London Jack - Opowieści Mórz Południowych.rtf

(1287 KB) Pobierz
Jack LONDON

Jack LONDON

 

 

OPOWIEŚCI MÓRZ POŁUDNIOWYCH

   

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyli: 

Tadeusz  Jan  Dehnel,  Tadeusz  Evert,  Zygmunt  Glinka,

Gabriel Karski, Kazimierz  Piotrowski,  Krystyna  Tarnowska,

Bronisław Zieliński

   

   

   

   

   

Szeryf Kony

Trudno   nie   zakochać   się   w   tym   klimacie.   To niepodobieństwo  -  powiedział  Cudworth  wysłuchawszy  mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. - Osiemnaście lat  temu wylądowałem tu  po  raz  pierwszy  jako  młodzik  świeżo  po uniwersytecie  i  zamieszkałem  na  stałe.  Od  tego   czasu rozstaję się z Koną tylko na  krótko.  Jeżeli  masz  pan  na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa.

Skończyliśmy  właśnie  kolację  podaną  na  przestronnej werandzie - lanai - po  północnej  stronie  domu.  Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale  zastanawianie  się  nad taką lub inną wystawą w podobnie  uroczym  klimacie  nie  ma właściwie sensu.

Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany  Japończyk  zjawił się jak duch  w  smudze  księżycowego  blasku.  Wręczył  nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem  w  dół  na  gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej  spokojne  morze. Przed tygodniem zszedłem z małego  przybrzeżnego  parowca  i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej.  Prawda,  zdarzał  się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z  zefirów,  jakie wiać mogą pośród wysp  wiecznego  lata  -  nie  wiatr,  lecz westchnienie,  długie,   balsamiczne   westchnienie   świata pogrążonego w słodkiej drzemce.

- Kraina marzeń - powiedziałem.

- Gdzie  dni  nie  różnią  się  od  siebie.  Każdy  jest

wizerunkiem raju - dodał  Cudworth.  -  Nigdy  nic  się  nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba.  Czy  pan  spostrzegł,  że  ląd  i  morze  oddychają regularnie, na zmianę?

Tak,  zauważyłem  to  rozkoszne,  rytmiczne  oddychanie.

Każdego rana lekki  powiew  od  morza  powstawał  jak  gdyby

niedaleko brzegu i z wolna przybliżał  się  coraz  bardziej,

nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi  falami  ozonu.  Igrał

nad wodą, subtelnie  cieniował  jej  powierzchnię,  a  tu  i

ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy -  ruchliwe,

żywe,  zmieniające   kształty   od   kapryśnych   pocałunków

wietrzyka.   Każdego   wieczora   powiew   ów   zamierał   w

niebiańskiej ciszy,  a  tchnienie  lądu  delikatne  torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii.

- Kraina wiecznej ciszy - powiedziałem. -  Czy  dmie  tu kiedy tak naprawdę? - Rozumie pan, o co mi chodzi?

Cudworth zaprzeczył  ruchem  głowy  i  wskazał  ręką  ku wschodowi.

- Jak może dąć za taką barierą?

    Olbrzymie  masywy  górskie,  Mauna  Kea  i  Mauna   Loa,

sterczały   tam    niby    wieże    przesłaniające    połowę

wygwieżdżonego nieba. Dwie i  pół  mili  nad  nami  wznosiły głowy   białe   od   śniegów,   których    nie    roztapiało podzwrotnikowe słońce.

- Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę.

Uśmiechnąłem się niedowierzająco.

Cudworth podszedł  do  umieszczonego  na  lanai  aparatu

telefonicznego. Wzywał kolejno  Waimeę,  Kohalę  i  Hamakuę.

Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry.

- Zamiata w tę  i  w  tamtą,  hę?...  Od  kiedy?...  Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe... To ty?...  Aha,  aha... Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui...  Rozwieś lepiej wiatrochrony... Ha! Szkoda, że  nie  możesz  zobaczyć moich drzewek... Szkoda!

- Prawie  huragan  -  zwrócił  się  do  mnie  odłożywszy słuchawkę. - Zawsze nabijam się z  Abego  i  jego  kawy.  Ma pięćset akrów plantacji.  Czyni  cuda,  by  uchronić  ją  od wiatru, nie mam jednak pojęcia,  jak  utrzymuje  korzenie  w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie!  Po  stronie  Hamakui  dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o  jakimś  szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się  w  cieśninie  między Hawai i Manui. Psia pogoda!

- Nie do wiary - bąknąłem. - Czy  żaden  boczny  podmuch nigdy tutaj nie zbłądził?

-  Nigdy!  Nasz  wietrzyk   jest   zjawiskiem   zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i  Mauna Loa. Widzi , ziemia stygnie prędzej niż  woda  i  dlatego  w nocy ląd oddycha w  kierunku  morza.  Za  dnia  ziemia  jest cieplejsza niż  woda  i  dzieje  się  odwrotnie.  Niech  pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr.

Istotnie, słychać było, że  się  zbliża,  szemrze  cicho

pośród drzew kawowych,  porusza  korony  araukarii,  wzdycha

między  laskami  trzciny  cukrowej.  Na  werandzie  panowała

jeszcze absolutna cisza. , niebawem  jednak  nadpłynął,  dał

się  odczuć  ów  górski  wiatr  -   subtelnie   balsamiczny,

przesycony  korzennymi  woniami   i   chłodny,   rozkosznie,

jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino -  chłodny tak, jak potrafi być tylko  górski  powiew  na  tym  rajskim wybrzeżu.

- Dziwi się pan, że osiemnaście lat  temu  Kona  podbiła moje serce? - podjął gospodarz. - Za nic  nie  mógłbym  stąd wyjechać. To byłoby straszne.  Umarłbym  chyba.  Ale  znałem człowieka, który tak  samo  kochał  Konę.  Sądzę  nawet,  że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim  wybrzeżu.  To był niezwykły człowiek, najbliższy  mój  przyjaciel,  więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł.

- Miłość - zapytałem. - Kobieta?

Cudworth pokręcił głową. 

- I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua.

Paliłem bez słowa. Czekałem.

- Kochał się już... we własnej żonie. Miał  także  troje

dzieci; uwielbiał je. Są teraz w  Honolulu.  Syn,  idzie  na  uniwersytet.

- Może jakaś zbrodnia? - zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony.

Cudworth znów pokręcił głową.

- Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go  nie  zarzucał.

Był synem Kony.

- Uparł się pan sypać paradoksami - powiedziałem.

- Może się tak wydawać - przyznał. - W tym właśnie  tkwi

całe piekło.

Przez czas pewien  spoglądał  na  mnie  bystro,  później nagle podjął opowieść.

- Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się  z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek...  Cóż,  nie  będę robił tajemnicy... Nazywał się Lyte Gregory. Każdy  kamaina* [Kamaina - tubylec] zna  jego  historię.  Był  czystej  krwi Amerykaninem,  ale  zbudowanym  tak,  jak   dawni   wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania  ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to  kości  i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w  życiu.  Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem.  Serce  i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało.

Ciekawe, co by pan uczynił,  gdyby  pan  spostrzegł,  że najbliższy  przyjaciel,  brat,  ześlizguje  się  po  stromym zboczu przepaści, że  jest coraz niżej i niżej.  A  pan  nie jest w stanie mu  pomóc.  W  takiej  właśnie  znalazłem  się sytuacji. Nie było rady! U  Boga  Ojca,  cóż  mogłem  robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno  tej  ohydy  plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja,  dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lytea. Nie miałem  zaufania  do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież  było!  Na  jego  czole,  na  uszach.  Oglądałem, obserwowałem   miesiącamii   słabą   -   och!    -    prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew  rozsądkowi podsycałem  w  sobie  resztki  nadziei.  Później  czoło  nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak  lekko,  jak  gdyby  od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że  ta  opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk;  rozumie  pan,  zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry  nikłe  światełko  zapala się na sekundę i zaraz gaśnie.  Próbowałem  wierzyć,  że  to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem  swoje!  Nikt  oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja  patrzyłem  od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna  zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy.

Lyte Gregory  był  moim  przyjacielem.  Razem  łowiliśmy rekiny w  zatoce  Niihau.  Razem  tropili  dzikie  bydło  na stokach  Mauna  Kea  i  Mauna  Loa.  Ujeżdżaliśmy  konie   i cechowali młode byczki  w Carter Ranch. Polowaliśmy na  kozy koło Haleakala,  Lyte  uczył  mnie  nurkować  i  pływać,  aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on  w  wodzie  radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz  widywałem, jak  szedł  w  głąb  piętnaście  sążni*  [Sążeń  -  ok.  180 centymetrów] i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem  górskim.  Wspinał  się  na  urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego.  Kiedy  rozbiła się  Luga,  przepłynął  trzydzieści  mil   po   wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana  albo  mnie zgniotłyby  na  galaretę.  Niezwykły,  wspaniały   człowiek! Półbóg! Razem  przebyliśmy  rewolucję,  obydwaj  po  stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później  wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem,  żeby  republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili  mu  honor, ba!   mianowali   szeryfem    Kony.    Był    to    człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg  miał zdrowy,  wolny  od  szarpaniny  i  zboczeń  przy   procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą,  a  dostrzegał  tylko jasne cele.

Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy  człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze  świata.

Nie pozostało nic, czego mógłby  pragnąć.  Życie  nie  miało

wobec niego długów: wszystko wypłaciło z  góry,  gotówką  na

stół! Czy mógł marzyć  o  czymś  więcej,  niż  to  wspaniałe

ciało,  żelazne  siły,  zdumiewająca  odporność  na   zwykłe

niedomagania  ludzkie,  niż  cudowna  świeżość  ducha?   Pod

względem zalet cielesnych był  doskonałością.  Nie  chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia,  co  to  ból  głowy.  Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość,  Lyte  gapił  się  na  mnie  z podziwem  i  zmuszał  do   śmiechu   niezręcznymi   objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł  zrozumieć.  Powiedziałem,  że  był  sangwinikiem.  Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej  niezwykłej  żywotności  i nadludzkim zdrowiu?                           

Opowiem pewne  wydarzenie  na  dowód,  jak  bardzo  Lyte wierzył  w  swą  pomyślną  gwiazdę  i  że  ta   wiara   była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go  poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do  pokera.  W  partii  brał  udział gruby Niemiec nazwiskiem   Schultz,  który  grał  brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno,  Lyte  wyszedł podobnie  jak  inni  partnerzy,  lecz  Schultz   przebił   i wystraszył  wszystkich  -  wszystkich  z  wyjątkiem  Lytea. Lyteowi nie podobał się ton Niemca, przebił więc  z  kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne,  a  Lyte  znów  nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże.  A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy  treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na  swój  optymizm.  Nie  wiedział,  co  ma   Schultz,   ale przebijał,  przebijał,  aż  wreszcie  zaszantażował  Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem.

Otóż  Schultz  poprosił  o  dwie  karty.  Rozdawał  inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział  się  wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego  miejscu?  Naturalnie  zrzuciłby  pan  trzy  blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lytea! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe  trefle  i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał  przez stół na Schultza  i  postawił  grubo.  Niemiec  bez  wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku  trzy  asy, wiedział więc, że dostał Lytea, bo oceniał  go  również  na trójkę - z konieczności na niższą  trójkę.  Biedny  Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił  tylko jeden błąd: zdawało mu się,  że  partner  stawia  na  kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na  koniec pewność siebie Schultza zaczęła  topnieć.  Przez  cały  czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym  nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak  Niemiec  zastanowił  się, ożywił i znowu  rzucił  stawkę.  Niedługo  jednak  wytrzymał napięcie nerwowe.

Daj pan spokój, Gregory - odezwał się  wreszcie.  -  Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam...

Mniejsza o to, co pan ma - przerwał mu Lyte. - Nie  wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć.

Zerknął w karty i przebił Niemca o  sto  dolarów.  Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec  Schultz osłabł, zamknął pulę i  położył  na  stole  trzy  asy.  Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie  były  czarne.  Kupił  dwa trefle!  Wie  pan,  że  prawie   wykończył   Schultza   jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy.  Utracił  całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy.

Jak   mogłeś   tak   postąpić?   -   spytałem   później przyjaciela. - Schultz prosił o dwie karty.  Wiedziałeś  już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie  spojrzałeś  nawet na to, co sam kupiłeś.

Wcale nie musiałem patrzeć - odpowiedział mi Lyte. - Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić  dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się  pobić  temu  grubemu szwabowi? To było niemożliwe.  Nie  zwykłem  w  taki  sposób dostawać w skórę. Po  prostu  musiałem  wygrać.  Co  chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we  mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie.

Oto cały Lyte! Teraz chyba  ocenia  pan  właściwie  jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał  bez trudu  i  kłopotu   zyskać   powodzenie.   Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go  spotkać,  bo nie  spotkało  dotychczas.  Kiedy  zatonęła  Luga,  a   on przepłynął te trzydzieści mil - spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten  okropny  okres  czasu  ani  razu  nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to  mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę.

Taki był  Lyte  Gregory.  Różnił  się  od  przeciętnych, ułomnych  ludzi. Należał do odmiennej rasy  istot  wyższych, odpormych  na  pospolite  cierpienie  i  niedole.   Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed  nosa  dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą  pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki  i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były    takie właśnie, jak  potrzeba:  bez  śladu  wad  i  braków.  Klatki piersiowe miały  niby  miechy.  Odziedziczyły  całą  siłę  i zdrowie ojca.

Później  przyszło  TO.  Na  Gregorym  spoczęło  potworne

piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce.  Ale  on

nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego

- nikt z wyjątkiem przeklętego hapa-haole (to znaczy półkrwi

tubylca)  Stephena  Kaluny.  On  wiedział,   lecz   ja   nie

domyślałem  się   tego.   Aha!   Wiedział   również   doktor

Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok  uczulony  na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między  innymi, należało badanie podejrzanych  i  kierowanie  ich  na  punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także  oko  wyczulone na trąd. Choroba  panoszyła  się  w  jego  rodzinie,  której czterech  czy  pięciu  przedstawicieli  przebywało  już   na Molokai.

Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena  Kaluny. Była  podejrzana,  lecz  zanim  trafiła   w   ręce   doktora Strowbridgea, brat ukrył ją w  bezpiecznym  miejscu.  Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę.  Wchodziło  to  w zakres jego obowiązków.

W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę.  Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z  jakiegoś  dowcipu;  huczał  gromkim,  radosnym   śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem  splunął  na  podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie  jak  inni,  zlekceważył  jednak zaczepkę. Kaluna szukał  pretekstu  do  burdy.  Za  osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego  siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań  uwagi.  Zdawało  mi się,  że  Lyte  żałował  trochę   awanturnika,   najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu  było  właśnie  wyłapywanie trędowatych.  Niemiła  sprawa  wchodzić  do  cudzego   domu, porywać  matkę,  ojca  lub  dziecko  i  wysyłać  biedaka  na dożywotne zesłanie na Molokai, chociaż  nie  zrobił  przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa.   Jestem   przekonany,   że   Lyte   pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany.

Wreszcie Kaluna wybuchnął:  Słuchaj,  Gregory,  myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz.

Ta podejrzana o trąd siostra miała  na  imię  Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale  nie odpowiedział. Kaluna  był  już  wściekły.  Przez  cały  czas doprowadzał się do szaleństwa. Więcej ci powiem - wrzasnął. - Sam trafisz na Molokai,  zanim  wyprawisz  tam  Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden.  Nie  wolno  ci  przebywać  w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz  o swoich obowiązkach. Może nie? Moc  trędowatych  wysyłasz  na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce.

Widywałem już Lytea w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na  temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na  Kalunę,  porwał  go  za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że  słychać było szczękanie zębów. Co ci do  łba przyszło? -  wołał.  - Gadaj zaraz, bo wyduszę  z ciebie prawdę!

Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy,  o  których  na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak  samo  u  nas, ludzi z  wysp.  Taką  sprawą  jest  przede  wszystkim  trąd. Mniejsza o to, jaki był  Kaluna.  W  każdym  razie  nie  był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk  na  jego  gardle, odpowiedział bez wahania: Powiem ci zaraz, co  mi  przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.

W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez  wysiłku .  Rzucił  go  na  krzesło.  Później  wybuchnął  serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to  zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych  twarzach.  Przysunąłem  się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi.  Jak  urzeczony,  patrzył  na  Kalunę,  który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby  chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za  gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne.

Lyte odwrócił się ku nam.  Z  wolna  przenosił  wzrok  z jednej twarzy na  drugą.  Wielki  Boże!  Chłopcy...  Wielki Boże! Właściwie nie powiedział tego,  wykrztusił  ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach  grał  mu  w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy  przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu.

Dobry kawał... - powiedział. - Mniejsza o to, kto wpadł na aki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie  tego  więcej nigdy  nikomu. Sprawa jest zbyt  poważna.  W  tej  pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie  i o szkrabach, i...

Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił - spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal  wodził  ręką po szyi.

John - odezwał  się  przyjaciel  przenosząc  wzrok  na mnie.

Pogodny ton  jego  głębokiego  głosu  zadźwięczał  mi  w uszach.  Nie  mogłem  zdobyć  się  na  odpowiedź.  Z  trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę,  że  mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem.

John - powtórzył zbliżając się o  krok.  Przemówił  do mnie trwożliwie, a  ze  wszystkich  koszmarnych  potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent  trwogi  w  ustach Lytea Gregoryego.

John, John, co to wszystko ma znaczyć? - ciągnął  coraz bardziej nieśmiało. - Przecież to kawał, prawda?  John,  oto moja ręka! Gdybym był trędowaty,  nie  podawałbym  ci  chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?

Wyciągnął do  mnie  rękę.  Ach!,  Przez  wszystkie  moce niebieskie i piekielne, nie  dbałem  już  o  nic!  Był  moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć  serce  omal  mi  nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała.

Tak, Lyte, to był kawał -  powiedziałem.  -  Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz  rację.  Sprawa  jest  zbyt  poważna.

Nigdy już nie spłatamy podobnego figla

Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął  się  tylko  jak człowiek zbudzony  z  okropnegosnu,  lecz  dręczony  jeszcze przez senne zjawy.

No, więc wszystko w porządku - odezwał się  po  chwili.

-Nie płatajcie więcej podobnych figlów.  Ja  teraz  stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!

Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady.

To żaden kawał - rzucił szorstko Kaluna.

Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem  -  poczułem  nagle

chęć mordu. Nie śmiałem  jednak  odezwać  się  ani  uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a  nie  straciłem  jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu.

To żaden kawał! - powtórzył  Kaluna.  -  Słuchaj,  Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć  ręką  skóry porządnego człowieka, czystej  skóry  porządnego  człowieka. Rozumiesz?

Gregory rozgorzał znowu: Wystarczy chyba tych  kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna,  bo  jak  nie, zarobisz lanie.

Najpierw  poddaj  się  badaniu   bakteriologicznemu   - odpowiedział Kaluna - a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz  miał  ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na  własne  oczy  zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna  ci  się  robić  lwia  twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami.

Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały.

Nic nie widzę - odezwał się wreszcie i zwrócił twarz  w

stronę hapa-haole.  - Masz złe serce, Kaluno. Nie  wstyd  mi przyznać się,  że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam  cię  za  słowo!  Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do  doktora  Strowbridgea. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!

Nie patrząc na nas ruszył w  kierunku  drzwi.  Poczekaj tutaj, Johnie powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie,  gdy chciałem mu towarzyszyć. 

Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów.

Mówiłem prawdę - odezwał się Kaluna. -  Sami  to  chyba

widzicie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin