukać jej opisów w obszernych opracowaniach dotycząc najnowszych dziejów Palestyny. Właściwie nie ma się czemu dziwić: dotyczy wyjątkowo skromnych ludzi żyjących na ziemi, którą wyrokiem polityki utracili na zawsze. A była ich ojczyzną. Tą najukochańszą -- bo wybraną. Pod koniec XIX wieku grupa wirtemberskich Szwabów okolic Wuerzburga i Stuttgartu, członków protestanckiej wspólnoty wyznaniowej Świątynników, opuściła rodzinne strony. Uznano, że chrześcijanie winni żyć u źródeł - w Ziemi Świętej. Palestyna, zamieszkana głównie przez Arabów i dobne społeczności Żydów oraz Druzów, okazała się niegościnnym, suchym i jałowym krajem. Wymarzonym zatem dla Szwabów, którzy pracę stawiali na drugim, po Bogu, miejscu. Mało kto wie, że właśnie ci twardzi Niemcy -- obok przybywających z Europy Żydów -- byli prawdziwymi pionierami przekształcającymi Palestynę w kraj "mlekiem i miodem płynący Ich domeną było rolnictwo. Zajęli się przede wszystkim irygacją pustynnych i półpustynnych terenów. Sprowadzone z Niemiec motory "Deutza" pracowały bezustannie, pompując wodę znajdującą się 30 metrów pod powierzchnią ziemi. Wkrótce Palestyna zakwitła pomarańczowymi gajami, a jej dumnym towarem eksportowym stała się smakowita odmiana tych owoców -- słynna "Jaffa", Szwabi, wrastający w palestyńską ojczyznę, mający bardzo dobre stosunki z arabskimi sąsiadami (wielu z nich mówiło płynnie po arabsku), nie interesowali się polityką. Ta jednak zainteresowała się nimi. Szczególnie po zakończeniu II wojny światowej, gdy ocaleńcy z holocaustu poczęli zalewać kraj. Niemcy w Ziemi Obiecanej? Tego nie mogli i nie chcieli zrozumieć. Jednocześnie stali się obiektem zamachów terrorystycznych ze strony Hagany, Irgunu i Lechi, antybrytyjskich i antyarabskich organizacji żydowskich. Jeden z nich -- zamach bombowy na dom wspólnoty w Saronie koło Tel Avivu -- nie zakończył się tragedią tylko dlatego, że starszyzna grupy wyznaniowej opóźniła spotkanie o 20 minut. W tym czasie nieformalnym przywódcą palestyńskich Szwabów był Gotthilf Wagner, jeden z niewielu członków wspólnoty władający biegle językiem angielskim. Wagner, człowiek energiczny, uparty i nie czujący respektu przed brytyjskimi władzami mandatowymi, od kilku już lat zdawał sobie sprawę, że byt grupy jest zagrożony. Tym bardziej, że uległa ona istotnemu osłabieniu, gdy w 1941 roku Brytyjczycy wyekspediowali część młodych Szwabów wraz z rodzinami do Australii. Jednak ani on, ani pozostali rodacy i bracia w wierze nie chcieli opuszczać Palestyny. To była ich ojczyzna, tu ciężko pracowali od trzech pokoleń. Właściwie mieli do niej takie samo prawo jak żydowscy koloniści z początków XX wieku. Rankiem 22 marca 1946 roku Wagner wyjechał samochodem z osiedla Wilhelma (obecnie Bene Atarot) w pobliżu Lyddy (obecnie Lod), kierując się do Jaffy. Towarzyszyła mu siostra Frida. Tuż przed rogatkami miasta, naprzeciwko żelaznego mostu zbudowanego -- o ironio losu -- przez jego przybranego ojca, stanął w poprzek drogi inny pojazd. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Do zaskoczonego Wagnera podbiegło dwóch egzekutorów, pakując bezceremonialnie 2 kule w głowę nieszczęśnika. Zdążył jedynie wykrztusić: "ende". Morderczy klasyk. Szwabi zrozumieli przesłanie. 2 lata później, po kolejnym zamachu Hagany, opuszczający Palestynę Brytyjczycy wywieźli ich -- via Cypr -- do Australii. Pozostały tylko pomarańczowe gaje...

ŻYDZI W WEHRMACHCIE

Bryan Rigg, niespełna 30-letni absolwent Uniwersytet Yale, nie skrywa swoich żydowsko-niemieckich korzeni. Kilka lat temu dosłownie wygrzebałem z powodzi gazetowej publicystyki historycznej jego dociekania dotyczące Żydów -- żołnierzy Wehrmachtu, pomieszczone w The Daily Telegraph (2. 12. 1996). Według Rigga w styczniu 1944 roku Wehrmacht sporządził listę 77 żydowskich albo żydowsko-niemieckich (tzw. miszlungów) wysokiej rangi oficerów, w tym 15 generałów i 2 feldmarszałków. Wszyscy oni zostali osobiście zapewnieni przez Fuehrera III Rzeszy, że przynależą do "niemieckiej krwi". Dobrze to świadczy o realizmie Hitlera. Co więcej; Rigg uważa, iż lista ta jest niepełna i powinna być uzupełniona o następne 60 nazwisk prominentnych oficerów niemieckiej armii którym można udowodnić żydowskie lub półżydowskie pochodzenie. Wstrętne dociekania Rigga -- bez wątpienia żydowskiego antysemity -- pozostawiam, bez komentarza. Dodam tylko że jego rodak -- Bernard Levin jest nimi wyraźnie przerażony (Times, 6.12.1996). Biedak nie może zrozumieć dlaczego niektórzy Żydzi dobrowolnie i z pełnym przekonaniem mogli walczyć w hitlerowskim wojsku przeciwko alianckim wybawcom ich współbraci. A jednak mogli.

KONKURS PLUCIA (PO IZRAELSKU)

Obelżywe traktowanie chrześcijańskich symboli religijni jest wpisane w judaizm. Dla przykładu, plucie na krzyż i spluwanie przy kościele miało moc obowiązującą dla pobożnych Żydów od około roku 200. Oczywiście później, gdy wzrastała niechęć do "narodu wybranego", czyniono to w mniej ostentacyjny sposób. Prawie nikt w końcu nie jest samobójcą. Aliści we współczesnym państwie Izrael, tej ekskluzywnej  jednonacyjnej demokracji, obyczaj otwartego wyrażania antychrześcijańskich uczuć wydaje się święcić tryumfy. Czy wiesz Szanowny Czytelniku wychowany w atmosferze tolerancji, że w latach pięćdziesiątych to agresywne państewko wielkości ziarnka grochu (na mapie) wydało serię znaczków poświęconą izraelskim miastom? Na jednym z nich analityczni szperacze mogli zauważyć milimetrowy krzyż wieńczący kościół w jakby nie było -- Nazarecie.

Wybucha skandal, partie religijne wespół z syjonistyczną lewicą żądają wycofania nieszczęsnego znaczka, a przynajmniej usunięcia z niego nienawistnego symbolu. Co też staje się faktem. Niemal nikt w golusie (świecie nieżydowskim) nie wie, nawet  amerykańscy podatnicy -- jelenie opłacający dobrobyt Izraela -- że ich pupilek przez długie lata walczył z chrześcijańskimi wpływami w... matematyce. Nie podobał mu się znak plus (+), bo za bardzo przypominał krzyż (a dokładnie za takowy uchodził), a trudno sobie wyobrazić, żeby żydowscy  uczniowie systematycznie pluli w zeszyty lub na tablicę podczas lekcji tego właśnie przedmiotu. Problem powyższy rozwiązano w sposób, na jaki może się zdobyć tylko państwo o jednoznacznym profilu ideologicznym: zakazano używania "plusa" w szkołach podstawowych i w wielu szkołach średnich. A słyszał ktoś o tym, że nauczanie o Nowym Testamencie : w Izraelu zakazane "od zawsze"? i że "kablowanie" na niesłusznych, czyli uczciwych nauczycieli, którzy starają się obchodzić ten ciężki idiotyzm, jest czymś w rodzaju narodowego sportu?

Jeżeli nie słyszałeś o tym Czytelniku Najdroższy, to mam dla Ciebie i Twoich antyklerykalnych przyjaciół jeszcze jedną dobrą wiadomość: w kibucu Saad odbyło się sponsorowane  przez władze izraelskie "Plucie na krzyż dla konwertytów z chrześcijaństwa na judaizm".  Mam nadzieję, że w drodze rewanżu nie urządzisz konkursu spluwania na Gwiazdę Dawida. Nie bądź barbarzyńcą -- wybaczaj.

PALESTYŃSKIE MIGAWKI

Takiego obrazu nie zapomina się, chociaż wytresowane i wybiórcze stacje telewizyjne świata zachodniego zrobią wszystko aby przedstawić go jako tragiczny wypadek "przy pracy"  element "bliskowschodniego pejzażu". Co więcej, zacierający niemiłe wrażenie polityczni komentatorzy żydowskich publikatorów lub ich koniunkturalni gojscy kelnerzy (poznać ich po wytartych "kolanach" spodni -- to od łażenia na klęczkach), szybko, na rozkaz, powrócą do swego ulubionego tematu -- drugowojennego Holocaustu. I znów zacznie powódź seriali i filmów o żydowskich, wyjątkowych oraz apokaliptycznych cierpieniach na przestrzeni ostatnich 2000 lat, a dodatkowo na gruncie krajowym Dawid Warszawski et consortes będą pletli androny o złożoności sytuacji, o bliskowschodnim węźle gordyjskim, prawie Żydów do bezpieczeństwa, niecnych arabskich terrorystach... Po czym, dla odwrócenia uwagi, kolesie ci wskażą palcem kolejnego "antysemitę" czającego się w gimnazjum, na uniwersytecie albo w Internecie.

A tymczasem ja mam przed oczyma ten właśnie obraz: w pobliżu osiedla Nicanim, Anno Domini 2000, żydowscy snajperzy za cel biorą 12 letniego Palestyńczyka, Mohameta Adirę. Jego ojciec, Dżamel błaga w języku hebrajskim uzbrojonych drani by przerwali ogień. Nie przerywają. Syn ginie. Nie pierwszy to (i nie ostatni) przykład utraty dziewictwa przez Żydów na ziemi, którą konsekwentnie, kawałek po kawałku, wydzierali jej prawowitym gospodarzom -- Palestyńczykom. Prawowitym -- boć to element autochtoniczny w stosunku do Żydów; nie tylko tych przybyłych w ciągu ostatnich 100 lat w okolice Jerozolimy. Pamiętajmy, cofając się do zamierzchłych czasów, że dalekimi przodkami Palestyńczyków, będącymi oczywiście częścią wielkiego i regionalnie zróżnicowanego narodu arabskiego, są również Kananejczycy i Filistyni (od tych ostatnich zresztą Palestyna wzięła swą nazwę), których częściowo wyrżnęły plemiona żydowskie przybywające na te tereny około 1000 roku przed Chrystusem. Nie chcę być nadmiernie złośliwy, ale podobne Holokausty nie były w starożytności obce Żydom. Tyle tylko, że nikt już dzisiaj o nich nie pamięta albo -- co pewniejsze -- stara się zapomnieć. Cóż, słynne i powtarzane w tej pracy: "było minęło"...  Któż więc ma większe prawa do Palestyny: arabsko-palestyński sprzedawca cytrusów z Jerozolimy, potomek antycznych ludów autochtonicznych, czy też syn lub wnuk żydowskiego domokrążcy z Lublina? Piszący te słowa nie ma wątpliwości: ten pierwszy. I proszę mi przy tej okazji nie zarzucać osławionego antysemityzmu, gdyż lubię i podziwiam semickich Arabów jako całość, trochę mniej lubię i podziwiam wielu współczesnych Żydów, nie lubię natomiast i krytykuje ich zwariowane, nadmiernie rozdęte elity, które w idiotycznej krótkowzroczności roszczą sobie prawo do wszelkich materialnych i duchowych -- dóbr tego świata.

Cóż, jestem Polakiem, dlatego też bliższy memu sercu jest palestyński młodzieniec rzucający kamienie w stronę opancerzonego jeepa, niż jego żydowski (tak: żydowski, a nic izraelski, gdyż w konflikcie bliskowschodnim to Żydzi, nie zaś  anonimowi Izraelczycy, walczą z Arabami; stosowanie tego słownego eufemizmu jest zresztą działaniem celowym: dla przykładu "agresja izraelska" brzmi lepiej dla ucha auli "agresja żydowska") odpowiednik uzbrojony w najnowocześniejsze wojskowe "cudeńka". Tak samo jak bliższy memu sercu jest Jaser Arafat (chociaż nie jest to człowiek kryształowy, a wielu Palestyńczyków ma go już powyżej "dziurek w nosie") niż zmarłe 20 lat temu żydowskie połączenie Józefa Stalina i Adolfa Hitlera -- generał Mosze Dajan. Ten jednooki bandzior, "Hannibal Syjonu" (w formacie kieszonkowym), dyszący wręcz zwierzęcą nienawiścią do Arabów, był niezłym przykładem talmudycznego "miłosierdzia" względem innych nacji (ale tego nie znajdziesz Drogi Czytelniku, w jego biogramie pomieszczonym w multimedialnej Encyklopedii PWN 99 -- zadbały o to pobratymcze "duszki"). Tak, Żydzi wielokrotnie utracili dziewictwo na Bliskim Wschodzie. Świat pamięta o ich tragedii w latach II wojny światowej, ale wstydliwie przemilcza późniejsze wydarzenia; wszystkie mniejsze w sensie ilościowym, lecz takie same pod względem jakościowym i moralnym Holocausty, których sprawcami stali się syjonistyczni oprawcy.

Któż pamięta na Zachodzie o tragedii arabskiej wioski w pobliżu Jerozolimy -- Deir Jassin? 10 kwietnia 1948 roku, trzy lata po zakończeniu II wojny światowej, pięć lat po wybuchu Powstania w warszawskim getcie, żydowscy zwyrodnialcy z Irgunu pod wodzą Menachema Begina oraz z oddziału Sterna (jednym z jego dowódców był Icchak Szamir -- kurduplowaty specjalista od "antysemityzmu wysysanego wraz mlekiem polskich matek"), zgotowali osadzie istne piekło na ziemi: zastrzelili lub zarąbali 260 mieszkańców -- mężczyzn, kobiety i dzieci. Czy był to nakaz ich Jahwe? Czy Hollywood upamiętniło to  wydarzenie filmem fabularnym z -- powiedzmy -- Paulem Newmanem w roli głównej? Czy morderców spotkała zasłużona kara? A może tą karą było przyznanie w roku 1980 Menachemowi Beginowi pokojowej Nagrody Nobla?! Czy amerykańskie dzienniki wschodniego wybrzeża nagłośniły kiedykolwiek nagminne przypadki wyciągania podczas Intifady przez żydowskich żołnierzy rannych, arabskich dzieciaków z sal operacyjnych lub bicie palestyńskich kobiet w ostatnim miesiącu ciąży?  A czy Dawid Warszawski w lutym 1988 roku przynajmniej pochylił głowę nad tragicznym losem palestyńskiego chrześcijanina z Gazy -- Taraziego, którego żydowscy siepacze pochwycili, gdy wracał  z zakupów na targu spożywczym? Czy odczuwał ból, gdy żydowscy żołdacy pałami łamali mu nogi, rozkrzyżowali na masce wojskowego pojazdu, ręce przykuli do zderzaka i zabawiali się "ostrą" jazdą po ulicach Gazy? A może słyszał trzask łamanego kręgosłupa i rytmiczne dudnienie głowy ich ofiary obijającej się o maskę jeepa? Że co, że są to odosobnione przypadki zezwierzęcenia i braku wojskowej dyscypliny? Jak w takim razie potraktować  broszurę armii izraelskiej (żydowskiej oczywiście), opublikowaną przez dowództwo Centralnego Rejonu (obejmuje on Zachodni Brzeg Jordanu), w której Naczelny Kapelan dowództwa pisze: "Gdy nasze oddziały natkną się na cywilów, czy to w czasie działań zbrojnych, pościgu, za wrogiem czy rajdu zwiadowczego, to dopóki nie ma pewności, że cywile ci nie zagrażają naszym oddziałom, zgodnie z halachą  mogą, a nawet powinni zostać zabici... Pod żadnym pozorem nie należy wierzyć Arabowi, nawet jeśli sprawia wrażenie osoby cywilizowanej... W czasie wojny, gdy nasze oddziały atakują wroga, halacha zezwala, a nawet zaleca by zabijały nawet niegroźnych cywilów, to znaczy z pozoru niegroźnych". No jak potraktować? Może jako przyzwolenie dla "niekontrolowanego" strzelania do ludzi? Dlatego też, Szanowni tropiciele "antysemitów" i specjaliści od shoah-biznesu, wykażcie więcej pokory i spójrzcie do własnego, bliskowschodniego ogródka. Atakując natomiast inne narody i państwa za rzekomy brak tolerancji, ciemnotę, ksenofobię i faszyzm, pamiętajcie o mądrym spostrzeżeniu innego Żyda -- byłego kanclerza Austrii, Brunona Kreisky. Ten wybitny polityk u schyłku życia twierdził, że Izrael uprawia politykę semi-faszyzmu.,  "Żeby dostrzec ten semi-faszyzm, nie trzeba daleko szukać wystarczy spojrzeć, co wyprawiają Begin i Szamir (ich następcy zresztą też -- DR). Stosują go wobec Palestyńczyków którymi rządzą. Sytuacja Palestyńczyków w Izraelu i na terytoriach okupowanych to apartheid. Nie mają żadnych praw są na marginesie życia politycznego i ekonomicznego. Pozostają pod pełną kontrolą izraelskiej armii. Faszyzm nie kończy się na tym jak Hitler potraktował Żydów. Faszyzm to brutalna siła. Izrael ciągle się przechwala, że jest jedynym demokratycznym państwem na Bliskim Wschodzie. Ale jaka to potwarz dla prawdziwej demokracji!".

Ale przede wszystkim powiedzcie tym Waszym żołdakom "bydlaki -- nie strzelajcie do dzieci".

ANEKS do książki "Tematy jeszcze bardziej niebezpieczne"

/fragmenty/

POWIESIĆ DR RATAJCZAKA!

Niedawno pewien żydowski dziennikarz słusznie zarzucał polskim antysemitom, na łamach "Wprost", że na Internecie zamieszczają bardzo nieprzyzwoite antysemickie dowcipy odnoszące się do cierpień Żydów w czasie holokaustu. I przytacza, że nikt nie szydzi z Polaków poległych pod Monte Cassino lub zamordowanych w Katyniu. A tu, na Internecie wielka ilość makabrycznych dowcipów jak np.: "Czym się różni chleb od Żyda? Chleb nie piszczy w piecu. A co robi mały żydek w kominie? Czeka na mamusię."

Rzeczywiście -- z naszych ofiar nikt nie szydzi. Zacząłem myśleć: dlaczego moi rodacy są tacy wredni, że nawet z niewinnych ofiar szydzą. Zaślepił ich ten cholerny antysemityzm aż do tego stopnia?! Ki diabeł? Ale -- myślę -- dlaczego z naszych ofiar nikt nie szydzi? Otóż po prostu dlatego, że zarówno Polacy jak i cały świat wiedzą, że pod Monte Cassino Polacy polegli i koniec. W Katyniu zostali zamordowani przez bolszewików strzałami w potylicę, powrzucani do wielkich dołów i też koniec. I już więcej Polacy nad nimi się nie pastwią, nie eksploatują, nie robią interesu Katyń-biznes: że to była raz "zagłada", raz "eksterminacja", raz "soah", innym razem, że to był jakiś "holocaust", że to było tak, później, że inaczej, że raz mordercami w Katyniu byli Kałmucy, później, że sami Polacy, innym razem Eskimosi w polskich mundurach, że to było takie strasznie "wyjątkowe" w dziejach świata, że takiego wyjątkowego wyjątku to jeszcze nikt nie pomyślał, nie widział, nie stworzył. A gdyby ktoś zaprzeczył to prokurator i do ciupy!  Gdyby podczas II wojny światowej hitlerowcy zatapiali Żydów żywcem w barkach, jak to robili bolszewicy z "wrogami ludu", a w komorach gazowych ginęliby wyłącznie Polacy i Cyganie, to dzisiaj pies z kulawą nogą o żadnych tam komorach gazowych by nie słyszał. Cały świat by gadał o największym i najbardziej "wyjątkowym" holocauście w dziejach, który -- pochłaniał żywcem swe ofiary w zatapianych w morzu barkach! Czyż może być coś straszliwszego? Nie Oczywiście, że NIE!

A jakby jakiś polski naukowiec, powiedzmy taki potwór-rewizjonista i antysemita jednocześnie jak dr Dariusz Ratajczak coś tam bąknął o tych barkach w "niewłaściwą poprawnie stronę" -- to zaraz prokurator! Za dupę i do więzienia! Otóż wielu Polaków silnie odczuwa, że cierpienia Żydów w czasie II wojny światowej są wyolbrzymiane, wypaczane i narzucane światu aż do stopnia utraty wiarygodności i przyzwoitości. Pierw było, że byli gazowani w komorach gazowych przez Niemców -- zagłada, potem wymyślili, że to była "eksterminacja", następnie, że jakiś "Soah". Teraz, cały świat obowiązkowo, że to był jakiś "Holocaust" (najlepiej z dużej litery). Teraz znowu, że mordercami nie byli Niemcy, tylko "naziści", a właściwie ci wredni Polacy, bo przecież to były "polskie obozy koncentracyjne", "polski cyklon B", a komory gazowe obsługiwali polscy żołnierze w polskich mundurach. Teraz wymyślili, że nie może być ani jednego krzyża a tereny wokół obozu i sam obóz powinien być strefą eksterytorialną chronioną przez izraelską policję. Teraz znowu wykombinowali specjalne prawo (prawo Kaduka -- morda w kubeł), że w ogóle nie wolno mówić w Polsce, że np. nie było komór gazowych. Dlaczego? Bo cię prokurator zapuszkuje -- antysemito!

Jeśli teraz jakiś Polak w Polsce powie publicznie, że w Katyniu nie byli nigdy pomordowani żadni Polacy i że tam są zakopane tylko beczki po śledziach, to nic mu nie zrobią. Ot przygłup, biedak jakiś, może nieszczęśliwy? I koniec. Ale!! -- ten sam Polak powie, że nie było w Oświęcimiu żadnych komór gazowych, jak np. nieszczęsny dr Ratajczak z Opola..,? -- Ooo!!! Widzicie państwo?! Oto kliniczny, nieuleczalny przypadek polskiego antysemityzmu! Widzicie?! Wyssał z piersi matki! Powiesić sukinkota! Embargo na Polskę!!

Trzeba przyznać, że co mniej odpornym Polakom ten "holocaust" może rzeczywiście ciążyć już na mózgu i dlatego z niego szydzą. Tym bardziej, jeśli zetknęli się z żydowskim antypolonizmem, który jest tysiąc razy większy niż słynny "polski antysemityzm".

Łączę wyrazy szacunku

Jerzy Kijowski
New York, 4 sierpnia 2000

 

 

http://www.naszawitryna.pl/ksiazki_77.html

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin