Niziurski Edmund - Szkolny lud Okulla i ja NK 1988r.rtf

(635 KB) Pobierz
Edmund Niziurski

Edmund Niziurski

 

Szkolny lud, Okulla i ja

 

Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”

Warszawa 1988

Wydanie III

Spis treści

 

ROZDZIAŁ I – I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY

ROZDZIAŁ II – KLIPS

ROZDZIAŁ III – CZY KONIECZNIE MINUS SZEŚĆ?

ROZDZIAŁ IV – DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA

ROZDZIAŁ V – TESTY, IZMACJE I PULPETACJE

ROZDZIAŁ VI – ZAGADKOWA AFERA TANDEMU

ROZDZIAŁ VII – WARIANT ZERO

ROZDZIAŁ VIII – CZY MUSIAŁEM RATOWAĆ KUGLEWICZA?

ROZDZIAŁ IX – IDĘ NA ODSTRZAŁ

ROZDZIAŁ X – DALSZY CIĄG SPRAWY KUGLEWICZA

ROZDZIAŁ XI – AMSTERDAM POMŚCIMY

ROZDZIAŁ XII – CYRKOMANIA

ROZDZIAŁ XIII – PRZEŻYWAM WSTRZĄS LUDYCZNY

ROZDZIAŁ XIV – JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY

ROZDZIAŁ XV – ŚPIĄCA KRÓLEWNA

ROZDZIAŁ XVI – DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE

ROZDZIAŁ XVII – UCIECZKA CZY POŚCIG?

ROZDZIAŁ XVIII – ŚLEDZTWO

ROZDZIAŁ XIX – AKCJA W SAMOTNYM DOMU

 

ROZDZIAŁ I

I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY

Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce przy korcie Osiedla

Zachodniego. Od samego początku

podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi jeszcze jak zabity i w

żaden sposób nie może być

na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany za ucho i wyciągany z betów przez przedwcześnie

otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i

z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a moją ciotką.

Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wątpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie kłóci się z jego

stylem życia.

— To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl.

Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja zmieniłem miejsce

zamieszkania, to ja przenoszę się do tej

nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie, abym nie czuł się

zupełnie zagubiony.

No, więc czekałem cierpliwie. Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek.

— Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdążę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko ogólnie. Najpierw

weź to — wyciągnął z teczki kilka zabazgranych

arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błąkał się jak osesek, a tu mały „katalog”

wszystkich gogów. Naszkicowałem

z grubsza ich wygląd. Niebezpiecznych ująłem w ramki...

— Ależ to... karykatury! — zauważyłem.

— Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka notka. Wszystko

zmieściłem na połowie kartki. Możesz

ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w twojej klasie. Najgorszych

podkreśliłem na czerwono.

— Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia?

— Znasz ich?

— Oszukali mnie raz na znaczkach.

— Tylko raz?

— Tak.

— A potem?

— Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę.

— Nie wtrącałeś się?

— Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei.

— To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio.

— Kocio?

— Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi zawsze dużo

zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę

piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i silny i lubi się

popisywać siłą. I uważaj na Wyrzka!

— Też atleta?

— Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio.

— Jak go poznam?

— Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewnątrz. No, taki zwyczajny. Do tego zmienia co trochę

wygląd, inaczej się ubiera i w ogóle.

Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie przyjmuj!

— Dlaczego?

— Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami ma ukryty kolec.

Facet go ściska za rękę i wije się

z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony.

— Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się.

— Tak, facet jest nie na poziomie.

— A kto jest na poziomie?

— Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje tylko z książkami...

— Kujon?

— Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu.

— Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni?

— Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na zegarek.

— No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem.

— Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi uczniami.

— A co robi?

— Wykańcza szkołę.

— W jakim sensie?

— W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy. Pracownie nie urządzone.

Sala gimnastyczna nie gotowa...

Tak, że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli!

— Kto zacz?

— Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata Okulczycka. Groźny jest

także Trąbaczewski, nasz chemik,

zwany popularnie Trąbą.

— Dlaczego groźny?

— Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy energii. Bardzo

męczący facet. Raz jest roztargniony,

półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową nadczynność gogiczną.

Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii.

Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trąba kocha się od dwóch lat w

pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli,

ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma wygląd

chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek.

Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię zadręczyć na

śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej

męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”...

— A dajże mi spokój — wzdrygnąłem się. — Jedźmy dalej.

— Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest mdły, Rubaszko jest

mdły. Zresztą i Szufla jest mdła,

nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko.

— A tak ogólnie?... Da się żyć?

— Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się w tym roku do

siódmej c na drugie piętro. A cóż

dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam czarnym robolem,

zobaczysz!

— To co mi radzisz?

— Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do niczego. Choćby

cię rączka nie wiem jak swędziała,

nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia...

— Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie.

— Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po sobie, oczka

skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie

biedy i podpadniesz z miejsca.

* * *

Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po kątach i nie reagowałem na zaczepki. Ale w

duchu przeklinałem Arka. Bo

właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie „Dzikusem” i zaczęli robić

sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie,

chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak kryjesz? Nie ugryziemy

cię! Tu sama kulturalna młodzież.

I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową... Chodź, uświadomimy cię nieco!”

I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do notatek Arka. To

pewnie ten Suplicjusz, intelektualista,

najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z obandażowanym uchem. Podszedł

do mnie i poklepał mnie po ramieniu,

jakby chciał dodać mi otuchy.

— Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na początku — powiedział. — Jak przetrzymasz do jutra, wszystko się

ułoży.

— Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wątpliwość.

— Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę.

Podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno i krzyknąłem głośno z bólu.

No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na jego słówka. Cała

klasa pokładała się ze śmiechu, a

ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i upokorzeniem.

Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytając o nic, Duży Męcki od razu strzelił Złośliwego

Miecia w ucho.

— Wiesz za co? — zapytał.

— Nie wiem...

— Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar.

Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierząc Męckich ponurym spojrzeniem.

— To twoja pierwsza szansa — mruknął do mnie Suplicjusz obserwując zajście zza gazety. — Oni nie cierpią

się wzajemnie. Wykorzystaj to.

Ale ja wolałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na drugim piętrze,

pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej

Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego szlachetnego przybytku.

W ten sposób wszystkie przerwy

miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się nie wydarzyło.

Kocia od geografii była mdła,

Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o mało co nie

pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna

okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Już myślałem, że

ten pierwszy dzień u Narcyzy mam

z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei.

* * *

Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach.

Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach, na różnych piętrach, uwijały się grupy porządkowe

zamiatając, odkurzając i froterując.

Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej młodzieży i śmiech. Po

piętrach biega Gepard, ucisza

i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi go przedstawiać.

Od razu go poznałem. Jest taki

jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi, zgarbione plecy.

Staram się nie zwracać jego uwagi

i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyjątkowego pecha, pierwszy dzień w nowej budzie i od razu

trafiam na dyżur. Sprawdziły się

czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O dopuszczeniu do sprzętu

mechanicznego nie ma mowy. Służę

do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy Męccy bawią się

odkurzaczem. Udają, że odkurzacze i froterki

to sprzęt wojskowy. Już urządzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim przystępują do ataku na

szczotki i ścierki. Pół klasy bawi

się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską batalię... w sposób chyba

raczej nie zaplanowany przez

żadną ze stron walczących. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu wychowania

plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk

tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży Męcki w zapale

bitewnym wymachując szczotką rąbnął

o szklane wieko gabloty. No i stało się.

Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była oczkiem w głowie nie

tylko połowy młodzieży, ale i grona

nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówiąc oczywiście o Gepardzie, który miał nad nią

pieczę. Toteż nastąpiła ogólna konsternacja

i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy odezwie się Gepard.

Ale on się szczęśliwie nie

odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i ustawili ją na

parkiecie opartą o ścianę, a następnie

wyciągnęli gwóźdź z muru.

— Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się. Gwóźdź nie

wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne

od odkurzaczy i froterek. Wytworzyło się pole magnetyczne... Nałożyły się fale dźwiękowe i spowodowały

szarpnięcie akustyczne...

Do reszty osłupiałem słuchając tych naukowych wywodów. Moja mina nie spodobała się Małemu Męckiemu, bo

popatrzył na mnie podejrzliwie i

mruknął:

— Co się tak gapisz?! Zmiataj na dół z tym kubłem i ani słowa nikomu, bo zdefasonuję ci mordę! Pamiętaj,

Dzikus! I każdemu innemu, kto wsypie,

zrobimy to samo! A teraz już was nie ma!

Nie miałem zamiaru podporządkować się temu typkowi, ale zostałem dosłownie zepchnięty ze schodów przez

czmychającą tłuszczę.

Gdy trzy minuty potem wdrapałem się ponownie na górę, już nikogo przy gablocie nie było oprócz znanego

skarżypyty Wyrzka, który właśnie wypełzł

ostrożnie zza sąsiedniej szafy.

— Co teraz będzie? — zapytałem.

— Nic — wzruszył ramionami.

— Męccy poszli po szklarza?

— E tam.

— Sami wprawią?

— Coś ty!

— Nie rozumiem. Zostawią tak, jak jest?

— No chyba.

Niemrawo wziąłem się do sprzątania potłuczonego szkła, którym zasypana była podłoga. Wyrzek spojrzał na

mnie ni to zdumiony, ni przerażony.

— Zostaw — warknął.

— Dlaczego? Przecież można się pokaleczyć.

— Zostaw — powtórzył. — Będzie na ciebie, że ty stłukłeś. Wiejmy lepiej jak oni... — pociągnął mnie, ale w tej

samej chwili rozległ się tupot

kroków i wbiegła grupa Ciesielskiego, która sprzątała pobliskie pracownie.

— Patrzcie, gablota!

— Poszła w drobny mak!

— To wy? — spojrzeli na nas podejrzliwie.

— Nie, to nie my — zasapał Wyrzek. — My tylko patrzymy...

— Jak nie wy, to kto?

Wyrzek już otworzył usta, ale widać przypomniał sobie groźbę Męckiego, bo wydał tylko nieartykułowany

dźwięk. Zresztą grupa już go nie słuchała,

bo właśnie podbiegł sam Ciesielski.

— Palimy Jacka Bankiera! — krzyczał z daleka.

Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. Dopiero potem zorientowałem się, że gablota poświęcona jest w całości

piłkarstwu. Same wycięte z gazet

i czasopism ilustrowanych zdjęcia piłkarzy, fragmentów meczów, a w środku duża fotografia zamyślonego,

znanego trenera, Jacka Bankiera.

— Palimy Jacka Bankiera — powtórzyli chłopcy.

— Ale za co?! — zdumiałem się.

Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią. W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy obserwowali

Ciesielskiego, który z dziwnym uśmiechem

na twarzy wyrwał z planszy gabloty fotografię trenera i wymachując nią ponad głowami kolegów, zarżał:

— Zapałki! Kto ma zapałki?

— Zwariowali?! Naprawdę chcą go spalić?! — wykrztusiłem.

— Chyba tak — mruknął Wyrzek. — Założyli się, że drużyna Bankiera nie poniesie żadnej porażki w meczach

towarzyskich za granicą aż do samego

Mundialu.

— To fanatyzm!

— Oczywiście. Ale przegrali zakład i muszą... no... muszą spalić Jacka Bankiera.

— Idiotyczne zakłady. Panowie, zastanówcie się — próbowałem apelować do Ciesielskiego i jego grupy, ale

gdzie tam. Już mu podali zapałki,

już ktoś przytrzymał ilustrację, a Ciesielski nie bez przyjemności przyłożył płonącą zapałkę do podobizny

znakomitego trenera. Buchnął

płomień. Ciesielski rytualnym gestem rozsypał popiół po głowach fanatyków, otrzepał ostentacyjnie ręce i na

tym ceremonię skończono.

Z gromadnym rykiem stado Ciesielskiego opuściło korytarz.

— Ale będzie draka! — Wyrzek oblizał wargi, jakby już smakując czekającą go przyjemność. — Teraz już

dostaną za swoje.

— Myślisz?

— A ja im przyłożę gwóźdź do trumny.

— Ty?

— Powiem Szufli — Wyrzek znów oblizał wargi i oczy mu się zaświeciły. — O Męckich i o nich. Wszystko

powiem.

— Nie zrobisz tego — zamruczałem.

— Powiem — sapał Wyrzek. — Nie zależy mi. I tak będzie na mnie, czy poskarżę, czy nie. Zawsze na mnie

zwalają.

— Przecież skarżysz — powiedziałem.

— Ja?

— Ty. Może się wyprzesz?

— Nie. To fakt, czasem skarżę. Ale nie zawsze.

— No, to oducz się.

— Ale jutro i tak mnie obiją.

— Obronię cię.

Wyrzek spojrzał na mnie.

— Raczej wątpię, czy potrafisz.

— Przekonasz się jutro — warknąłem. — A teraz pryskaj. Ten pan od wuefu tu się kręci, nie chciałbym, żeby

cię widział.

— Soczewiak?

— Tak. Soczewiak. Słyszę jakieś kroki.

Na wzmiankę o Soczewiaku Wyrzek natychmiast wziął nogi za pas.

Ale to nie był Soczewiak. Z głębi korytarza biegło dwu korniszonów. Jeden ze ścierką i butelką siluksu do

czyszczenia szyb, a drugi z kubłem

wody. Poznałem ich kiedyś podczas moich krótkich zresztą występów w sekcji gimnastycznej klubu. Ten

mniejszy ze ścierką, czarny jak Cygan,

to był niejaki Pigment, jego prawdziwego nazwiska nie znałem, a ten drugi z kubłem, krępy głowacz w pasiastej

marynarskiej koszulce, nazywał

się Kicuch. Chodzili do siódmej b w tej budzie i obaj cierpieli z powodu swojego nikczemnego wzrostu. Biedacy

wierzyli, że intensywne ćwiczenia

na przyrządach, a zwłaszcza długotrwałe zwisy na drabinkach dodadzą im po parę centymetrów.

Na widok stłuczonej gabloty najpierw zastygli obaj nieruchomo, a potem Pigment wydał dziki zwierzęcy krzyk

rozpaczy, doskoczył do pustych

ram, osunął się na kolana i zaczął się kiwać do samej ziemi w jakimś zapamiętaniu, dosłownie walił głową w

podłogę jak człowiek wschodu

bijący w meczecie pokłony.

— Co ty wyrabiasz?! — dopadłem do niego i próbowałem go podnieść, ale był ciężki jak ołów.

— Zostaw go — mruknął uśmiechnięty Kicuch i mrugnął okiem, jakby mnie brał na świadka dobrego ubawu.

— Co mu się stało? — zapytałem.

— Przygnębiło go to — wyjaśnił Kicuch wskazując na gablotę.

— Ale żeby aż tak?!

— On jest dyżurnym, to znaczy strażnikiem tej gabloty. Beknie za to...

— Człowieku — zwróciłem się do Pigmenta — czemu się tak przejmujesz? To przecież nie twoja wina. To

zrobili Męccy i Ciesie. W razie czego poręczymy

za ciebie.

Pigment przestał się kiwać i podniósł głowę. Miał czarne i piekielnie smutne oczy.

— To nic nie da. Jesteś nowy i nie wiesz — jęknął. — Jestem na obserwacji.

— Na jakiej obserwacji? — zdumiałem się.

— Pan Soczewiak mnie obserwuje.

— Wciąż nie rozumiem.

— Posłuchaj — wtrącił się Kicuch — u nas tak jest: jak nie mogą dać sobie rady z uczniem, to go odsyłają do

Soczewiaka.

— Dlaczego do Soczewiaka?

— Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy go się boją, mówią, że był wychowawcą w poprawczaku. Więc

odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca

do galopu...

— I... i co mu robi? — dopytywałem.

— No, niby nic poza... poza regulaminem. Tylko mówi do ciebie: „Jesteś u mnie na obserwacji. Wiesz, że ja

umiem obserwować”. I wpatruje się

w ciebie nieruchomo żółtymi oczkami jak gepard i ma takie spiczaste uszy i krótkie włosy na sztorc. A tobie

skóra cierpnie. A potem wyznacza

ci „pracę społeczną” do wykonania. Właśnie jemu wyznaczył czyszczenie i pilnowanie tej gabloty.

Pigment pociągnął nosem i jęknął:

— Tak... Ona już raz była stłuczona i Gepard... to jest pan Soczewiak powiedział, że mam jej strzec jak oka w

głowie i... i że czyni mnie o... osobiście

od... odpowiedzialnym, bo... bo z trudem ją wywalczył u Okulli, bo Okulla nie znosi piłkarzy i chciała tę gablotę

przekazać esperantystom...

I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział.

— Do konia? Jak to?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin