Sven Hassel - batalion marszowy.pdf

(481 KB) Pobierz
100212372 UNPDF
SVEN HASSEL
BATALION MARSZOWY
POLSKI
INSTYTUT
WYDAWNICZY
Książki Svena Hassela wydane przez Polski Instytut Wydawniczy:
Widziałem, jak umierają Towarzysze broni
t Gestapo Monte Cassino
W przygotowaniu: Generał SS
SVEN HASSEL
BATALION MArszowy
- To była hiszpańska wojna domowa - powiedział Barcelona Blum, spluwając swobodnie przez otwarty luk
rosyjskiego czołgu, którym podróżowaliśmy.
- Zacząłem walczyć dla jednych, a skończyłem walcząc dla drugich. Najpierw byłem „miliciano" w Servicios
Especiales. Potem schwytali mnie nacjonaliści i gdy przekonałem ich, że byłem tylko niewinnym Niemcem,
który został siłą wcielony do służby przez Generała Miaja, wepchnęli mnie do drugiego batalionu, trzeciej
kompanii i zmusili, bym teraz walczył dla nich. Choć proszę was, jeśli o mnie chodzi, to nie było między nimi
żadnej różnicy... W Especiales zgarnialiśmy wszystkich podejrzanych o bycie faszystą albo sabotaży-stą i
zabieraliśmy ich do Calle del Ave Maria w Madrycie. Ustawialiśmy ich zwykle pod ścianą rzeźni, w której
piasek był tak suchy, że krew wsiąkała weń w kilka sekund. Nie trzeba było nic sprzątać... Zazwyczaj
woleliśmy do nich strzelać jak stali, ale niektóre skurczybyki tak się kuliły, że za cholerę nie można było ich
ruszyć. W ostatnim momencie zawsze krzyczeli, „Niech żyje Hiszpania!"... Rzecz jasna, jak wpadłem w
łapska Nacjonalistów, to było tak samo, tyle że odwrotnie. Jedyna różnica była taka, że kazali nam ich
rozstrzeliwać siedzących i odwróconych plecami. Ale w końcu i tak wszystko się sprowadzało do tego
samego. Ci też krzyczeli „Niech żyje Hiszpania!" zanim umierali. Najśmieszniejsze jest to, ze wszyscy
uważali się za patriotów. Ale jak już przyszło co do czego, to był tylko jeden sposób, by pokazać,
że jesteś po właściwej stronie. Musiałeś kogoś zadenuncjować. Nie miało najmniejszego znaczenia, kto to
był, grunt żeby kogoś sypnąć. I tak nie mieli żadnej szansy na obronę. Zawsze kazano im się zamknąć,
zanim jeszcze otworzyli usta...
Jak przyszedł koniec wojny, to zaczęliśmy mieć poważne problemy. Praktycznie zrobiła się pięcioletnia lista
oczekujących na rozwałkę. Musieliśmy przejąć areny do walki z bykami. Wpędzaliśmy ich na arenę i
kosiliśmy seriami z cekaemów. Mieliśmy cztery szwadrony Maurów do pomocy. To byli dopiero morderczy
skurwysyni... Po jakimś czasie nawet policja się dołączyła. Każdy chciał postrzelać... A na końcu i tak
wszyscy zdychali tak samo. Nie było tam różnicy, po której stronie byłeś.
Zapadła chwila ciszy na refleksje. Potem odezwał się Mały, w typowy dla siebie, bezpośredni sposób.
- Już mnie wkurwia ta pieprzona Wojna Domowa. Nie mieli tam żadnych panienek w tej Hiszpanii czy jak?
Barcelona wzruszył tylko ramionami i przetarł oczy wewnętrzną stroną dłoni, jakby próbował w ten sposób
powstrzymać wspomnienia rzezi. Zaczął mówić o innych rzeczach. O pomarańczowych gajach i winnicach i
ludziach tańczących na ulicach. Wkrótce zapomnieli piekące zimno i lodowate śniegi Rosji i choć na chwilę,
czuli tylko słonce i piasek odległej Hiszpanii z opowieści Barcelony.
., , -
Rozdział 1
Po ogromnych, otwartych przestrzeniach stepów wiał wieczny wiatr, wzbijając śnieg w kłębowiska białych
wirów. Czołgi rozciągnęły się w długiej linii, jeden za drugim. Były teraz nieruchome, a ich załogi kuliły się po
zawietrznej stronie pojazdów, próbując choćby trochę się zasłonić.
Mały leżał pod naszym Panzer 4. Porta przyszykował sobie gniazdko pomiędzy śladami gąsienic i siedział
teraz jak śnieżna sowa, z szyją głęboko wciśniętą w ramiona. Między jego nogami, fioletowy i szczękający
zębami, przykucnął Legionista.
Na razie nasze pośpieszne natarcie się zatrzymało. Nikt z nas nie wiedział, dlaczego i szczerze
powiedziawszy, to niewiele nas to obchodziło. Wojna wciąż była wojną, nieważne czy kolumna posuwała się
naprzód, czy stała. Nie warto się przejmować. Julius Heide, który wykopał sobie dziurę w śniegu,
zasugerował grę w oczko, ale mieliśmy zbyt zmarznięte dłonie, by utrzymać w nich karty. Legionista miał
poważnie odmrożone palce i uszy, a lecznicza maść, którą stosowaliśmy, zdawała się tylko pogarszać
odmrożenia. Porta już pierwszego dnia wyrzucił swój przydział narzekając, że maść śmierdzi kocim gównem.
Po jakimś czasie pojawił się Stary, walcząc z wiatrem, by do nas dotrzeć. Wszyscy spojrzeliśmy na niego
wyczekująco, wiedząc, że przychodzi wprost od dowódcy.
- No i? - spytał Porta.
Stary nie odpowiedział od razu. Rzucił swój karabin na ziemię i ostrożnie usiadł obok na śniegu. Następnym
krokiem było rytualne zapalenie fajki, sławnej starej fajki z przykrywką na cybuchu, którą Stary zrobił sam.
Legionista podał mu swoją zapalniczkę. Była to najlepsza zapalniczka na całym świecie, która znana była z
tego, że jeszcze nigdy się nie zepsuła. Ona także była domowej roboty, wykonana ze starego ołowianego
pudełka, żyletki, kilku kawałków szmaty i kamyczka do zapalniczki.
- No i? - nalegał Porta niecierpliwiąc się. -Co powiedział?
Leżący pod czołgiem Mały zaczął się uderzać po udach, by pobudzić przepływ krwi.
- Jezu, to jest zabójcze! - Pomasował delikatnie zgrubiałą skórę na policzkach. - Czy ktoś tu nie mówił, że
wiosna jest tuż za rogiem?
- Jeszcze jak, cholerne święta są za trzy tygodnie! - odpowiedział ponuro Porta.
- I mogę ci tu i teraz oświadczyć, że jedyny prezent, jaki dostaniesz, to będzie kulka w łeb od Iwana.
Zmartwiałymi palcami Stary wyjął z kieszeni kurtki mapę i ostrożnie zaczął ją rozprostowywać na śniegu.
- Macie. Tam właśnie ruszamy.
Pokazał na punkt zaznaczony na mapie. Mały wyczołgał się ze swojego legowiska, by też spojrzeć.
- Kotylnikowo - powiedział Stary, stukając palcem w mapę - Trzydzieści kilometrów za linią frontu. Z
Kotylnikowa ruszamy w kierunku jakiegoś miejsca zwanego Obilnoje, aby przyjrzeć się ruskim żołnierzom.
Zobaczymy, co robią i ilu ich to robi... Innymi słowy, ruszamy na rekonesans. No i gdyby tak przypadkiem się
okazało, że jesteśmy odcięci bez możliwości powrotu - Stary uśmiechnął się miło - mamy rozkaz, by
próbować nawiązać kontakt z Czwartą Armią Rumuńską, która jak się sądzi powinna być gdzieś na
południowy-zachód od Wołgi... No, przynajmniej teraz. Bóg jeden wie, gdzie Rumuni będą, jak zechcemy do
nich dołączyć. Pewnie zmazani z powierzchni ziemi.
Chwila ciszy. Głośne pierdnięcie Porty mniej lub bardziej wyraziło poglądy całej grupy.
- Kto ma nietoperza zamiast mózgu, ty czy dowódca? Iwany nie są ślepe, wiesz? Zauważą czołgi z paru
kilometrów.
Stary ponownie uśmiechnął się z sympatią.
- Ale jest jeszcze coś. Poczekajcie aż usłyszycie wszystko.
Wyjął fajkę z ust i zaczął się gruntownie drapać w ucho ustnikiem.
- Pomysł polega na tym, żeby się przebrać w rosyjskie mundury i poruszać się za ich liniami w dwóch
zdobycznych T34.
Legionista usiadł gwałtownie. , „ „
- To prawie tożsame z samobójstwem. -Miał oskarżający ton głosu - Nie mają prawa tego zrobić. Jeśli Iwan
nas dorwie przebranych w jego ciuchy, to już po nas.
- To może być szybsza śmierć niż powolne zamarzanie na Kołymie - mruknął Stary.
- Z dwojga złego to chyba taką preferuję.
Nie dając nam szansy na dalsze komentarze, postawił nas na nogi i powlekliśmy się w nieładzie w kierunku
pojazdu dowódcy.
Kapitan Lander nie był zbyt długo z batalionem. Pochodził z Lesvig i wiadomo było, że jest fanatycznym
hitlerowcem. Podejrzane plotki mówiące o znęcaniu się kapitana nad dziećmi dotarły do zawsze otwartych
żołnierskich uszu na froncie. Porta, jak zwykle, był jedynym, który dokopał się prawdy poprzez swojego
przyjaciela Federsa. Wyłoniła się opowieść o lodowatych kąpielach w pewnej „placówce korekcyjnej", z
którą, jak na to wyglądało, Kapitan Lander był związany. Nie byliśmy tym wszystkim specjalnie zdziwieni.
Wielu, którzy wstąpili do batalionu, miało przeszłe życia, o których woleli nie wspominać. Ludzie, którzy
klepali cię po ramieniu i nazywali przyjacielem, którzy z ochotą rozdawali swoje papierosy, którzy dostawali
paczki szynki i bekonu z Danii i którzy przechwalali się swoim podejściem do ludności na okupowanych
terytoriach - wszystkich ich prędzej czy później do-ścigała ich przeszłość i wtedy Porta lub Legionista
decydowali o ich przyszłości. Niektórzy
dostawali cios nożem w plecy podczas szturmu; niektórzy pozostawiani byli mrozowi; jeszcze inni byli
przekazywani Iwanowi. Co Rosjanie z nimi robili, nigdy się nie dowiedzieliśmy. Chyba to nawet lepiej.
Kapitan Lander czekał na nas, stojąc z szeroko rozstawionymi nogami, opierając na biodrach dłonie
osłonięte rękawicami. Był niewysokim, grubawym człowieczkiem około pięćdziesiątki, byłym właścicielem
małych delikatesów. Uwielbiał cytować biblię i wygłaszać uwznioślone przemowy. Kiedykolwiek stawiał
kogoś przed sądem polowym, mówił: „To dotyka mnie jeszcze bardziej niż ciebie, ale taka właśnie jest wola
Boga. Jego drogi są nieprzeniknione, gdy sprowadza zbłąkaną owieczkę z powrotem na ścieżkę prawości".
Kapitan Lander dużo się modlił. Między posiłki zawsze wplatał długą modlitwę. Przed podpisaniem rozkazów
egzekucji rosyjskich cywili (uznanych wyłącznie przez niego za partyzantów) niezmiennie przywoływał
Ducha Świętego. Widok zniekształconych i pełnych kul ciał wywoływał jedynie komentarz, że ci, którzy
walczą mieczem, od miecza powinni zginąć. W dniu, w którym osobiście zabił młodą dziewczynę, wyrzekł
takie oto perły mądrości: „W królestwie Pana znajdziesz lepszy świat niż tu". Pogładził ją delikatnie po
włosach i musiał strzelić dwukrotnie, zanim udało mu się wreszcie wysłać ją do wyżej wymienionego
królestwa. W zasadzie wyglądało na to, że w jego głowie panował zamęt i nie potrafił już odróżnić Boga od
Adolfa Hitlera. Kapitan zachowywał zdroworozsądkowy dystans od pola walki. Jego żelazny krzyż był
zwyczajnie rezultatem kolosalnej biurokratycznej faux-pas. Kiedy w pułku zapragnęli się dowiedzieć, jakie to
akty heroizmu stały za przyznanym odznaczeniem, podpułkownik Hinka otrzymał rozkazy bezpośrednio z
samej góry na Bendlerstrasse, by natychmiast przerwać dochodzenie.
Stary złożył swój raport i kapitan Lander zwrócił ku nam swe grobowe oblicze.
- Wojna - wytłumaczył z powagą - domaga się ofiar. Taka jest wola Boga. Jeśli wojna nie zabija, to nie jest to
wojna. Misja, na którą was wysyłam, bez wątpienia skończy się dla większości z was śmiercią. Ale będzie to
śmierć żołnierska. Honorowa śmierć.
- No to, kurwa, hurra - mruknął Mały głośno.
Kapitan zamilkł na moment. Spojrzał na Małego w sposób, który wyrażał jego dezaprobatę, ale nie
pokazywał nawet cienia gniewu. Pamiętał doskonale szkołę oficerską w Dreźnie i wpojoną zasadę: „oficer
nigdy nie traci twarzy". Jako kadet Lander wypełnił dwadzieścia sześć zeszytów do ćwiczeń notatkami z
obserwacji na temat zachowań oficerów w każdej możliwej sytuacji, włącznie z sekcją poświęconą w całości
„jak zachować się podczas jazdy na rowerze". Teraz więc zadowolił się spojrzeniem z góry w kierunku
Małego i kontynuował swoją homilię.
- Śmierć może być piękna - powiedział nam. Podniósł głos i krzyknął do spadających płatków śniegu - Może
nawet być słodka! Tak, może nawet być słodka... Jest świętym obowiązkiem każdego niemieckiego
żołnierza, by walczyć za ojczyznę. By oddać swe życie, gdy zostanie wezwany. Czego więcej może chcieć
żołnierz niż polec śmiercią bohatera?
- Mógłbym ci powiedzieć, gdybyś na serio chciał się dowiedzieć - To znowu Mały. Było jasne, że kapitan był
zdenerwowany. Usta mu drżały, a twarz już sina od zimna przeszła teraz gwałtownie od purpury do
szkarłatu, by wreszcie zupełnie zblednąć.
- Byłbym zadowolony Kapralu, gdyby zechciał pan zachować milczenie do momentu, w którym się do pana
nie zwrócę.
- Tak jest! - powiedział Mały szybko. - Zachować milczenie - mruknął, jakby chcąc zakodować te słowa w
swojej pamięci. - Zachować milczenie do momentu, w którym pan Kapitan zechce się do mnie odezwać.
Porta parsknął, a Legionista wykrzywił swą twarz w przerażającym uśmiechu. Steiner splunął soczyście na
pobliskiego trupa w połowie zasypanego przez śnieg. Kapitan Lander przygryzał teraz dolną wargę. Swoją
prawą ręką szukając uspokajającego dotyku pasa z bronią, wodząc palcem po rękojeści swojego Waltera.
- Misja, która została wam powierzona, jest niezwykłej wagi i możecie być szczęśliwi i dumni, że to właśnie
wy zostaliście wybrani.
Jest bez wątpienia wolą Boga, że wyruszycie na tyły rosyjskich linii.
- Boga? - głos Małego wyrażał zarazem żal i zdziwienie -Ja myślałem, że to raczej wola naszych generałów?
W jednej chwili dwadzieścia sześć zeszytów z notatkami na temat zachowań się oficerów znalazło się w
koszu. Lander stanął przed Małym trzęsąc się. Jego głowa znajdowała się na poziomie klatki piersiowej
Małego. Kiedy się odezwał, fontanna śliny wybuchnęła z jego ust.
- Niesubordynowany opoju! Dostaniesz trzy dni ciężkich robót! Bezczelność wobec oficerów nie będzie
tolerowana w niemieckiej armii! Jeszcze jedno słowo i zastrzelę cię na miejscu! Powtórz, co powiedziałem.
Mały obdarzył nas udręczonym spojrzeniem.
- Jakże bym mógł? - zapytał potulnie. - Jedno słowo i pan mnie zastrzeli.
Przez moment takie właśnie rozwiązanie wydawało się najbardziej prawdopodobne. Dłoń Landera zawisła
nad rewolwerem. Mijały sekundy.
-Na kolana!
Mały cofnął się o krok i pochylił głowę, by lepiej przyjrzeć się kapitanowi.
- Kto, ja? - zapytał.
Kapitan wykrzyczał rozkaz po raz drugi, falsetem.
- Na kolana!
Mały posłusznie zwalił się w śnieg, jak upadający z wysoka worek ziemniaków. Lander
wciągnął głośno oddech, splunął pogardliwie i odwrócił się do wszystkich plecami.
- Ten człowiek jest hańbą dla naszego regimentu. Powinien zostać postawiony przed sądem polowym.
Mały zamruczał coś do siebie w śniegu, ale Lander albo tego nie usłyszał, albo postanowił go ignorować.
Dając sobie spokój ze swoimi zwyczajowymi biblijnymi wtrętami, przekazał nam szczegóły chwalebnej misji,
którą mieliśmy wykonać dla ojczyzny. Krótko mówiąc, mieliśmy się przebrać w rosyjskie mundury i wyruszyć
w dwóch zdobytych T34 za linię wroga. Było to jawne pogwałcenie konwencji genewskiej, ale kapitan Lander
machnął ręką i na nas i na konwencję. Było jasne, że jeśli chodzi o niego, to on już uznał nas za
„zaginionych, prawdopodobnie martwych".
Pierwszym problemem, na jaki się natknęliśmy, było znalezienie wystarczająco dużego munduru, by
wepchnąć weń słoniowate cielsko Małego. On sam stwierdził, że nie tyle chodzi tu o łamanie konwencji
genewskiej, co podstawowych praw człowieka każąc mu wcisnąć się w taki mundur. Jeszcze na kilka minut
przed odjazdem walczyliśmy, by naciągnąć na Małego parę rosyjskich spodni ewidentnie zaprojektowanych
dla kogoś o skromniejszych proporcjach. Nie było słychać żadnych fanfar, gdy nasza sekcja opuszczała
resztę pułku. Nasze czołgi ruszyły po stepie i wkrótce znikły za zasłoną śniegu. , - .
- Więcej ich już nie zobaczymy - takie były pewnie myśli tych, którzy obserwowali nasz odjazd.
Stękając czołg wciągnął się w górę po stromiźnie. Błękitne płomienie buchnęły z rury wydechowej, dźwięk z
silnika odbił się echem w górskiej dolinie. Adiutant Blum, Barcelona--Blum, który marzył o hiszpańskim
słońcu i gajach pomarańczy, otworzył jeden z bocznych luków i wyjrzał na zewnątrz.
- Noc i góry - stwierdził ze wstrętem - Nic tylko cholerne, wielkie, zaśnieżone góry.
- I Ruski - dodał Stary bez emocji - Mogę się założyć o twoje słodkie życie, że te wzgórza aż się od nich roją.
- Sądzisz, że już jesteśmy za ich linią?
- Od kilku godzin.
Stary miał czoło mocno przyciśnięte do gumowej osłony okienka w wieżyczce. Od jakiegoś czasu usiłował
coś dojrzeć, ale śnieg był zbyt gęsty i widoczność spadła do zera.
- Wznoszę tylko modły, byśmy się nie wpakowali centralnie na pole minowe - wyszeptał.
Mały mruknął gniewnie pod nosem i nasunął głębiej na czoło swój szary kapelusz. Melonik Małego był dumą
i ozdobą batalionu, choć byli i tacy, którzy twierdzili, że jest przyczyną niejednego ataku apopleksji u
niektórych oficerów, ale Mały nie godził się z nim rozstawać nawet na minutę.
- Słuchaj - odwrócił się z nadzieją do Legionisty. - Jaka jest szansa, że mógłbym się dostać
do tego ogrodu Allacha, o którym gadasz tak często?
- Niezbyt duża - odpowiedział Legionista. -Choć jeśli mógłbyś przestać grzeszyć i gdybyś zaczął się modlić,
to nie wątpię, że Allach znalazłby dla ciebie miejsce.
Porta parsknął wulgarnie.
- Allach nie chciałby takiej szumowiny, żeby mu pobrudziła ogród!
- Oprócz tego sądzę - dodał Heide z powagą - że jeśli wpuściłby Małego, to pomyślcie tylko, jakie śmieci by
się tam dostały zaraz za nim. Zanim byś się zorientował, gdzie jesteś, to już by nie był ogród, tylko jedno
wielkie wysypisko.
- Lepiej się zamknij - ostrzegł go Legionista, który był bardzo wrażliwy na punkcie religii. -Allach wie, co ma
robić, bez pomocy typów w twoim rodzaju.
Stłumiony krzyk Starego sprowadził nas wszystkich na ziemię. Znowu byliśmy żołnierzami, zawodowymi
zabójcami. Wpadliśmy na tyły pułku rosyjskiej piechoty i Porta nacisnął hamulec zaledwie kilka sekund przed
kolizją. Rosjanie krzyczeli i machali do nas, ale warkot silników skutecznie tłumił ich głosy i wkrótce
ponownie zniknęli nam z oczu w oślepiającym śniegu. Z ulgą zauważyliśmy pojawienie się drugiego czołgu,
wielkiego ciemnego cienia w białym świecie. Nasze pojawienie się nie wywołało alarmu wśród Rosjan.
Najwyraźniej T34, którym jechaliśmy, przystrojony w czerwone sowieckie gwiazdy robił pozytywne wrażenie.
Stary powiedział przez radio:
- Dystans między pojazdami.
Drugi czołg zwolnił, cień rozpłynął się i byliśmy świadomi jego obecności jedynie poprzez zgrzyt gąsienic
dochodzący przez radio.
- Tu Dora, tu Dora - powtarzał Stary. - Kierunek 216, prędkość 30. Bez odbioru.
Dźwięki drugiego czołgu nagle zamilkły i ponownie zapanowała cisza.
- Boże, jak cholernie zimno - powiedziałem. Jakby kogoś to obchodziło.
- Wysiądź i biegnij za nami krzycząc „Heil Hitler" - zasugerował Porta. - Szybko się rozgrzejesz, jeśli Ruscy
są wciąż w pobliżu.
- Wszystko fajnie... tylko wcale mnie nie bawi zabawa z nimi w ciuciubabkę. Jeśli choć w części pomyślą, że
nie jesteśmy tym, za kogo się podajemy...
- To będzie po nas - stwierdził Stary krótko. - I kto ich będzie winił? Łamiemy wszystkie zasady gry.
- To po co to robimy? - spytał się Mały.
- Bo to są cholerne rozkazy! - warknął Heide. - A rozkaz to rozkaz, powinieneś już tyle wiedzieć.
Pędziliśmy dalej przez noc, kłócąc się i godząc na przemian. Byliśmy właśnie w trakcie jednej z naszych
gorących wymian zdań, gdy Stary wydał z siebie zduszony krzyk przerażenia. W jednej chwili wszyscy
zamilkli.
- Co się stało?
- Przygotować się do starcia.
Nikt się nie odezwał. Legionista podniósł broń, ja po omacku sięgnąłem po granat, Barcelona nie odrywał
wzroku od szczeliny obserwacyjnej. Nagle usłyszeliśmy, jak ktoś krzyczy po rosyjsku, a Stary odpowiada w
swoim bałtyckim dialekcie. Drugi T34, który był tuż za nami, spostrzegł nas zbyt późno, by zahamować i
uderzył w nasz tył. Rosyjski głos przeklął kolorowo z całą niezwykłą gamą wulgaryzmów dostępnych w tym
języku. Właściciel głosu wskoczył na nasz pojazd i wrzasnął rozkaz.
-Jedźcie za tamtą kolumną czołgów w prawo!
To był oficer, noszący granatową czapkę z amarantowym otokiem NKWD. Jego widok wystarczył, by porazić
nas paraliżującym strachem. Mały otworzył usta, by krzyknąć, ale, na szczęście, nie wydobył się z nich
żaden dźwięk. Jako jedyny spośród nas, Stary nie stracił głowy.
- Skąd jesteś? Z Pribałtiki? - rozkazująco spytał Rosjanin.
-Da.
- Od razu wiedziałem po tym paskudnym dialekcie, w którym mówisz, Spróbuj się nauczyć porządnego
rosyjskiego, jak już wygramy wojnę... A teraz ruszaj tym pieprzonym czołgiem.
- Dawaj, dawaj, wy leniwe dranie! - krzyknął Stary w naszą stronę dodając obowiązkową wiązankę
przekleństw.
Potulnie zajęliśmy nasze miejsce na końcu długiej kolumny czołgów. Żandarmi i enkawu-dziści byli
dosłownie wszędzie, krzycząc, tupiąc, gestykulując, próbując utrzymać jakiś ład, a kreując jedynie chaos.
- Skąd się do cholery wzięliście? - zapytał oficer, oferując Staremu machorkę.
Stary wymamrotał coś niezrozumiale o specjalnej misji, ale oficer nie wyglądał na zainteresowanego. Jego
uwaga została odwrócona przez nagły zator, w którym utknęła cała kolumna. Usłyszeliśmy, jak Rosjanin
kłóci się z którymś z żandarmów domagając się, by utorowano drogę dla naszych dwóch czołgów -
wyglądało na to, że on sam śpieszył się gdzieś i po kilku głośnych zdaniach, w których nad wyraz często
dało się słyszeć słowo Syberia, żandarm się wycofał pokazując, że możemy przejeżdżać.
- Gazu! - warknął oficer.
Porta z radością spełnił jego życzenie, umiejętność kierowania ciężkim czołgiem przez Portę została
nagrodzona zazdrosną pochwałą i sugestią, by Stary porozmawiał z dowódcą w sprawie zaangażowania
Porty jako osobistego kierowcy Rosjanina. Stary obiecał z powagą, że weźmie tę sugestię pod pilną
rozwagę.
Po jakichś piętnastu minutach oficer opuścił swoje eksponowane miejsce na zewnątrz i zdecydował się
dołączyć do motłochu w środku. Stary ostrzegł nas bezgłośnie, jak tylko we włazie pokazała się para butów.
Sekundę później mogliśmy już oglądać oficera w całości. Zatupał głośno w metalową podłogę czołgu
próbując pobudzić krążenie.
- Śmierdzi u was jak w burdelu - powiedział
i rozejrzał się dookoła przyglądając się nam po kolei, zatrzymując swój wzrok nieco dłużej na Małym i jego
szarym meloniku. - Gdzie jest wódka? - spytał w końcu.
Stary podał mu flaszkę i w ciszy przyglądaliśmy się w milczeniu, jak jej zawartość znikała w gardle
Rosjanina.
Po pewnym czasie dotarliśmy do punktu kontrolnego, gdzie sierżant NKWD zażądał podania hasła.
- Papłyli tumany nad riekoj - odpowiedział nasz oficer.
- Czy te czołgi należą do sześćdziesiątego siódmego? - zapytał sierżant.
- Niet. Wykonują specjalną misję. Sierżant kazał nam zaczekać, aż skonsultuje się z przełożonymi.
- Niech to piekło pochłonie! - Rosjanin wydobył się z czołgu i zeskoczył na ziemię. - Nie mogę tu czekać cały
dzień. Czas jest cenny, a ja się śpieszę.
Mamrocząc i przeklinając pod nosem, poszedł za sierżantem. Patrzyliśmy, jak podchodzą do majora, który
siedział na składanym stołku pod drzewem, otoczony przez rój enkawudzi-stów. Widzieliśmy, jak nasz oficer
macha jakimiś papierami, jak major je przegląda i wreszcie jak spogląda na nasz czołg i wybucha śmiechem,
a następnie wskazuje na pojazd w pobliżu. Nasz oficer także spojrzał i również się roześmiał. Było jasne, że
otrzymał propozycję bardziej wygodnego środka transportu niż T34.
Po jakimś czasie podszedł do nas sierżant i wręczył nam kilka kartek.
- Macie. Nowe hasło. Możecie zapomnieć to stare.
- Jak to? - zapytał Stary udając obojętność.
- Podobno jakaś grupka Szkopów urządziła sobie na naszych tyłach wycieczkę w paru zdobycznych
czołgach, ale szybko ich dorwiemy. Przezorny zawsze ubezpieczony, więc zmieniliśmy na wszelki wypadek
wszystkie hasła... Macie jakąś wódkę?
Stary podał mu osobisty przydział Małego i jeszcze raz jak zahipnotyzowani patrzyliśmy, jak płyn
błyskawicznie znika w gardle spragnionego Rosjanina. Butelka została wyrzucona na śnieg, a sierżant
głośno pierdnął i beknął równocześnie.
- No, teraz lepiej... Dobra. Nowe hasło. Lepiej dobrze, je zapamiętajcie. Zostało specjalnie dobrane, by
żaden zagubiony szkop nie mógł go wymówić, nawet jeśliby wiedział, co oznacza -nie, że wy będziecie w
lepszej sytuacji z waszym beznadziejnym bałtyckim akcentem, ale co zrobić, przecież nie nauczę was
porządnie mówić po rosyjsku w pięć minut... Próbujcie wbić sobie to do waszych tępych łbów „Raz-cwietali
jabłoni i gruszi". Panimajetie? Odpowiadacie „Szaumjana ulica". A jak ktokolwiek powie coś inaczej, to
najpierw strzelajcie, a potem pytajcie. Szaumjana ulica. Adres siedziby NKWD w Tomsku, gdyby się okazało,
że jesteście większymi osłami niż sądzę. A więc -
wspiął się na czołg i nachylił do Starego. - To jest wasza nowa marszruta. Jedźcie drogą do Sa-dowoje, ale
nie wjeżdżajcie do miasta, jest już przepełnione 14. dywizją. Jedźcie na południe do Krasnoje. Dostaniecie
tam nowe hasło. Pani-majesz, grażdanin?
- Da - potwierdził Stary.
- Mołodiec.
Sierżant podniósł rękę w pożegnalnym geście i zeskoczył z czołgu. Mogliśmy znowu jechać w swoją stronę,
z tym że teraz mieliśmy jeszcze błogosławieństwo Rosjan!
Przez parę godzin jechaliśmy na wschód omijając szerokim łukiem wszystkie wioski po drodze. Kilkakrotnie
mijaliśmy grupy rosyjskich żołnierzy, ale tylko raz zażądano od nas podania hasła. Późnym wieczorem
dotarliśmy do gór i zatrzymaliśmy się na postój w lesie, gdzie czołgi były dobrze ukryte przed czyimś
wścibskim wzrokiem.
Stary skontaktował się z dowództwem, by dostać nowe wskazówki i natychmiast przyszedł rozkaz: ruszać w
kierunku Tuapse.
Znowu ruszyliśmy, teraz na południowy-za-chód i przez wiele kilometrów jechaliśmy w relatywnym milczeniu,
które w końcu zostało przerwane apokaliptycznym oświadczeniem Porty:
- Już niedługo skończy się nam paliwo.
Nikt z nas nie zareagował i tylko Mały chciał wiedzieć, jak mamy zamiar kontynuować naszą podróż bez
paliwa i ostrzegł świat, tak na
wszelki wypadek, że z jego odciskami i hemoroidami nie ma sensu oczekiwać, że będzie maszerował przez
pół Rosji. Nikt nie skusił się, by odpowiedzieć.
Im dalej jechaliśmy, tym więcej zbierało się nad nami czarnych chmur, a po obu stronach góry stawały się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin