Edmund Niziurski
Szkolny lud, Okulla i ja
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”
Warszawa 1988
Wydanie III
Spis treści
ROZDZIAŁ I – I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY
ROZDZIAŁ II – KLIPS
ROZDZIAŁ III – CZY KONIECZNIE MINUS SZEŚĆ?
ROZDZIAŁ IV – DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA
ROZDZIAŁ V – TESTY, IZMACJE I PULPETACJE
ROZDZIAŁ VI – ZAGADKOWA AFERA TANDEMU
ROZDZIAŁ VII – WARIANT ZERO
ROZDZIAŁ VIII – CZY MUSIAŁEM RATOWAĆ KUGLEWICZA?
ROZDZIAŁ IX – IDĘ NA ODSTRZAŁ
ROZDZIAŁ X – DALSZY CIĄG SPRAWY KUGLEWICZA
ROZDZIAŁ XI – AMSTERDAM POMŚCIMY
ROZDZIAŁ XII – CYRKOMANIA
ROZDZIAŁ XIII – PRZEŻYWAM WSTRZĄS LUDYCZNY
ROZDZIAŁ XIV – JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY
ROZDZIAŁ XV – ŚPIĄCA KRÓLEWNA
ROZDZIAŁ XVI – DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE
ROZDZIAŁ XVII – UCIECZKA CZY POŚCIG?
ROZDZIAŁ XVIII – ŚLEDZTWO
ROZDZIAŁ XIX – AKCJA W SAMOTNYM DOMU
ROZDZIAŁ I
I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY
Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce przy korcie Osiedla
Zachodniego. Od samego początku
podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi jeszcze jak zabity i w
żaden sposób nie może być
na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany za ucho i wyciągany z betów przez przedwcześnie
otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i
z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a moją ciotką.
Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wątpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie kłóci się z jego
stylem życia.
— To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl.
Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja zmieniłem miejsce
zamieszkania, to ja przenoszę się do tej
nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie, abym nie czuł się
zupełnie zagubiony.
No, więc czekałem cierpliwie. Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek.
— Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdążę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko ogólnie. Najpierw
weź to — wyciągnął z teczki kilka zabazgranych
arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błąkał się jak osesek, a tu mały „katalog”
wszystkich gogów. Naszkicowałem
z grubsza ich wygląd. Niebezpiecznych ująłem w ramki...
— Ależ to... karykatury! — zauważyłem.
— Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka notka. Wszystko
zmieściłem na połowie kartki. Możesz
ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w twojej klasie. Najgorszych
podkreśliłem na czerwono.
— Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia?
— Znasz ich?
— Oszukali mnie raz na znaczkach.
— Tylko raz?
— Tak.
— A potem?
— Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę.
— Nie wtrącałeś się?
— Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei.
— To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio.
— Kocio?
— Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi zawsze dużo
zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę
piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i silny i lubi się
popisywać siłą. I uważaj na Wyrzka!
— Też atleta?
— Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio.
— Jak go poznam?
— Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewnątrz. No, taki zwyczajny. Do tego zmienia co trochę
wygląd, inaczej się ubiera i w ogóle.
Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie przyjmuj!
— Dlaczego?
— Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami ma ukryty kolec.
Facet go ściska za rękę i wije się
z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony.
— Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się.
— Tak, facet jest nie na poziomie.
— A kto jest na poziomie?
— Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje tylko z książkami...
— Kujon?
— Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu.
— Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni?
— Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na zegarek.
— No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem.
— Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi uczniami.
— A co robi?
— Wykańcza szkołę.
— W jakim sensie?
— W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy. Pracownie nie urządzone.
Sala gimnastyczna nie gotowa...
Tak, że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli!
— Kto zacz?
— Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata Okulczycka. Groźny jest
także Trąbaczewski, nasz chemik,
zwany popularnie Trąbą.
— Dlaczego groźny?
— Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy energii. Bardzo
męczący facet. Raz jest roztargniony,
półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową nadczynność gogiczną.
Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii.
Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trąba kocha się od dwóch lat w
pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli,
ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma wygląd
chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek.
Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię zadręczyć na
śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej
męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”...
— A dajże mi spokój — wzdrygnąłem się. — Jedźmy dalej.
— Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest mdły, Rubaszko jest
mdły. Zresztą i Szufla jest mdła,
nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko.
— A tak ogólnie?... Da się żyć?
— Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się w tym roku do
siódmej c na drugie piętro. A cóż
dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam czarnym robolem,
zobaczysz!
— To co mi radzisz?
— Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do niczego. Choćby
cię rączka nie wiem jak swędziała,
nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia...
— Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie.
— Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po sobie, oczka
skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie
biedy i podpadniesz z miejsca.
* * *
Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po kątach i nie reagowałem na zaczepki. Ale w
duchu przeklinałem Arka. Bo
właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie „Dzikusem” i zaczęli robić
sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie,
chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak kryjesz? Nie ugryziemy
cię! Tu sama kulturalna młodzież.
I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową... Chodź, uświadomimy cię nieco!”
I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do notatek Arka. To
pewnie ten Suplicjusz, intelektualista,
najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z obandażowanym uchem. Podszedł
do mnie i poklepał mnie po ramieniu,
jakby chciał dodać mi otuchy.
— Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na początku — powiedział. — Jak przetrzymasz do jutra, wszystko się
ułoży.
— Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wątpliwość.
— Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę.
Podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno i krzyknąłem głośno z bólu.
No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na jego słówka. Cała
klasa pokładała się ze śmiechu, a
ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i upokorzeniem.
Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytając o nic, Duży Męcki od razu strzelił Złośliwego
Miecia w ucho.
— Wiesz za co? — zapytał.
— Nie wiem...
— Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar.
Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierząc Męckich ponurym spojrzeniem.
— To twoja pierwsza szansa — mruknął do mnie Suplicjusz obserwując zajście zza gazety. — Oni nie cierpią
się wzajemnie. Wykorzystaj to.
Ale ja wolałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na drugim piętrze,
pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej
Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego szlachetnego przybytku.
W ten sposób wszystkie przerwy
miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się nie wydarzyło.
Kocia od geografii była mdła,
Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o mało co nie
pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna
okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Już myślałem, że
ten pierwszy dzień u Narcyzy mam
z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei.
Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach.
Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach, na różnych piętrach, uwijały się grupy porządkowe
zamiatając, odkurzając i froterując.
Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej młodzieży i śmiech. Po
piętrach biega Gepard, ucisza
i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi go przedstawiać.
Od razu go poznałem. Jest taki
jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi, zgarbione plecy.
Staram się nie zwracać jego uwagi
i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyjątkowego pecha, pierwszy dzień w nowej budzie i od razu
trafiam na dyżur. Sprawdziły się
czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O dopuszczeniu do sprzętu
mechanicznego nie ma mowy. Służę
do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy Męccy bawią się
odkurzaczem. Udają, że odkurzacze i froterki
to sprzęt wojskowy. Już urządzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim przystępują do ataku na
szczotki i ścierki. Pół klasy bawi
się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską batalię... w sposób chyba
raczej nie zaplanowany przez
żadną ze stron walczących. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu wychowania
plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk
tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży Męcki w zapale
bitewnym wymachując szczotką rąbnął
o szklane wieko gabloty. No i stało się.
Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była oczkiem w głowie nie
tylko połowy młodzieży, ale i grona
nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówiąc oczywiście o Gepardzie, który miał nad nią
pieczę. Toteż nastąpiła ogólna konsternacja
i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy odezwie się Gepard.
Ale on się szczęśliwie nie
odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i ustawili ją na
parkiecie opartą o ścianę, a następnie
wyciągnęli gwóźdź z muru.
— Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się. Gwóźdź nie
wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne
od odkurzaczy i froterek. Wytworzyło się pole magnetyczne... Nałożyły się fale dźwiękowe i spowodowały
szarpnięcie akustyczne...
Do reszty osłupiałem słuchając tych naukowych wywodów. Moja mina nie spodobała się Małemu Męckiemu, bo
popatrzył na mnie podejrzliwie i
mruknął:
— Co się tak gapisz?! Zmiataj na dół z tym kubłem i ani słowa nikomu, bo zdefasonuję ci mordę! Pamiętaj,
Dzikus! I każdemu innemu, kto wsypie,
zrobimy to samo! A teraz już was nie ma!
Nie miałem zamiaru podporządkować się temu typkowi, ale zostałem dosłownie zepchnięty ze schodów przez
czmychającą tłuszczę.
Gdy trzy minuty potem wdrapałem się ponownie na górę, już nikogo przy gablocie nie było oprócz znanego
skarżypyty Wyrzka, który właśnie wypełzł
ostrożnie zza sąsiedniej szafy.
— Co teraz będzie? — zapytałem.
— Nic — wzruszył ramionami.
— Męccy poszli po szklarza?
— E tam.
— Sami wprawią?
— Coś ty!
— Nie rozumiem. Zostawią tak, jak jest?
— No chyba.
Niemrawo wziąłem się do sprzątania potłuczonego szkła, którym zasypana była podłoga. Wyrzek spojrzał na
mnie ni to zdumiony, ni przerażony.
— Zostaw — warknął.
— Dlaczego? Przecież można się pokaleczyć.
— Zostaw — powtórzył. — Będzie na ciebie, że ty stłukłeś. Wiejmy lepiej jak oni... — pociągnął mnie, ale w tej
samej chwili rozległ się tupot
kroków i wbiegła grupa Ciesielskiego, która sprzątała pobliskie pracownie.
— Patrzcie, gablota!
— Poszła w drobny mak!
— To wy? — spojrzeli na nas podejrzliwie.
— Nie, to nie my — zasapał Wyrzek. — My tylko patrzymy...
— Jak nie wy, to kto?
Wyrzek już otworzył usta, ale widać przypomniał sobie groźbę Męckiego, bo wydał tylko nieartykułowany
dźwięk. Zresztą grupa już go nie słuchała,
bo właśnie podbiegł sam Ciesielski.
— Palimy Jacka Bankiera! — krzyczał z daleka.
Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. Dopiero potem zorientowałem się, że gablota poświęcona jest w całości
piłkarstwu. Same wycięte z gazet
i czasopism ilustrowanych zdjęcia piłkarzy, fragmentów meczów, a w środku duża fotografia zamyślonego,
znanego trenera, Jacka Bankiera.
— Palimy Jacka Bankiera — powtórzyli chłopcy.
— Ale za co?! — zdumiałem się.
Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią. W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy obserwowali
Ciesielskiego, który z dziwnym uśmiechem
na twarzy wyrwał z planszy gabloty fotografię trenera i wymachując nią ponad głowami kolegów, zarżał:
— Zapałki! Kto ma zapałki?
— Zwariowali?! Naprawdę chcą go spalić?! — wykrztusiłem.
— Chyba tak — mruknął Wyrzek. — Założyli się, że drużyna Bankiera nie poniesie żadnej porażki w meczach
towarzyskich za granicą aż do samego
Mundialu.
— To fanatyzm!
— Oczywiście. Ale przegrali zakład i muszą... no... muszą spalić Jacka Bankiera.
— Idiotyczne zakłady. Panowie, zastanówcie się — próbowałem apelować do Ciesielskiego i jego grupy, ale
gdzie tam. Już mu podali zapałki,
już ktoś przytrzymał ilustrację, a Ciesielski nie bez przyjemności przyłożył płonącą zapałkę do podobizny
znakomitego trenera. Buchnął
płomień. Ciesielski rytualnym gestem rozsypał popiół po głowach fanatyków, otrzepał ostentacyjnie ręce i na
tym ceremonię skończono.
Z gromadnym rykiem stado Ciesielskiego opuściło korytarz.
— Ale będzie draka! — Wyrzek oblizał wargi, jakby już smakując czekającą go przyjemność. — Teraz już
dostaną za swoje.
— Myślisz?
— A ja im przyłożę gwóźdź do trumny.
— Ty?
— Powiem Szufli — Wyrzek znów oblizał wargi i oczy mu się zaświeciły. — O Męckich i o nich. Wszystko
powiem.
— Nie zrobisz tego — zamruczałem.
— Powiem — sapał Wyrzek. — Nie zależy mi. I tak będzie na mnie, czy poskarżę, czy nie. Zawsze na mnie
zwalają.
— Przecież skarżysz — powiedziałem.
— Ja?
— Ty. Może się wyprzesz?
— Nie. To fakt, czasem skarżę. Ale nie zawsze.
— No, to oducz się.
— Ale jutro i tak mnie obiją.
— Obronię cię.
Wyrzek spojrzał na mnie.
— Raczej wątpię, czy potrafisz.
— Przekonasz się jutro — warknąłem. — A teraz pryskaj. Ten pan od wuefu tu się kręci, nie chciałbym, żeby
cię widział.
— Soczewiak?
— Tak. Soczewiak. Słyszę jakieś kroki.
Na wzmiankę o Soczewiaku Wyrzek natychmiast wziął nogi za pas.
Ale to nie był Soczewiak. Z głębi korytarza biegło dwu korniszonów. Jeden ze ścierką i butelką siluksu do
czyszczenia szyb, a drugi z kubłem
wody. Poznałem ich kiedyś podczas moich krótkich zresztą występów w sekcji gimnastycznej klubu. Ten
mniejszy ze ścierką, czarny jak Cygan,
to był niejaki Pigment, jego prawdziwego nazwiska nie znałem, a ten drugi z kubłem, krępy głowacz w pasiastej
marynarskiej koszulce, nazywał
się Kicuch. Chodzili do siódmej b w tej budzie i obaj cierpieli z powodu swojego nikczemnego wzrostu. Biedacy
wierzyli, że intensywne ćwiczenia
na przyrządach, a zwłaszcza długotrwałe zwisy na drabinkach dodadzą im po parę centymetrów.
Na widok stłuczonej gabloty najpierw zastygli obaj nieruchomo, a potem Pigment wydał dziki zwierzęcy krzyk
rozpaczy, doskoczył do pustych
ram, osunął się na kolana i zaczął się kiwać do samej ziemi w jakimś zapamiętaniu, dosłownie walił głową w
podłogę jak człowiek wschodu
bijący w meczecie pokłony.
— Co ty wyrabiasz?! — dopadłem do niego i próbowałem go podnieść, ale był ciężki jak ołów.
— Zostaw go — mruknął uśmiechnięty Kicuch i mrugnął okiem, jakby mnie brał na świadka dobrego ubawu.
— Co mu się stało? — zapytałem.
— Przygnębiło go to — wyjaśnił Kicuch wskazując na gablotę.
— Ale żeby aż tak?!
— On jest dyżurnym, to znaczy strażnikiem tej gabloty. Beknie za to...
— Człowieku — zwróciłem się do Pigmenta — czemu się tak przejmujesz? To przecież nie twoja wina. To
zrobili Męccy i Ciesie. W razie czego poręczymy
za ciebie.
Pigment przestał się kiwać i podniósł głowę. Miał czarne i piekielnie smutne oczy.
— To nic nie da. Jesteś nowy i nie wiesz — jęknął. — Jestem na obserwacji.
— Na jakiej obserwacji? — zdumiałem się.
— Pan Soczewiak mnie obserwuje.
— Wciąż nie rozumiem.
— Posłuchaj — wtrącił się Kicuch — u nas tak jest: jak nie mogą dać sobie rady z uczniem, to go odsyłają do
Soczewiaka.
— Dlaczego do Soczewiaka?
— Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy go się boją, mówią, że był wychowawcą w poprawczaku. Więc
odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca
do galopu...
— I... i co mu robi? — dopytywałem.
— No, niby nic poza... poza regulaminem. Tylko mówi do ciebie: „Jesteś u mnie na obserwacji. Wiesz, że ja
umiem obserwować”. I wpatruje się
w ciebie nieruchomo żółtymi oczkami jak gepard i ma takie spiczaste uszy i krótkie włosy na sztorc. A tobie
skóra cierpnie. A potem wyznacza
ci „pracę społeczną” do wykonania. Właśnie jemu wyznaczył czyszczenie i pilnowanie tej gabloty.
Pigment pociągnął nosem i jęknął:
— Tak... Ona już raz była stłuczona i Gepard... to jest pan Soczewiak powiedział, że mam jej strzec jak oka w
głowie i... i że czyni mnie o... osobiście
od... odpowiedzialnym, bo... bo z trudem ją wywalczył u Okulli, bo Okulla nie znosi piłkarzy i chciała tę gablotę
przekazać esperantystom...
I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.
— Do konia? Jak to?
...
hermes50