Zaborski Sylwin - Czego zada czerwona piwonia.pdf

(936 KB) Pobierz
Zaborski Sylwin - Czego zada czerwona piwonia
SYLWIN ZABORSKI
CZEGO śĄDA CZERWONA PIWONIA?
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Dzidce
i wszystkim wyznawcom strachu
I
Ostatni autobus
Pewnego lipcowego dnia 19… roku Sylwin Radzikowski, zwany „Dzikiem”, wbiegł
do
budynku dworca autobusowego i nie bez irytacji spojrzał w kierunku zegara. DuŜa
wskazówka
przeskoczyła właśnie kolejną minutę. Było jedenaście po szesnastej. Schyłek
upalnego
dnia nie przyniósł ochłodzenia. Przeciwnie, rozgrzane słońcem mury nie dopuszczały
do
wnętrza miasta nadmorskich powiewów. Szczególnie dotyczyło to gdańskiego
dworca, którego
nowoczesne budynki miały tę dziwną właściwość, Ŝe ogrzewały latem, natomiast
chłodziły
zimą.
W kilku długich kolejkach stali ludzie nie zraŜeni dusznym klimatem hali. Ich
spocone
twarze wyraŜały zdeterminowane pragnienie nabycia tego skrawka papieru, przepustki
poza
mury miasta. Sylwin nie zatrzymał się przy Ŝadnej z kas. Poprzestawszy na kilku
niezbyt pochlebnych
myślach dotyczących zastanej sytuacji popędził dalej, czemu nie naleŜy się dziwić.
Autobus, na który spieszył, odchodził zwykle o szesnastej dziesięć. Jednak pomiędzy
teorią
rozkładu jazdy a praktyką istniały rozbieŜności, o których ten i ów na tej trasie
podróŜny wie-
dział. Wbiegł po schodkach prowadzących na peron i zgodnie z przewidywaniami
ujrzał
pstrokaty tłumek ludzi stłoczonych w oczekiwaniu na właśnie zbliŜający się do
krawęŜnika
pojazd. Był to stary Jelcz nie przypominający na pierwszy rzut oka autobusu. Jego
silnik ki-
chał co chwila, jak gdyby mało jeszcze rozgrzany. W skwarnym powietrzu unosiły się
kłęby
czarnego dymu. Bez wątpienia był to „szesnastowy”, jak mawiano o tym autobusie
kładąc
akcent na trzecią sylabę od końca. Sylwin zajął dogodną pozycję, bowiem,
„szesnastowy”
wkroczył właśnie do akcji.
– Miesięczne! – powiedział kierowca otwierając przednie drzwi. Był krępym
męŜczyzną o
wyglądzie budzącym zaufanie. Miał na sobie spodnie ze śladami zaprasowanych
 
kantów i
rozpiętą koszulę z krótkimi rękawami. Jego władcza sylwetka widoczna nad
falującym tłu-
mem przywodziła na myśl „wilka morskiego”. Na owłosionej piersi i równie
zarośniętych
rękach szukało się mimo woli tatuaŜu. Niedbałym ruchem strząsnął ze stopni
autobusu pierwszych
śmiałków próbujących dostać się do środka poza ustaloną hierarchią, a następnie,
wrzuciwszy w tłum swą maczugowatą rękę, utworzył przejście, którym pospieszyli
posiadacze
biletów miesięcznych. Za nimi szli szczęśliwi właściciele biletów „w ogóle”, a na
końcu
czaili się kandydaci do podróŜy, którzy nie nabyli jeszcze do niej uprawnień. Wśród
tych
ostatnich większość stanowiły wiejskie kobiety z niezliczoną ilością pakunków.
Umiały one
zabiegać o swoje prawa i Sylwin nie mógł pozbyć się niepokoju o losy dalszej
podróŜy.
„Szesnastowy” zgodnie z rozkładem jazdy przeznaczony był dla podróŜnych z
biletami mie-
sięcznymi, niemniej nikt się tym faktem specjalnie nie przejmował. Kasy sprzedawały
bilety
kaŜdemu, kto chciał, a starzy bywalcy przychodzili wprost na przystanek. Sylwin nie
był juŜ
„starym bywalcem” od dawna.
Teraz, popychany przez jakąś energiczną staruszkę kobiałką uplecioną z korzenia
sosny,
znajdował się juŜ w pobliŜu drzwi.
– Full – stwierdził pogromca rozdygotanego pojazdu. Tym obcym słowem znanym
najbardziej
z etykietki od piwa dawał do zrozumienia, Ŝe autobus jest pełen. Szmer dezaprobaty
przetoczył się po oczekujących. Kierowca dokonał niewielkiego manewru swym
zwalistym
ciałem, przez co drzwi utraciły właściwą im na ogół przelotowość. Wpuszczeni juŜ do
środka
szczęśliwcy w pełni popierali to postępowanie. Z niesmakiem spoglądali na Ŝądną
podróŜo-
wania tłuszczę, która zagraŜała komfortowi ich jazdy.
– Z gumy nie jest – perswadował kierowca. Pukając wielkim paluchem w blachę
karoserii
pokazywał zebranym, niczym jakąś kabalistyczną cyfrę, to miejsce, w którym
wymalowano
czarną farbą maksymalną liczbę pasaŜerów mogących podróŜować jego pojazdem.
Wykazy-
wał niestosowność dalszych nalegań oraz nędzę moralną płaszczących się przed nim
podróŜ-
nych, rysował pesymistyczną wizję przyszłości przez przypomnienie, Ŝe jest to ostatni
w tym
dniu autobus jadący do Wdzydz, aby pod koniec umiejętnie podkreślić własną
dobroczynność
i cechy ludzkie. – Paru jeszcze mogę wziąć – powiedział wreszcie.
 
Stojący poczęli jeden przez drugiego podsuwać i uzasadniać swoje kandydatury, ale
umilkli
wkrótce pod surowym spojrzeniem rozkazodawcy. Ten popatrzył badawczo,
patriarchalnym
gestem wyciągnął dłoń i w milczeniu wskazał kolejno pięć osób. Z niewiadomych dla
niego samego przyczyn Sylwin okazał się czwartą z nich. Następnie drzwi zawarły się
z trzaskiem
pociągnięte ramieniem Temidy w męskim przebraniu, a piątka wybrańców
zaopatrzona
została w bilety. Pyrkający cały ten czas silnik zacharczał znów pełną siłą i autobus
miał ru-
szyć, gdy nagle jego władca odwrócił się i ku zdumieniu publiczności wygłosił
następującą
mowę:
– Panowie! śeby mi nie było pustych butelek i plucia na podłogę. Grać w karty
moŜeta, ale
czysto, bo sprzątaczka na urlopie.
– Tak jest – odpowiedziano potulnie z kąta, gdzie kilku męŜczyzn zabierało się
istotnie do
partii „baśki”. Mieli wszyscy około czterdziestki i roztaczali łagodną woń piwa. Ich
twarze,
nie noszące juŜ śladów rannego golenia, wyraŜały dziecięce zakłopotanie, gdyŜ
niespodziewanie
stali się obiektem zainteresowania całego autobusu. Pochrząkiwali trącając się łokcia-
mi, gestami dawali do zrozumienia, Ŝe zachowają się porządnie. Wreszcie
usatysfakcjonowany
kierowca potoczył wzrokiem po głowach swych podopiecznych i odwróciwszy się
przy-
stąpił do jazdy.
Ostatni raz przemierzał Sylwin tę trasę kilkanaście lat temu, gdy zniechęcony
wiadomością
o budowie motelu we Wdzydzach postanowił szukać miejsc ustronniejszych i równie
odpowiednich
do letnich eskapad. Odtąd tęsknił do tych okolic wielokrotnie. Tajemnicze wezwanie
Waldemara było stosownym pretekstem do przerwania cichego Ŝalu, jaki Ŝywił do
wdzydzkiej strony za jej flirt z nowoczesnością. Na tyle stosownym, Ŝe aŜ dotąd nie
zastana-
wiał się nawet, co mogło przyjacielowi podsunąć stylistykę tak przeciwną jego
naturze: „Zaklinam
– stop – przyjeŜdŜaj – stop – Czarliński oŜył”. Tej treści telegram obracał Sylwin w
palcach na próŜno usiłując dojść do ładu ze swoją pamięcią i odszukać w niej owego
Czarliń-
skiego. Tłok i gwar nie ułatwiały zadania. Koszula przylepiła mu się z upału do
pleców, do
koszuli zaś przywarła baba z kobiałką, gorąca jak stary piec, w którym diabeł pali.
Machinalnie
wsadził telegram do kieszeni podręcznej torby i zapadł w letargiczną zadumę. Jego
umysł
pracował na jałowych obrotach. W takich chwilach wydawało się, Ŝe w mózgu iskrzą
poszczególne
neurony. Jedyną, powracającą za to w róŜnych wariantach myślą była właśnie ta,
 
o odmienności stylu telegramu i usposobienia Waldemara Boruty. Przyjaciel Sylwina
pomimo
satanicznego nazwiska odznaczał się wielką łagodnością charakteru i oszczędnością
emocjo-
nalną. Jego legendarna pracowitość szła w wyścigi z milkliwością, która w istocie
była tylko
sztuką powstrzymywania słów niepotrzebnych. Jeszcze w szkole, do której przez
pewien czas
chodzili razem, mówiono z przekąsem o Waldemarze, Ŝe idąc przez las z dwiema
walizkami
ksiąŜek, jeszcze chrustu na całą zimę przyniesie, a na pytanie, czy się nie zmęczył,
pokręci
tylko głową. Jeśli ten człowiek zaklinał, to znaczy Ŝe było co zaklinać. Taka była
jedyna konkluzja,
na jaką Sylwin w danym momencie się zdobył.
Tymczasem autobus zdąŜył zatrzymać się na kilku przystankach, przez co jego ludzka
za-
wartość uległa znacznemu zmniejszeniu. Wysiadło sporo osób z podmiejskich okolic
Gdań-
ska, wracających „szesnastowym” z pracy. Autobus stawał się coraz bardziej
regionalny.
Swojskość nacierała na Sylwina ze wszystkich kątów pojazdu. PodróŜ zrobiła się
nagle przyjemna.
Strzępy rozmów dolatujące do niego z róŜnych stron wskrzeszały wspomnienia sprzed
lat. Były niczym fragmenty mozaiki, która po złoŜeniu ukazuje niespodziewanie obraz
takŜe
po swojej przeciwnej stronie. Wśród tych kaszubskich słów widział Sylwin tamte
Wdzydze i
siebie nastoletniego w upalne noce bez snu. Inwazja letniej, rozbuchanej przyrody i
narastają-
cej młodzieńczości nadawała Ŝyciu niesłychaną intensywność, do której juŜ nigdy nie
wrócił.
Po uciszonej wodzie płynęły wtedy słowa takie jak te. Teraz poczuł nagle tamtą
świeŜość i
niepowstrzymany głód Ŝycia.
Pod Kościerzyną rozluźniło się na tyle, Ŝe wśród podróŜnych mógł Sylwin rozpoznać
kilku
mieszkańców Wdzydz. Byli to młodzi męŜczyźni wracający z pracy. Kilkanaście lat
temu,
jako mali chłopcy, asystowali w jego wędkarskich poczynaniach, zauroczeni egzotyką
sprzętu
uŜywanego przez miastowych do „wandzenia”. Teraz nie poznawali go. W
rutynowanej, pozbawionej
wyobraźni rozmowie, jaką teraz prowadzili, trudno było odnaleźć ciągłość z tamtym
rozgorączkowanym dzieciństwem. Nie przypominali swoich wielkomiejskich
rówieśni-
ków, którzy pracując czy słuŜąc w wojsku długo jeszcze są chłopcami bawiącymi się
w pracę
i wojsko. Nie bawił się w wojsko przecieŜ ów „zlew” spod okna – Sławek od
sołtysów, przebrany
w mundur bosmański. Czy umiał jeszcze beztrosko łapać karaski w „kaszorek” albo
 
gołymi rękami wyławiać spod kamieni miętusy? – pytał retorycznie Sylwin. I zaraz
rozłado-
wał tę nową falę nostalgii wizją Sławka – zawodowego marynarza, łapiącego ryby z
pokładu
kutra torpedowego. Rozumiał, Ŝe jego utopijna wizja wdzydzkiej strony nie
wytrzymuje konfrontacji
z rzeczywistością. Wdzydzkie piaski, tyle piękne co mało płodne, dawały często
mniej ziarna, niŜ się zasiało. Bosonogim chłopcom pozwalały kochać się
bezinteresownie, ale
cóŜ miały do zaoferowania męŜczyznom? Wdzydze to piękna i zimna kobieta –
pomyślał
Sylwin. Mali boją się ją kochać, bo wysysa nie dając nic w zamian. Tych paru, którzy
się na
to odwaŜyli, pochodziło z zewnątrz. Mieli siłę wędrowców z niczym na stałe
niezwiązanych.
Nie dali się zwieść jak stolem Sorka, który w pogoni za ułudną Wdzydzaną wykopał
wspa-
niałe, lecz zimne jezioro. Nie byli teŜ podobni tym kochającym, choć pozbawionym
pasji; ci
gospodarując wytrwale po jego brzegach, niezdolni byli do rozmachu i fantazji, jak
gdyby
zniewoleni zimnym pięknem, zastygłym w dumnej kaszubszczyźnie. Byli zupełnie
inni. W
jakiś sposób naleŜał do nich takŜe Waldemar Boruta, właściciel sporego gospodarstwa
na
największej z wdzydzkich wysp. Jakim cudem ten stateczny młodzieniec, z woli ojca
inŜynier
budowy maszyn, objawił nagle wolę gospodarowania ziemią, tego nikt nie wiedział.
Tym
bardziej nie było wiadomo, skąd świeŜo upieczony ziemianin zdobył dokumenty
potwierdza-
jące jego rolnicze kwalifikacje, którymi musiał się wylegitymować kupując ziemię od
poprzedniego
właściciela Ostrowia. Ten ostatni z radością odstąpił większą część swojego po-
kaźnego gospodarstwa, obrabianego z dawien dawna przez rodzinę Ginterów. Pan
Franciszek,
„gbur” jak się patrzy, pomimo niezwykle cichego i łagodnego usposobienia
gospodarzył z
rozmachem. Jego pola na tle nieurodzajnej okolicy prezentowały się okazale i były
przedmiotem
podziwu sąsiadów za wodą. Weronika Ginter, Ŝona gospodarza, potrafiła potulnego i
pracowitego męŜa oraz swych rosłych synów natchnąć energią, o którą trudno ich
było podej-
rzewać. śelazna dama wyspy stanowiła mózg gospodarstwa, a „tatko” wraz z „trzema
królami”,
jak nazywała najmłodszych synów pozostałych jeszcze na Ostrowiu, jego moc
napędo-
wą. Z czasem jednak siły obojga sędziwych juŜ gospodarzy zmalały. Synowie myśleli
tylko o
wyniesieniu się za wodę. Co roku nowy skrawek wyspy zdawano pod zalesienie
państwu.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin