Niziurski Edmund - Wyraj.doc

(361 KB) Pobierz

 

 

EDMUND   NIZIURSKI

WYRAJ

 

 

Rozdział I

Otworzyłem szeroko okna...

Żadnej ulgi. Siódma rano, a powietrze już duszne. Od tygodnia smażyłem się na moim poddaszu. Od wtorku dołączył się do tego obrzydliwy zaduch i wzrastał z każdym dniem. Spojrzałem ze złością na podwórze Karcza. Ci dranie wciąż koczowali. Co rano budził mnie ich nieustający jazgot. Koczowali tak już piąty dzień, rozwaleni   pod   murem i   pod   rachitycznymi drzewami, porzuciwszy walizy i toboły.

Dziedziniec Karcza zawsze był obozowiskiem rajzerów i handlarzy różnej maści, od radomsko-kieleckich przekupek do krakowskich pinklerów. Karcz miał licencją na hurtdrobnych towarów.   Zaopatrywał wiejskie

sklepiki. Ludzie z tobołami na jego podwórzu nie razili miejscowych Niemców. Wprawdzie często z tobołków rozlegały się głośne kwiki, ale oberfeldfebel Ratscheck przymykał na to oko.

Oberfeldfebel  Ratscheck   był   "dobrym" Niemcem. Dobry Niemiec to taki, do którego jest dojście. Do oberfeldfebla Ratschecka było dojście. Oberfedfebel Ratscheck był rozsądny i wiedział, że wojna nie będzie trwać wiecznie. Dlatego oberfeldfebel Ratscheck budował pod Hirschbergiem pensjonat. Będzie tam siadywał z fajką na tarasie i patrzył na Riesengebirge, a jego Inga będzie karmić pensjonariuszy.

Ale pensjonat potrzebował gotówki. Rozsądni ludzie zawsze dojdą do porozumienia. Oberfeldfebel potrzebował Karcza. Karcz potrzebował handlarzy. Placowe brał wysokie i z reguły w naturze, ale wszyscy chętnie płacili. U Karcza było bezpiecznie. Dlatego nasze miasteczko stało się Mekką handlarzy.

Od pięciu dni jednak coś w naszej Mekce zaczęło się psuć. Normalny ruch w interesie uległ poważnym zaburzeniom. Handlarze nie wyjeżdżali, a wciąż przybywali nowi... Cały plac był zajęty przez zdenerwowanych ludzi. Do późna w nocy nie ustawał harmider. Rano zrywali się wcześnie i szli łapać na rogatkach okazje. Ale wszyscy wracali. Obca żandarmeria okupowała drogi. Nie było przejazdu.

Na trzeci dzień zaczęło śmierdzieć. Gdy otwierałem okno, wraz z rozgrzanym czerwcowym powietrzem nieznośny fetor zgnilizny wpadał do mojego pokoju.

W mieście potaniało mięso. Moja gospodyni co dzień teraz raczyła mnie schabem.

Dziś rano trupi zaduch był szczególnie uparty... Zamknąłem z obrzydzeniem okno. Ale nic nie pomogło. Zaduch zadomowił się w izbie.

Umyłem się pospiesznie, rezygnując z golenia. Chciałem jak najszybciej wyrwać się z tego poddasza.

Otworzyłem walizkę z lekami. Niewiele już tego zostało. Od tygodnia spodziewałem się towaru od Makarczyka, ale Makarczyk nie przyjeżdżał. Czyżby wpadł w końcu? Zawsze miał ryzykanckie pomysły. Zapakowałem do teczki potrzebne lekarstwa i instrumenty. Zbiegłem na dół.

Na schodach już tak nie cuchnęło. Wszedłem do Bularskiej do kuchni. Topiła smalec. Od odoru jełczejącego już tłuszczu aż w nosie kręciło. Oszaleć można z tymi odorami!

-Pan doktor co dzień wcześniej wstaje - zauważyła.

-Trudno już wytrzymać na górze.

-Tak, u pana doktora osobliwie pachnie. To dlatego, że zaduch idzie górą.

-Jak długo te świntuchy będą tu jeszcze popasać?

-Mówiła mi jedna z Krakowa, że pan Karcz już się targuje z żandarmami. Może puszczą w niedzielę. Tylko chodzi o cenę.

Pan doktor weźmie sobie śniadanie. Wędlina już jest na stole.

-Nie mam apetytu na wędlinę.

-To ugotuję jajek.

-Nie. Zjem tylko bułkę i napiję się zsiadłego mleka.

-Pan doktor pewnie się przepił na tych imieninach.

-Co też pani Bularska... Pani wie, że bimbru nie piję.

-U panny Misi to pewnie i koniaku postawili.

Usiadłem do śniadania. Bularska mówiła dalej:

- Była Kasińska i pytała, czy pan doktor jej dzisiaj spędzi tasiemca. Śledzie już dostała. I rycyny wypiła, jak pan kazał.

Jedzenie poczęło mi rosnąć w ustach.

-Przyjdzie pan?

-Przyjdę - wykrztusiłem.

-Aha, byłabym zapomniała - ciągnęła Bularska. - Jest pismo do pana doktora. Żandarm przyniósł jeszcze wczoraj, ale pana doktora nie było. Leży na kredensie.

Z niepokojem otworzyłem list. Urzędowa koperta. Feldfebel Ratscheck wzywał mnie, żebym się stawił u niego dziś o dwunastej. Żadnych wyjaśnień. Czyżby znów coś z wątrobą feldfebla? Bzdura. Nie czekałby do dwunastej. W takich wypadkach wyciągano mnie zawsze z łóżka. A więc sprawa urzędowa. Cóż on może chcieć ode mnie, u licha? Będę musiał przedtem odwiedzić majora.

Dokończyłem pospiesznie śniadania. Miałem rano kilka wizyt u chorych, ale postanowiłem, że najpierw wpadnę do majora. W wątpliwych sprawach zawsze zwracałem się do niego. Tylko jeszcze ten tasiemiec Kasińskiej. Wróciłem na poddasze, żeby zabrać butelkę extracti Filicis maris aetherei oraz sól gorzką.

Już wychodziłem z mieszkania, gdy w drzwiach pojawił się człowiek. Krępy, kudłaty poczciwiec w kamizelce, z kapeluszem w łapie. Ale jego wygląd mnie nie zmamił. Z głębokich oczodołów patrzyły na mnie zimne, czujne źrenice.

-Pan doktor Stajny?

-O co chodzi?

-Do wypadku, dopraszam się łaski - chciał mnie buchnąć w mankiet.

-Co się stało?

-Dziadka nam postrzelili.

-Bardzo smutna historia - powiedziałem, przypatrując mu się uważnie.

Chłopina wbił oczy w ziemię.

-Pan doktor pojedzie. Wóz czeka. Górala zapłacimy.

-Górala? A to ładnie. Z góry?

-Może być z góry.

-Gdzie to? Daleko? Może w gajówce?

-Nie, w Wólce Węglowej.

-Kto go postrzelił? Leśniczy, co? A dziadek pewnie kłusownik...

-Co też pan doktor. Dlaczego?

-Byłem już cztery dni temu u pewnego kłusownika, którego postrzelił leśniczy. Tylko ten leśniczy strzelał z rozpylacza. Dziwne, co? Znam się trochę na tym...

Chłop chrząknął.

-Powiem prawdę. Dziadka postrzelili Niemcy w obławie. Dużo ludzi wytłukli. Dziadek pasł krowy pod lasem, jak się zaczęła ta strzelanina...

-Jest pan pewien? - zapytałem.

-Że niby co?

-A może dziadek za dużo dokazywał?

-Dokazywał?

-Zwłaszcza pirotechnicznie. To nie jest zdrowo dla dziadków.

-Co też pan doktor?

-Uciekajcie, człowieku.

-Co, jakże to?

-Uciekajcie, mówię. Nie mam czasu na słuchanie bajeczek.

Chłop spojrzał na mnie ponuro. Zawahał się... zrobił krok do drzwi, wrócił.

- Doktorze, powiem jak jest – rzekł znękanym głosem. - Jesteście człowiek pewny. Jeździliście już przedtem, chociażby do tej gajówki Smolarskiej. Potrzeba znowu waszej pomocy. Są ranni. Oddział się wyrwał z obławy...

- Macie chyba swój szpital.

-Rozbity... Możeście słyszeli o bitwie we wsi Wola Kopcowa. Tam. właśnie, pieroniska, rozbili nam szpital. Doktor zginął.

-Czy musicie wciąż do mnie?

-Nie ma tu nigdzie chirurga. Chyba aż w Ostrowcu. Bo i w Iłży nie ma.

-Nie jestem prawdziwym chirurgiem - powiedziałem. - Ani nawet lekarzem. Nie mam dyplomu.

-Co tam! Ważne, co umiecie.

-Nigdzie nie jadę!

-Pan doktor się boi?

-Człowieku - uśmiechnąłem się - wyjrzyj przez okno! Tam czeka już grabarz.

Chłop wyjrzał. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy, tkwił przed bramą łysy, gładko wygolony osobnik. Koło niego stał rower i otworzona walizka pełna kosmetyków.

-Myśli pan, że on...

-Od czasu tamtej wycieczki stale mnie pilnuje. Nazywa się Pabiś. Nie słyszeliście o nim?

-Nie jestem z tych stron.

-Włóczy się z tą swoją walizką po okolicy. Ale ludzie mówią, że dziwnym trafem gdy tylko coś... rozumiecie, zawsze go licho przynosi...

Chłop spojrzał na mnie ponuro.

-Doktor się boi - powtórzył. - Jak się człowiek boi, to wszędzie diabła widzi.

-Człowieku, idźcie sobie - powiedziałem. - Nie macie nic do mnie ani ja do was.

-Pan może się mnie boi. Ja panu powiem, kto jestem...

- Nie chcę wiedzieć, kim jesteście.

Wypchnąłem go z pokoju.

Schodził w milczeniu po schodach. Przeczekałem parę minut na podeście i dopiero potem wyszedłem.

Byłem niespokojny. Już przeszło rok mieszkałem w tym miasteczku i nic mi się nie przytrafiło. Myślałem, że tamte rzeczy będą już do końca poza mną. Teraz pragnąłem tylko jednego: przeżyć. Ktoś musi przeżyć. Pomyślałem sobie, że to by było dobrze, gdybym ja właśnie przeżył. Chciałem być sprytny. Postanowiłem uczyć się podstaw biologicznej mądrości. Przyjąć prawidła gry słabych.

Jeszcze w czasie studiów pasjonowałem się cystą. Od roku byłem już tylko cystą otorbioną na czas niesprzyjający. Otorbienie moje było zresztą całkiem znośne, powiedziałbym, wysokiej jakości, dość elastyczne, by mi pozwolić na bezpieczne ruchy, nie tylko na wegetację. Mogłem leczyć, uczyć się, a nawet flirtować z Miską. Mogłem nawet czytać Bergsona. Od czasu bitwy stalingradzkiej doszła inna, nie mniej przyjemna lektura. Leżąc sobie wygodnie po obiedzie i popijając piwo, czytałem komunikaty głównej kwatery fiihrera o skracaniu frontu i planowym odłączaniu się od nieprzyjaciela. Niekiedy wpadał mi w ręce biuletyn informacyjny AK.i Przykre były tylko próby strażackiej orkiestry. W kennkarcie napisano mi: mu

zyk - flecista, a pech chciał, że zastępca Ratschecka - feldfebel  Bein znał  się na muzyce. Włączono mnie do orkiestry, która była chlubą naszego miasteczka. Gdy wizytował Owczary pan gubernator major Kundt, graliśmy Horst Wessel Lied, co mile zaskoczyło gościa. W ogóle mieliśmy niezłą opinię u pana gubernatora.

Nasze miasteczko było dobrym przykładem "niemieckiego dzieła odbudowy". Wywiązaliśmy się lojalnie ze wszystkich obowiązków w stosunku do Wielkiej Rzeszy. Żadnych aktów sabotażu, żadnych gwałtów. Posłuszeństwo, porządek i spokój. Oberfeldfebel   Ratscheck   chwalił   się   tym   porządkiem. Na odprawie kreisleiterów   otrzymał on    podobno    nawet    nazwę:   Ratscheck-Ordnung.

To prawda, że Ratscheck był umiarkowany, nietypowy, jeśli można tak określić. Wiedział więcej, niż powinien był   z czystym niemieckim sumieniem wiedzieć. Patrzył przez palce na różne rzeczy. To mu się opłacało. Od czasu gdy, jak to delikatnie okreslał, rozwiązał problem żydowski w Owczarach - miał spokój, wyjąwszy niektóre żarty feldfebla Beina, lecz były to wypadki sporadyczne,    które    nie    zamąciły    atmo-

sfery lojalnej pracy dla ostatecznego zwycięstwa.

Uśmiechnąłem się melancholijnie.

I oto teraz wszystko zaczęło się psuć... Odór, jaki od trzech dni panoszył się w miasteczku, wydawał mi się niemal symboliczny.

Skręciłem w ulicę Kościelną. Major prowadził tu do spółki ze szwagrem pożydowski sklep artykułów żelaznych. Właśnie ów szwagier, pan Dobosz, podnosił żaluzje na drzwiach. Miśka mu pomagała. Już z daleka uśmiechnąłem się do niej.

Miała dziecięcą, okrągłą buzię, oczy jakby zawsze zdziwione. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Jak zawsze, była doskonale ubrana. Z przypadkowych, okazyjnie kupowanych ciuchów potrafiła skombinować wcale miłą całość. To zainteresowanie dla szyku nie wyczerpywało jej ambicji, co należy podkreślić.

Major zwoził jej z Radomia i Ostrowca stosy książek. Uwielbiała lekturę. I trochę żyła jak bohaterka książek i dramatów, najchętniej przybierając pozy tajemniczej, nie-odgadniętej istoty. Ale nie popadała w przesadę. To były tylko odcienie. Była zbyt inteligentna, żeby się zgrywać, i zaharowana do tego. Wuj major nie zajmował się sklepem. Załatwiał jedynie dostawy towarów - dzięki swym znajomościom. Matka prowadziła  gospodarstwo.  Ojciec miewał  okresy depresji, zwłaszcza kiedy unieruchamiał go reumatyzm. Bywały dni, kiedy cały sklep miała na głowie. Prócz tego uczyła się na kompletach. Właśnie tydzień temu zdała tajną maturę w Ostrowcu.  

Niewątpliwie nie było wspanialszej dziewczyny w Owczarach. Sam się dziwiłem, czemu się w niej jeszcze nie zakochałem. Nie miałem nic przeciwko temu, żeby się zakochać.

-Witam pracowitych kupców - rzekłem głośno.

-Eugeniusz! - zawołała Miśka. - A ja myślałam, że jesteś śpiochem. Już wiem, zbudzili cię handlarze. Serwus! – uścisnęła mi rękę.       

-Pana córka wnioskuje, jak zawsze, lo-  I gicznie. - Przywitałem się z Doboszem.       

-Właśnie idę do Karcza po mięso. Taka   " okazja - powiedziała.

-Nie polecam.  

-Dla szczeniaków wuja... Ale może się   coś trafi... Wiesz, że dzisiaj tańczymy?    

-Nie. Z jakiej to okazji?      

-Drugiego frontu w Normandii. Przyjdziesz? O ósmej u Ludwika. Jego papa upitrasił tort wielki jak koło młyńskie.

-Oczywiście, że przyjdę - powiedziałem. - Czy wuj major już wstał?

- Tak, jest w ogrodzie - odparła. - Cześć. Ja już lecę. Przyjdź po mnie wcześniej. Wybierzemy płyty.

Wyszedłem na podwórze i pchnąłem furtkę do starego ogrodu. Major, w szarych bryczesach, nachylony, karmił psy. Obcisła jedwabna koszulka uwydatniała jego atletyczną budowę.

Pięć jednakowych, upasionych jak wałki buldożków zaparło się mocno łapami w ziemię i jadło chciwie z koryta drobno pokrojone mięso.

- Jak się masz, Gienek? – przywitał mnie prostując się. - Co nowego? Jak ci się podobają te małe?

Zza krzaków wybiegł pies podobny do wyżła. Począł odpędzać szczeniaki od mięsa. Major krzyknął:

- Noga!

Pies usiadł posłusznie przy nodze.

-Widzę, że ma pan nowy nabytek. Dostał go pan od gajowego...

-Tak, podobno bardzo inteligentny. Tom! Aport! - major rzucił w głąb ogrodu gałąź.

Pies zerwał się i natychmiast przyniósł ją majorowi.

- Szukaj!

Pies począł grzebać we wskazanym miejscu.

-To już ostatnie zabawy. Likwiduję tę psiarnię - powiedział major.

-Dlaczego?

-Czy nie czujesz, że zbliża się "Burza"? Każą nam łapać wiatr w garść. Ale już go nie złapiemy.

-Pan nie wierzy w sens "Burzy"?

-Już teraz nie. Za długo się guzdrali z drugim frontem. Ale cóż, będziemy się bawić do końca. Ciebie też poprosimy na finał. Nie myśl, że będziesz tu siedział jak u pana Boga za szafą. Nie upiecze ci się. Leżeć, Tom! - odpędził psa, który lizał mu ręce.

-Obawiam się, że ma pan rację. Niech pan to przeczyta - pokazałem mu list Ratschecka. - Co pan o tym myśli?

Major ocierał powoli ręce chusteczką.

-Nic groźnego - powiedział.

-Ale co on może ode mnie chcieć?

-Zdaje się, że go leczyłeś...

- Wzywał mnie dwa razy do swojej wątroby, w charakterze znachora, ale robił to dotychczas bez listu.

-Pewnie nabrał do ciebie szacunku.

-Pan żartuje. A może to w związku z tą akcją?

-Nie, to nas nie dotyczy. To zresztą robi żandarmeria z Radomia.

-Więc o co chodzi?

-Przypuszczam, że o Beina.

-O Beina?

- Bein zginął, a raczej zaginął bez wieści...

Osłupiałem.

- To niemożliwe. W mieście spokój. Nie zauważyłem, żeby go szukano.

- Ober robi to dyskretnie i bez nerwów. Nie chce, żeby sprawa się rozniosła. Chyba domyślasz się dlaczego?

- Nie.

- Przypuszczalnie chodzi mu o zachowanie nieskalanego Ratscheck-Ordnung. - Major roześmiał się. - Poczciwiec wierzy, że coś takiego istnieje, i gotów jest na wszystko, żeby to złudzenie ocalić. Uważa zapew-

ne, że skompromitowałby się w oczach obcych żandarmów, gdyby zarządził oficjalne przeszukiwania dom po domu. Owczary przybrałyby wtedy szary, przeciętny, okupacyjny wygląd i sławny Ratscheck-Ordnung okazałby się mitem. A on chce się przecież chwalić naszą lojalnością. Rozumiesz, jeśli sprawa się rozniesie, wtedy cały Ratscheck-Ordnung kaputt! Zostaniemy okupowani przez obcą żandarmerią i, co gorsza, gestapo,

dlatego ober trzyma sprawę w ukryciu. Wciąż zresztą nie może uwierzyć, że Beinnaprawdę zginął. Łudzi się, że feldfebel po prostu gdzieś się zawieruszył. Już kilka razy znikał na dwa, trzy dni. Nie udało mi się zbadać dokładnie, czy chodziło o tajne sprawy służby., czy też o kobiety. W każdym razie Ratscheck na razie ogranicza się do prywatnego śledztwa. Rozmawiał już z burmistrzem i z niektórymi przedstawicielami ludności. Podejrzewam, iż specjalnie mu na tym zależy, żeby ludność sama odszukała Beina. To byłby dla niego miły sprawdzian naszej lojalności. Taki mały maniak.

-Więc mam iść?

-Oczywiście - powiedział major. - Wstąp do mnie potem. Opowiesz, jak ci poszło.

 

Rozdział II

Rozmowa z majorem uspokoiła mnie nieco. Major zawsze działał krzepiąco na mnie. Spojrzałem na zegarek. Było dopiero pół do dziewiątej. Zdążę więc chyba załatwić ranne wizyty.

Ruszyłem w kierunku rynku. Miasteczko, już przebudzone, osiągało powoli swój leniwy rytm.

Gdyby nie psy, syte dzisiaj, wylegujące się przed progami, gdyby nie mdły zapach unoszący się w powietrzu, można by powiedzieć: nic się nie zmieniło, normalny okupacyjny dzień.

Za oknami sklepików kawa Franka i Boh-ma, sztuczny miód braci Pakulskich... Obok gromada kobiet. Dziś dają margarynę na kartki. Przeszedłem obojętnie. Należałem do tych szczęśliwych w miasteczku, których nie obchodzą kartki.

Pod magazynami kontyngentowymi chłopi z worami na wozach. Pewnie ich przycisnęli żandarmi.

Do piekarni kolejki, zapach świeżego razowca połaskotał mi nozdrza. Może by tak spróbować znów tego legalnego gnieciucha? Już mi się znudziły bułki.

Przy kościele rozbierano ołtarze po oktawie Bożego Ciała. Głuchy odgłos młotków płoszył czarne stada gawronów i kawek, które miały gniazda na sąsiednich drzewach.

W bramie cmentarza kanonik rozmawiał z Karczem. Pewnie o handlarzach, a może o Beinie? Ależ nie, obaj się śmieli. Chyba raczej umawiali się na preferansa.

Na rogu fryzjer Santorek nudził się przed zakładem.

-Pan doktor do mnie?

-Do pacjentów. Nie ma ruchu, panie Santorek?

Santorek westchnął. Owczary to jednak nie Gdynia. Santorek miał niegdyś salon na Świętojańskiej w Gdyni. Zostały mu tylko ręce, i to odmrożone podczas wysiedlenia.

- A może jednak ogolić. Pan doktor zapuszcza brodę?

Przejechałem ręką po twarzy. Prawda, nie goliłem się dzisiaj.

Wszedłem do zakładu i wysłuchałem po raz nie wiem który opowieści o sześciu czeladnikach i plutonie manicurzystek, które Santorek zatrudniał w Gdyni, tudzież o osobliwościach   marynarskich   fryzur   i   bród z całego świata.

-Ostrzyżemy przy okazji?

-Nie dzisiaj. Spieszę się.

 

Najpierw poszedłem do Stachurskiego. Wczoraj miał znowu krwotok. Mieszkał w oficynie na ulicy Tartacznej. Stachurskiej nie było. Pracowała w mleczarni. Otworzyła mi pięcioletnia dziewczynka. Szczerze mówiąc, chodziło mi już tylko o to dziecko. Na wiosnę przechodziła szkarlatynę. Wywiązała się anemia i bałem się o jej płuca. - Czy przyniosłeś mi te kolorowe cukierki? - zapytała bez wstępów.

Przyniosłem jej witaminy w pastylkach, nie znane jeszcze w Owczarach osiągnięcie niemieckiej chemii. Wręczyłem jej po dwie każdego koloru.

-Ale zjedz zaraz - powiedziałem. Spojrzała na mnie z pretensją.

-Pobawię się najpierw...

-Nie, połkniesz od razu.

Musiałem pilnować, żeby przy mnie połknęła te witaminy, gdyż inaczej chowała je do zabawy. Żal jej było zjadać. Teraz czekał ją mniej przyjemny zabieg, zastrzyk preparatu wątroby. Próbowałem ją przekupić pastylkami ferrum sulfuricum oxydulatum, ale zgodziła się dopiero wtedy, gdy jej obiecałem, że ona też zrobi zastrzyk swojej lalce prawdziwą strzykawką.

-A pijesz te winka, które ci zostawiłem?

-Piją-

-To kwaśne też?

-Też. Niech pan idzie do taty. Tato chce panu coś powiedzieć.

Stachurski leżał w komórce obok. Kazałem mu się tam przenieść ze względu na dzieci. Z okna widać było tylko ślepą ścianę i pobliski komin tartaku.

Usiadłem na jego łóżku. Nic już dla niego nie mogłem zrobić. Wiedział o tym.

Przez chwilę milczeliśmy obaj. Słychać było tylko jego świszczący oddech.

-Podobno wysadzili most na Iłżance - szepnął.

-Tak, wysadzili most... - powiedziałem.

Od miesiąca rozmawiał ze mną już tylko o partyzantach. Streściłem mu resztę najnowszych wiadomości: trzy wykolejenia na odcinku Ostrowiec-Kunów, ścięte słupy telefoniczne. Rozbrojony posterunek policji w Jozkowicach. Napad na Iłżę. Zniszczenie poczty i banków, obrobienie młyna i mleczarni.

-Jeśli tak, to będzie nowa ofensywa ruska... - powiedział patrząc za okno.

-Tak, wszyscy spodziewają się lada dzień ofensywy.

-Dojdą już do nas tym skokiem.

-To możliwe. Stoją już kilkadziesiąt kilometrów za Bugiem.

-A w naszym mieście wciąż cicho... - Zakaszlał. - Cholerne miasto trup...

-U nas też zginął żandarm - powiedziałem.

-Który?

-Bein. Ale czas na mnie. Niech pan będzie dobrej myśli.

Zatrzymał mnie.

- Mam do pana doktora prośbę.

- Co takiego?

Uniósł się na posłaniu.

-Kiedyśmy wrócili we wrześniu, było nas jeszcze trzech... Nie oddaliśmy broni. Z bronią tu wróciliśmy... Trzy karabiny... Pan doktor słucha?

-Słucham - powiedziałem.

-Nasmarowaliśmy je tłuszczem, owinęliśmy w papę...

Sięgnął pod poduszkę i wydostał kartkę.

-Tu narysowałem, gdzie są zakopane. Koło magazynów... w tartaku... Myślałem, że kiedyś, jak trzeba będzie... pan rozumie... Potem zostałem sam, kolegów zabrali... myślałem, że choć ja... ale ja też... - zakrztusił się kaszlem.

-Niech pan już nic nie mówi - powiedziałem, wziąłem kartkę i wyszedłem,

 

Do dziesiątej odwiedziłem jeszcze trzech obłożnie chorych oraz Kasińską.

Mąż Kasińskiej, niegdyś zawodowy trębacz w orkiestrze garnizonowej w Kielcach, odprowadził mnie aż na ulicę. Był bardzo zdenerwowany.

-Słyszałeś już o Beinie?

-Słyszałem.

-Nie wiem, co robić. Chyba trzeba wiać.

-Dlaczego?

-Podejrzenie padnie na nas.

-Myślisz?

-On zginął zaraz po próbie. Nie widziano go już potem.

-To chyba niemożliwe.

-Ależ tak. Nie byłeś na tej próbie. Bardzo się pieklił na ciebie. A potem już na wszystkich... Bił szpicrutą za byle co. W ogóle przyszedł już wściekły. Podobno otrzymał przeniesienie na front. Ratscheck się o to postarał. Po próbie powiedział, że rozprawi się z tobą... Widziałeś go? - szepnął konspiracyjnie.

-Nie.

-Nie był u ciebie?

-Nie. Bularska musiałaby go widzieć.

-Była wtedy procesja... Pamiętam, spóźniliśmy się wtedy na procesję przez Beina. To była pierwsza procesja bez orkiestry w Owczarach. Kanonik był niepocieszony. Bularska musiała być wtedy na procesji. Wszyscy byli. Dom został pusty. Dlatego nikt nie widział Beina.

-Czy Ratscheck wie... - głos mi uwiązł w gardle.

-Nie, nikt z nas nie powiedział o tobie. Przynajmniej o ile wiem.

-Ale byliście wezwani...

-Tak, byliśmy wezwani... Mimo wszystko, kto jak kto, ale ty powinieneś prysnąć - popatrzył na mnie z troską.

Odszedłem zdenerwowany i znów począłem mieć wątpliwości, czy powinienem iść do Ratschecka, czy też od razu zwijać ma-natki.

Jednak w końcu postanowiłem, że pójdę. Mam przecież dobre alibi. W tym czasie byłem u profesora Stachowiaka. Miał ostry atak kamicy nerkowej. Muszę go tylko uprzedzić. To stary maniak. Może wszystko poplątać.

Był profesorem historii na poznańskim uniwersytecie, ale tu opętała go fizyka. Zwłaszcza jakaś nowa gałąź fizyki. Snuł apokaliptyczne hipotezy na temat wykorzystania w wojnie energii atomowej. Według niego wojna, jeśli się dostatecznie szybko nie skończy na frontach, zostanie rozstrzygnięta w przerażających laboratoriach fizyków i przez przerażające narzędzia zagłady. Wtedy Hitler, nawet padając, zdąży jeszcze pogrzebać świat i zakończyć na zawsze historię ludzkości.

- Pan nawet nie wie - mówił podniesionym głosem - co znaczy każdy przedłużający się dzień wojny! Laboratoria pracują... Słyszał pan, co Hitler mówił o zwycięstwie za pięć minut dwunasta i o wunderwaffe. Nie... pan nie pojmuje niebezpieczeństwa. Gdyby pan je pojął, nie śmiałby się pan aż do ostatniego dnia. Aż póki Rzesza nie padnie. Tak, jak ja się nie śmieję. Rzuciłby pan moje nerki w diabły i poszedł bić się, żeby skrócić te dni przerażenia.

Nie traktowałem go poważnie. Był ruiną człowieka i nerwy miał zdarte na strzępy.

Oczywiście także dziś, gdy tylko się zjawiłem, nie dał mi dojść do słowa, lecz uraczył nową porcją apokalipsy i makabrycznych ostrzeżeń.

Wysłuchałem go spokojnie. Ćwiczyłem przy nim lekarską pobłażliwość, tak przydatną w naszym zawodzie.

Następnie dałem mu podwójną dawkę środka na uspokojenie. Podniecał się jeszcze przez kilka minut, wreszcie sedatiw zadziałał. Powiedziałem mu wówczas, z czym przyszedłem.

- Pan profesor raczy zapamiętać...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin