Niziurski Edmund - Falszywy trop 1998r.pdf

(162 KB) Pobierz
448085221 UNPDF
Edmund Niziurski
„Fałszywy trop"
© by Edmund Niziurski 1998 ilustrations by Bohdan Butenko
ISBN 83-87080-68-3
Wydawnictwo Literatura, Łódź 1998
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19
teiyfax(0»42)630 23 81
Druk i oprawa: Pabianickie Zakłady Graficzne SA
Pabianice, ul. P. Skargi 40/42
Zam. 439/1101/98
rużynowy Szyrmer stał pośrodku polany i bawił się zegarkiem. Jego wypukłe oczy za grubymi
okularami błądziły z tajemniczym uśmiechem po otaczającym chłopców lesie.
- Ósma czternaście! - mruknął wreszcie, chowając zegarek do kieszeni. - Uwaga, za minutę
zaczynamy.
Wszyscy wpatrywali się w niego z natężeniem.
- Już! - Szyrmer podniósł do góry rękę.
Harcerze rozbiegli się po polance. Było świeżo po deszczu. Ten niezdara Jęczyk oczywiście od razu
się pośliznął i rąbnął jak długi. Chudy i złośliwy Karaśkiewicz zaraz to zauważył i zachichotał
szyderczo. Jęczyk czerwony ze wstydu poderwał się i dopadł chłopców, którzy pospiesznie
przepatrywali brzeg lasu. Każdy chciał pierwszy natrafić na ślad różowych. Lecz oto w jednym
miejscu już ktoś krzyknął przeraźliwie grubym głosem:
3EST MSTf
To Kuba Babas zwany pospolicie Biszkoptem. Można go było od razu poznać po tym
zachrypniętym głosie. Chłopcy rzucili się do niego. Babas pokazywał triumfalnie skrawek
czerwonej wstążeczki. Zauważył na jałowcu. „O... tak była zawieszona!" - tłumaczył podniecony.
Ale w tej samej chwili rozległy się wrzaski po drugiej stronie polanki. To Karaśkiewicz wołał
chłopaków, wymachując kawałkiem fioletowej bibułki nadzianym na kij, jak chorągiewka. Znalazł
tę bibułkę pod sosną na mchu. To na pewno ten ślad, o którym mówił druh. Więc teraz znów
wszyscy dla odmiany rzucili się do Ka-raśkiewicza. Wszyscy, oprócz Jęczyka. Jęczyk nie lubił
Karaśkiewicza i wolał zostać przy Babasie.
Z drugiej grupy nawoływano ich:
- Babas, Jęczyk! Chodźcie! Mamy ślad różowych.
- My też mamy - odkrzyknęli, podnosząc do góry znalezioną wstążeczkę.
Karaśkiewicz podbiegł do nich zaniepokojony.
- Pokażcie!
Oglądał podejrzliwie czerwony skrawek.
- Co to jest, do licha. Dwa ślady? To niemożliwe. Druhu drużynowy!
- Druhu drużynowy, dwa ślady odkryto. I co teraz? Drużynowy Szyrmer czyścił chusteczką
okulary.
- Jeden ślad grupa różowych zrobiła umyślnie dla zmylenia was - powiedział. - Jest to ślad
fałszywy.
- Tak, ale który?
Szyrmer uśmiechnął się zagadkowo.
- A... tego nie mogę wam powiedzieć. Musicie rozwiązać sami ten problem.
Z przeraźliwymi okrzykami: „Hura na różowych!" rozbiegli się na dwie strony.
Szyrmer zagwizdał.
- Stop! Jeszcze jedna uwaga. Za dużo robicie hałasu. Tropienie musi się odbywać w absolutnej
ciszy. Wszelkie wrzaski są niedopuszczalne. Ładnie by wyglądali na wojnie zwiadowcy, gdyby tak
wrzeszczeli jak wy.
- Tak jest, druhu drużynowy! - bąknęli chłopcy i ruszyli powtórnie w stronę lasu. Tym razem w
zupełnej ciszy.
Karaśkiewicz dawał Jęczykowi i Babasowi znaki, żeby szli za jego śladem, ale oni wzruszyli tylko
pogardliwie ramionami. Z jakiej racji jego ślad ma być akurat tym prawdziwym? Zresztą tuż obok
jałowca, na którym wisiała wstążka, zauważyli zarośniętą przez wrzosy i borówki, ledwo
dostrzegalną ścieżynkę. To ich utwierdzało w przekonaniu, że są na dobrym tropie. Dlatego bez
namysłu poszli w tym kierunku.
Kiedy się obejrzeli po raz ostatni, zauważyli, że urażony Karaśkiewicz pokazuje im język i robi
taką minę, jakby mówił: „Nie chcecie iść ze mną, to nie. Jeszcze zobaczycie, kto miał rację".
Ano zobaczą. Ruszyli pospiesznie rozglądając się za następnym śladem. Las był gęsty, taki, jaki
spotykamy w wilgotnych nadmorskich okolicach zachodniego Wybrzeża. Duże drzewa rosły
wprawdzie rzadko, ale tym bujniej krzewiło się podszycie. Czerwone jarzębiny, leszczyny, czarne
olsze, jeżyny, tworzyły miejscami nieprzebytą zaporę. Mokre gałęzie biły ich po oczach, czepiały
się ubrania.
Mieli wrażenie, że są pierwszymi od wielu lat ludźmi na tej ścieżce. Po trzech minutach takiego
przedzierania się przez „dżunglę" Jęczyk miał wszystkiego dosyć i od razu ogarnęły go zasadnicze
wątpliwości, czy wybrali właściwą drogę.
Kie
jy tjnm
- Słuchaj, Biszkopt! - odezwał się do Babasa - myślisz, że różowi naprawdę mogli iść tędy?...
Przecież musieliby zostawić jakieś ślady na krzakach, nadłamane gałązki, strącone liście.
- Głupi... - mruknął Babas - nie znasz różowych. To spryciarze. Oni czołgali się naumyślnie
dołem, żeby nas zmylić. O, popatrz... są ślady. Nie bój się, ja mam węch.
Rzeczywiście, na zarośniętej ścieżce widać było kilka rozgniecionych borówek. Jęczyk pomyślał,
że to mógł zrobić niekoniecznie człowiek, ale postanowił zaufać „węchowi" Kuby Babasa.
Wkrótce jednak wyszli na małą polankę i ścieżka zatarła się zupełnie. Stanęli bezradnie.
, PAto?
Ale Kuba był wciąż dobrej myśli.
- Nie bądź jęczykiem - mruknął. - Zamiast kwękać, „przeczesz" lepiej te krzaczki. Tu musi być
ślad.
Jęczyk jednak stracił jakoś zupełnie przekonanie do tego śladu. Postanowił wrócić i iść tropem
Karaśkiewicza. Cofnął się już nawet dwa kroki, gdy wtem wzrok jego padł na rozłożysty,
przypłaszczony do ziemi krzak jeżyn i serce zabiło mu mocno.
- Patrz, Kuba - krzyknął - znak!
- Pokaż - Babas doskoczył podniecony.
Z kolców jednej z gałązek zwisała długa na palec, zielona nitka.
- No widzisz - powiedział Babas. Rozpromieniony zdjął nitkę i schował do kieszeni bluzy. -
Mówiłem ci, że dobrze idziemy. O, patrz, nawet jeżyny podeptali - pokazywał podniecony. - No,
teraz bracie, to już nam pójdzie gładko. Tylko patrzeć, jak Karaśkiewicz dołączy do nas.
- Może zaczekamy na nich - Jęczyk zaproponował nieśmiało.
- Jeszcze czego. Mogli iść od razu z nami - oburzył się Kuba i pociągnął Jęczyka za sobą.
;..i "-J
;.,„
¦vł
Las, w którym się znaleźli teraz, był zupełnie inny. Szli jakby wąwozem między dwoma garbami
zadrzewionych wysokimi sosnami wydm. Zamiast krzaczastego podszycia rosła tu bujna, wysoka
trawa.
Trop był wyraźny. Przed nimi na tle zielonej płaszczyzny leśnego runa ciągnęła się ciemniejsza
smuga mokrej przydeptanej trawy. Znać, że przechodziło tędy parę osób.
Uszli tak może sto metrów, gdy nagle ślad skręcił gwałtownie pod górę. Wysoki bór skończył się
niespodziewanie i ustąpił miejsca młodemu mieszanemu laskowi składającemu się głównie z
dębów, leszczyny i brzózek.
Tu znów zgubili ślad. Dopiero po kilkuminutowych poszukiwaniach Kuba zauważył w jednym
miejscu na zwartej ścianie zieleni dziwnie obwisłe gałązki. Stwierdzili, że są nadłamane i to świeżo,
bo jeszcze nie zwiędły. Znać, że się ktoś tędy niedawno przedzierał. Ruszyli bez namysłu tym
tropem. Był to najcięższy odcinek drogi. Trop jakby umyślnie prowadził przez największe gąszcze.
Droga była i męcząca i przykra. Potykali się o jakieś stare pniaki, zapadali w jakieś dziury.
4
Najgorsze, że szli i szli, a końca tego piekielnego lasu I nie było widać. Jęczyk chciał przynajmniej
odpocząć, ale Kuba, choć sam narzekał, popychał go bezlitośnie na-przód, mamiąc nadzieją, że to
się niedługo skończy. W poprzednich zawodach tropienie nie trwało nigdy dłużej niż pół godziny.
Wreszcie po półgodzinnym chyba marszu las zaczął się przerzedzać.
- Bo to już chyba koniec - mruknął Kuba. Zebrali siły i ruszyli biegiem naprzód. Byli przekonani,
że za chwilę ujrzą różowy proporczyk i chłopców z pierwszego zastępu.
Istotnie, jakby na potwierdzenie ich przypuszczeń las skończył się zupełnie i ujrzeli przed sobą
zachęcający zagajnik. Taki mały zagajnik oznaczał normalnie kres poszukiwań. Zwykle na
widocznym miejscu powiewał proporczyk, a obok siedział przyboczny z sygnałówką, żeby
obwieścić koniec zabawy.
Tym razem jednak czekało ich nowe rozczarowanie. Zagajnik był pusty.
- Co to może znaczyć? - zdenerwował się na dobre Kuba.
Jęczyk spojrzał na niego zaniepokojony.
- Ty, Biszkopt, a jak my naprawdę źle poszliśmy?
- Jak to, przecież cały czas tropiliśmy po śladzie -mruknął Kuba. - No, trudno, musimy szukać
dalej.
Pochylili się nad ziemią, ale śladów nie było.
C
\ \ Ul 11*1 / i i" ' ' ' 'f*
I lasu
ć, ale
I na-ańczy. łu-rba
Ziemię zagajnika pokrywały twarde mchy albo zeschłe igliwie.
Nagle Kuba zatrzymał Jęczyka:
- Patrz! Tędy szli! - krzyknął uradowany.
- No, nie widzisz? Pajęczyna zerwana.
- Ech, nie wiadomo kiedy.
- Jak to nie wiadomo?... Teraz, przed chwilą, o patrz, jeszcze pająk biega...
Jęczyk spojrzał ciekawie... Istotnie, zdenerwowany pająk z białym krzyżem na grzbiecie biegł po
zerwanej sieci, a potem zaczął spuszczać się na „linie ratunkowej" ku ziemi.
Jednocześnie zdawało się chłopcom, że usłyszeli charakterystyczny szelest i trzask suchych
gałązek, jaki powoduje człowiek przeciskający się przez gęsty zagajnik. Po chwili trzask się
powtórzył. Jęczyk znieruchomiał.
- Słyszałeś? - uścisnął Babasa za rękę.
~rr~
patrz,
:ia-iki podajnik. Bał.
Babas stał z rozwartymi szeroko ustami.
- Słyszałem - wyszeptał.
Nie wiadomo dlaczego, zrobiło im się jakoś nieprzyjemnie. Po prostu zaczęli się bać.
Nasłuchiwali jeszcze przez chwilę, ale szelest zamarł i nie powtórzył się. I w ogóle cały zagajnik
wydał się martwy. Może się przesłyszeli.
- No, idziemy? - Jęczyk zapytał niepewnie.
- Idziemy - szepnął Kuba.
Ale ledwie zrobili krok, w krzakach znów coś zaszura-ło. Popatrzyli po sobie... i nagle wszystko
zaczęło się im wydawać dziwne i niepokojące. Dlaczego tak długo szli? Nie mieli wprawdzie
zegarka, ale od dłuższego czasu burczało im już solidnie w brzuchach, a ten zegarek nie zawodził
ich nigdy. Być może dzisiaj trochę się pospieszył, ale w każdym razie musiało już być po szóstej.
Bolały ich łydki i stopy. Zrobili chyba z pięć kilometrów. Niemożliwe, żeby różowi zapuścili się tak
daleko. Zresztą, gdyby trop był prawdziwy, to Karaśkiewicz powinien dawno dołączyć się do nich,
do Kuby i Jęczyka. Dlaczego nie dołączył? No i co znaczył ten szelest? Jeśli to mimo wszystko
:óżowi, dlaczego się kryją? Czyżby wciąż jeszcze szli przed nimi? Niemożliwe. Od dawna powinni
czekać na nich przy proporczyku.
- Zawołamy do nich - wykrztusił Jęczyk. I
- A... a jak to nie są oni?... - szepnął Kuba. } f Właśnie. Jęczykowi też ta myśl nie dawała
już dawno ^
spokoju, ale odpędzał ją uporczywie. No, bo jeśli nie oni, ^łt to kto? Komu by się chciało taki kawał
przedzierać przez najgorszą gęstwinę? Dookoła rozciągało się bezludzie. Kolonia harcerska
mieściła się w leśniczówce w odległości czterech kilometrów od dawnego PGR Żernowo. A może
to w ogóle nie był człowiek, tylko jakieś zwierzę... dzik na przykład? Nie, dzik nie mógł zostawić
zielonej nitki na jeżynach i łamać gałęzi na wysokości półtora metra. Więc kto?
Jęczyka przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
- Wróćmy lepiej - szepnął. - To na pewno nie był ślad różowych.
Babas zawahał się.
Swoją drogą dziwny z niego chłopak. Nawet teraz jego zdezorientowane i wystraszone oczka
świeciły ciekawością. Zwlekał czegoś, rozglądał się.
A
- No, chodź, Biszkopt - powtórzył Jęczyk, pociągając io niecierpliwie.
- Zaraz... zaraz... tylko... tylko... jeszcze zobaczę, co się tam ruszało.
Kuba oblizał spieczone wargi, podciągnął spodnie i roz-
lił ostrożnie gałęzie. Po chwili zniknął w gęstwinie.
Zostać samemu jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Jęczyk • estchnął zrezygnowany i z walącym jak
młot sercem ru-I za Kubą.
Chyba dobry kwadrans krążyli tak po całym zagajniku, ale nie natrafili na nic ciekawego czy
podejrzanego. Powo-| zaczęło im się robić jakoś raźniej na duszy.
- Wiesz co, Jęczyk, zdawało nam się chyba - powiedział Babas. - Tu nikogo nie ma. Niepotrzebnie
nastraszyliśmy się.
- Może tylko zając się spłoszył - zauważył Jęczyk.
- Albo lis...
- Trudno, mieliśmy pecha. Każdemu, bracie, się zdarza. Najgorsze, że Karaśkiewicz będzie się
śmiał. Jakby człowiek był winny. Za śladem przecież szliśmy. Kto mógł wiedzieć...
- No... chodźmy już, chodźmy - rzekł zrezygnowany Jęczyk.
- Zaraz bracie, tylko musimy znaleźć jakąś lepszą drogę, bo nie myślę znów się szarpać po tych
krzaczkach.
To mówiąc, Kuba wyciągnął kompas, który nosił na sznurku u szyi.
- Najlepiej od razu walić na południe - orzekł głośno. - Tam bracie, jest ta droga... no wiesz... ta co
idzie pod lasem, a potem maszerujemy prosto na zachód i jesteśmy w domu.
- No, to jazda - powiedział Jęczyk. - Tylko szybko. Rzucili się na przełaj...
I nagle... To było tym bardziej straszne, że niespodziewane. Gdzieś niedaleko rozległy się trzy
ogłuszające strzały. Jednocześnie nie dalej jak pół metra od Jęczyka pociski ścięły wierzchołek
choinki.
Chłopcy padli odruchowo na ziemię i razełŁJj&k sparaliżowani, nasłuchując. Ale strzały się nie
powtórzyły. Najmniejszy szmer nie zakłócał ciszy. Chłopcy patrzyli po sobie z przerażeniem.
Co to było? Kto strzelał? Straż Graniczna... czy jakiś myśliwy... A może przestępca graniczny?
Ośmielony ciszą, podejdzie teraz i zatłucze ich.
Wszystko, co słyszeli o przestępcach kryjących się w przygranicznych lasach, stanęło im w jednej
chwili przed oczami. Myśl chłopców pracowała gorączkowo: -Co robić? Co robić? Uciekać... Tak,
uciekać. Wyrwać się stąd za wszelką cenę.
Łatwo powiedzieć, kiedy ze strachu nie można zrobić najmniejszego ruchu, nawet podnieść głowy.
Ale również i wtedy gdyby mogli się ruszać, nie ruszyliby się za nic, wstrzymaliby nawet bicie
serca, żeby ich nie zdradziło. Ale ono łomotało jak na złość głośno... przeraźliwie głośno...
Sami nie wiedzieli, jak długo przeleżeli w ten sposób. Może dziesięć minut, a może pół godziny.
Wreszcie Ję-czyk nie wytrzymał dłużej i przewrócił się ostrożnie na drugi bok. Suche igliwie
zaszeleściło, aż go ciarki przeszły. Nic się jednak nie stało.
Wtedy zaczęli ostrożnie czołgać się naprzód. Przeczoł-gali się może dwadzieścia metrów i
znajdowali się właśnie za wykrotem starego dębu, gdy wtem do uszu ich dobiegł wyraźny szelest i
jakby szmer głosów. Wychylili się ostrożnie z wykrotu i serca im zamarły.
Tuż nad sobą poprzez szparę w gałęziach jałowca, za na pół zbutwiałym pniem ujrzeli dwu ludzi.
Leżeli rozpłaszczeni na mchu i dyszeli głośno jak miechy. W rękach mieli pistolety dużego kalibru.
Raz po raz niespokojnie unosili głowy i rozglądali się dookoła, ale gdzieś ponad głowami
chłopców. Nie przyszło im widać do $owy, że ktoś się może czaić dosłownie o dwa metry od nich.
Chłopcy zastygli w bezruchu. Bali się, że najlżejszy szelest może ich zdradzić... Z szeroko
otwartymi oczyma przyglądali się nieznajomym.
„To oni... - pomyśleli od razu - to oni przedzierali się przez zarośla, to oni strzelali".
Byli to młodzi mężczyźni, lat około trzydziestu. Jeden z nich chudy i łysawy blondyn w okularach,
z wypchaną teczką w lewej ręce, ubrany w samodziałową marynarkę w zieloną kratę,
przypominałby skromnego urzędnika na wczasach, gdyby nie to, że w drugiej łapie zaciskał
potężny pistolet. Chłopcy pomyśleli od razu o tej wełnianej nitce, którą znaleźli... Tak, to na pewno
z marynarki tego typa.
Drugi z mężczyzn, muskularny brunet, podobny był raczej do turysty. Miał brązową, welwetową
wiatrówkę, wycieczkowe wibramy na nogach, a na ramionach plecak. Obok niego leżał podłużny
pakunek ściągnięty rzemieniami.
'ifin
Chłopcy zastanawiali się, kim są te typy. Dlaczego przedzierali się przez największe zarośla?
Dlaczego strzelali? Dlaczego są tacy wystraszeni?
- Nie, musiało ci się zdawać... - usłyszeli wyraźny szept. - Nic nie słychać.
- Tak, to pewnie zając - odparł ten łysy.
- No i po co strzelałeś, idioto? - syknął z wściekłością Czarny.
- Byłbym przysiągł, że widziałem zielone mundury.
- Człowieku, zastanów się, gdyby to byli oni, odpowiedzieliby ogniem.
- Chyba, że ich uziemiłem za pierwszym zamachem.
Chłopców przeszedł dreszcz. Tak, teraz nie mieli już żadnej wątpliwości, że to są przestępcy.
Bandyci jacyś, a może... a może prawdziwi szpiedzy.
- No to idź, sprawdź - rzekł do Łysego Czarny.
- Żartujesz chyba - wzdrygnął się Łysy.
- No mówię, idź. Zostaw tylko landryny na wszelki wypadek.
- Nie mam już landryn.
- Jak to, nie masz?
- No... jak się wyłoniło to... to niebezpieczeństwo, pozbyłem się... tego pudełka.
- Co takiego?...
- Rzuciłem je... Żeby nie znaleźli przy nas.
- W krzaki... - pokazał ręką za siebie.
- Ty tchórzu!... Idź natychmiast szukać. I nie wracaj mi bez pudełka. No, podnoś się, mamucie. -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin