Świt 2250.pdf

(682 KB) Pobierz
Norton Andre - Swit 2250
Andre Norton
Świt 2250
Świt 2250 jest pierwszym utworem Andre Norton (właściwie Alice Mary
Norton, ur. 1912) prezentowanym oficjalnie polskiemu czytelnikowi. Ta
bardzo popularna w USA pisarka SF i fantasy, jest autorką ponad stu
ksiąŜek (poza fantastyką pisuje powieści szpiegowskie, historyczne i
gotyckie) dla dzieci, młodzieŜy i dorosłych. Większość jej powieści
SF z reguły dzieje się w Galaktyce, opanowanej przez rasę ludzką, i
choć nie tworzą one historii przyszłości, są wspaniałą kroniką
poznawania obcych światów i ich tajemnic, rozmaitych cywilizacji,
przewaŜnie w konwencji space opery.
"Świt 2250" jest powieściowym debiutem Andre Norton. Ukazał się on w
samym środku ery zimnej wojny. Jego akcja toczy się kilkaset lat po
wojnie atomowej, a bohaterem jest młody chłopak, mutant o zapędach
reformatorskich, który nie znajdując zrozumienia wśród swoich
najbliŜszych, wyrusza na niebezpieczną wędrówkę przez opustoszałe
tereny dawnych Stanów Zjednoczonych.
Rozdział 1
Nocny złodziej
Gęsta, nocna mgła nadal spowijała większą część Eyrie niczym
nieprzejrzysta zasłona. Zebrał językiem rosę z warg, lecz nadal
pozostawał nieruchomy. Miał juŜ za sobą wiele długich, wypełnionych
czernią godzin czuwania, lecz nic nie wskazywało na to, aby w
najbliŜszym czasie zamierzał szukać schronienia.
Znalazł się tu, na wierzchołku pękniętej skały, górującej nad
siedzibą jego plemienia, powodowany palącą złością i trwał w tym
miejscu, z sercem niespokojnie miotającym się w piersi. Spiczasty
podbródek, mocny i pokryty ostrą szczeciną zarostu, oparł na
zabrudzonej dłoni, próbując rozpoznać budynki, których prostokąty
majaczyły w dole.
Przed sobą miał Dom Gwiezdny. Na widok grubo ciosanych kamiennych
ścian wargi ścisnęły mu się w wąską szparę, z której dobiegało ciche
warczenie. Zostać jednym z Gwiaździstych, szanowanych przez całe
plemię, mających za cel gromadzenie i pomnaŜanie wiedzy, odkrywanie
nowych szlaków oraz badanie nieznanych terenów, od dawna juŜ było
największym marzeniem Forsa z Klanu Pumy. Nie potrafił wyobrazić
sobie innego zajęcia. Jeszcze wczoraj, zanim zapłonęło Ognisko Rady,
Ŝył nadzieją, Ŝe przyznają mu prawo wejścia do Domu. JakŜe był
dziecinny i głupi, wierząc w taką moŜliwość, podczas gdy wszystko
dookoła świadczyło o czymś zupełnie przeciwnym. Przez pięć lat
pomijano go starannie przy wyborze młodzieŜy, tak jakby nie istniał.
DlaczegóŜ więc za szóstym razem jego zalety miałyby znaleźć uznanie w
oczach członków Rady?
Oparł głowę. Szczęki bezwiednie zacisnęły się, zastygając w grymasie
oznaczającym upór. To była jego ostatnia szansa. Za rok bowiem
przekroczy wiek, pozwalający mu ubiegać się o przyjęcie do nowicjatu.
A teraz, gdy pominięto go zeszłej nocy...
MoŜe gdyby ojciec powrócił z ostatniej wyprawy, gdyby on sam nie
nosił tak wyraźnego piętna... Zacisnął palce na gęstych włosach,
szarpiąc aŜ do bólu, jakby zamierzał wyrwać je ze skóry. Włosy były
najgorsze! Mogli zapomnieć o jego zdolności do widzenia w nocy, czy o
niezwykle czułym słuchu. Przestał się przecieŜ tym chwalić, gdy tylko
pojął, jak niebezpiecznie było róŜnić się od innych. Nie potrafił
jednak ukryć koloru swych krótko ostrzyŜonych włosów. Stał się on
jego przekleństwem od chwili, w której ojciec przyniósł go od Eyrie.
Ludzie dokoła mieli włosy brązowe, czarne lub, w najgorszym
 
przypadku, w kolorze spłowiałej na słońcu pszenicy. Jego
- Forsa, były srebrzystobiałe, juŜ z daleka mówiące kaŜdemu, Ŝe ich
właściciel jest mutantem, innym niŜ reszta społeczności Klanu.
Mutant! Mutant!
Od ponad dwustu lat, od pamiętnych czarnych dni Chaosu jakie nadeszły
po Wielkim Wybuchu - owym piekle atomowej wojny - okrzyk taki
wystarczał, aby skazać kogoś bez cienia litości. Tak silny bowiem był
strach, instynktowny strach całej rasy przed kaŜdym, kto wyróŜniał
się wyglądem lub niezwykłymi właściwościami. Wśród ludzi krąŜyły
straszne opowieści o tym, co robiono z mutantami, nieszczęsnymi
istotami urodzonymi w pierwszych latach po Wybuchu. Niektóre plemiona
podjęły wówczas drastyczne kroki w trosce o utrzymanie czystości
linii rodu ludzkiego, a raczej tego, co z niego pozostało.
Tutaj, w Eyrie, z dala od ogniska zarazy panującej w zbombardowanych
sektorach, mutacja była prawie nieznana, lecz on, Fors, miał
domieszkę skaŜonej krwi z Równin i o fakcie tym - jak daleko sięgał
pamięcią wstecz
- nigdy nie pozwolono mu zapomnieć.
Dopóki Ŝył ojciec, sprawy nie wyglądały tak źle. Co prawda, inne
dzieci prześladowały go i często dochodziło do bójek, lecz obecność
ojca i zaufanie jakim go otaczał, sprawiły, Ŝe nie odczuwał zbyt
boleśnie owych szykan ze strony rówieśników... A wieczorem po
zamknięciu bram osady, nadchodziły długie godziny spędzane na nauce
pisania i czytania, posługiwania się mapą i zachowania na szlakach,
tak w górach, jak i na równinach. PrzecieŜ nawet wśród Gwiaździstych
ojciec był najlepszym nauczycielem. Langdon nawet przez chwilę nie
wątpił, Ŝe pewnego dnia jego jedyny syn zasiądzie razem z nim w Domu
Gwiazdy.
Nawet wówczas, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy na Niziny, Fors
spokojnie oczekiwał przyszłości. Zgodnie z wymogami Prawa,
własnoręcznie sporządził broń: leŜący teraz obok niego łuk, krótki
ostry miecz i szeroki myśliwski nóŜ. Poznał szlaki i zdobył Lurę -
wielkiego, przydatnego w łowach kota - wypełniając tym samym
wszystkie warunki konieczne do wyboru. Przez pięć lat z rzędu
przybywał do Ognia z coraz mniejszą nadzieją i za kaŜdym razem
traktowano go jak powietrze. Teraz juŜ był za stary, by próbować raz
jeszcze.
Jutro - nie, juŜ dzisiaj - będzie musiał odłoŜyć broń i zastosować
się do poleceń Rady. Wspaniałomyślnie pozwolą mu Ŝyć i pracować na
jednej 'z ukrytych w grotach farm hydroponicznych. Jako mutant nie
mógł przecieŜ liczyć na więcej.
Koniec z nauką, Ŝegnajcie marzenia o latach opędzonych na przebywaniu
nizin, zaszczytnej starości nauczyciela i straŜnika Wiedzy -
Gwiaździstego badacza terenów, które Wielki Wybuch zamienił we wrogi
dla człowieka świat. Nie będzie szukał starych miast, gdzie dawno
zapomniana Wiedza moŜe zostać ponownie odkryta i przeniesiona do
Eyrie, ani teŜ znaczył na mapie dróg i szlaków, które pomogą wydobyć
z mroku światłość. Nie potrafił i nie chciał z tego zrezygnować.
Wiedział juŜ, Ŝe nie nagnie się do woli Rady.
Z ciemności nadbiegł niski, pytający pomruk. W zamyśleniu
odpowiedział
przyzwalająco. Od grupy skał oderwał się smukły cień i bezszelestnie
stąpając na ugiętych łapach skradał się ku niemu, szorując po mchu
miękkim futrem brzucha. Poczuł trącenie potęŜnej łapy, grubej niemal
jak jego ramię. Wyciągnął rękę, aby podrapać za spiczastymi uszami
kota. Lura niecierpliwiła się. Jej rozszerzone nozdrza chłonęły
rozliczne, wabiące zapachy nocnego lasu. Ręka na głowie
powstrzymywała ją, lecz posłuszeństwo przychodziło z trudem i
demonstracyjnie okazywała swe niezadowolenie.
Lura kochała wolność. Zgodnie ze zwyczajem swego gatunku robiła tylko
to. na co sama się zdecydowała. Był taki dumny, gdy dwa lata temu
najpiękniejszy kociak z ostatniego miotu Kandy upodobał sobie jego
towarzystwo. Pewnego dnia sam Jari zwrócił na to uwagę. Rozbudziło to
nadzieję Forsa, jednak na próŜno. Jedyną korzyścią była właśnie Lura.
 
Potarł policzkiem o futro wzniesionego ku sobie łba. Z głębi
gardzieli ponownie nadeszło ciche pytanie. Wiedziała, Ŝe jest
nieszczęśliwy.
Nic nie zapowiadało wschodu słońca. Nad łysym szczytem Wielkiej Głowy
gromadziły się czarne chmury, powiększając jeszcze ciemność
przedświtu. Zanosiło się na burzę, więc ludzie w osadzie na pewno
pozostali w swych domach. Mgła zamieniła się w mŜawkę i Lurę zaczął
złościć upór Forsa, który nie wiadomo dlaczego nie chciał schronić
się pod dachem.
Lecz gdyby teraz wszedł do któregokolwiek z budynków w Eyrie,
oznaczałoby to przegraną - rezygnację z Ŝycia, do jakiego był
stworzony, pogodzenie się ze śmiechem i drwiną, z juŜ na zawsze
przypiętą etykietą haniebnej poraŜki, z piętnem mutanta. A do tego za
nic w świecie nie mógł dopuścić. Po prostu nie mógł.
GdybyŜ tak Langdon mógł wczoraj stanąć przed Radą... Langdon. Postać
ojca Ŝywo rysowała się w jego pamięci: wysoka, silna sylwetka, śmiało
wzniesiona głowa, jasne, ruchliwe, ciągle szukające oczy nad wąskimi
uszami i ostro zarysowana linia szczęki. Włosy miały ciemny,
bezpieczny kolor. To swej nieznanej, pochodzącej z Równin matce
zawdzięczał Fors zbyt jasny odcień włosów, spychający go na ubocze
społeczności.
Torba Langdona z przymocowaną do paska odznaką Gwiazdy, wisiała teraz
w sali pamięci Domu Gwiazdy. Znaleziono ją obok okaleczonego ciała na
miejscu ostatniej bitwy. Walka z Bestiami rzadko kończyła się
zwycięstwem ludzi z gór.
Został zabity w trakcie poszukiwań zaginionego miasta. Prawdopodobnie
nie było "niebieskie", nadal niedostępne dla ludzi i gdyby
rzeczywiście okazało się wolne od promieniowania, moŜna by je było
złupić ku większej chwale Eyrie. Setki razy Fors zastanawiał się, czy
dotycząca postrzępionego kawałka mapy teoria ojca była prawdziwa. Czy
gdzieś na północy, na brzegu duŜego jeziora, oczekując na
beztroskiego śmiałka, leŜało bezpieczne miasto.
- Bezpieczne miasto - powtórzył głośno ostatnie słowa, zaciskając z
całą siłą dłoń na futrze Lury. Warknęła ostrzegawczo na taką
zuchwałość, lecz Fors zdawał się tego nie słyszeć.
Jak było naprawdę? Zapragnął poznać odpowiedź. Pięć lat temu nie
podjąłby pewnie takiej próby. MoŜliwe, Ŝe nie kończące się
oczekiwanie
i ciągłe rozczarowania w ostatecznym rachunku wyszły mu na dobre,
gdyŜ teraz był gotowy i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Czuł swoją
siłę i potrafił ją wykorzystać. Posiadał Wiedzę i wytrenowany umysł.
Chciał działać.
W dole nie zapaliło się jeszcze Ŝadne światło. Kłębiące się chmury
przedłuŜyły mrok nocy, lecz czasu pozostało niewiele. Musiał się
spieszyć. Między skałami ukrył łuk, wypełniony strzałami kołczan i
miecz. Lura połoŜyła się obok i zastygła w oczekiwaniu, godząc się z
jego milczącym poleceniem.
Skradając się wzdłuŜ krętej, wiodącej do Eyrie drogi, dotarł na tyły
Domu Gwiazdy. ŁóŜka pełniących słuŜbę Gwiaździstych rozmieszczone
były od frontu. Przed sobą miał magazyn. Szczęście uśmiechnęło się
wreszcie do Forsa, gdy obmacując drzwi, przekonał się, Ŝe cięŜka
zasuwa nie jest zamknięta i tylko częściowo spoczywa w gnieździe...
Nie był tym szczególnie zaskoczony, gdyŜ nigdy nie słyszał, aby
ktokolwiek nieproszony ośmielił się nawiedzić to miejsce.
Pełzając bezszelestnie niczym Lura, pokonał wysoki próg i oto stał,
lekko dysząc i rozglądając się po mrocznym wnętrzu. Zwykłemu
mieszkańcowi Eyrie pomieszczenie wydałoby się wypełnione
nieprzeniknioną czernią, lecz dla Forsa ciemność była czynnikiem
sprzyjającym. Widział długi stół i ławy, z łatwością dostrzegł rząd
wiszących na odległej ścianie worków stanowiących cel jego wyprawy.
Bezbłędnie rozpoznał torbę ojca. PrzecieŜ tyle razy pomagał w jej
pakowaniu. Ściągnął worek z haka i natychmiast odpiął przymocowany do
rzemienia lśniący kawałek metalu.
O ile do rzeczy ojca mógł zgłaszać jakieś pretensje, to do Gwiazdy
nie miał Ŝadnego prawa. Usta wykrzywił mu grymas goryczy, gdy przed
 
zniknięciem w szarości prześwitu, połoŜył odznakę na brzegu drugiego
stołu.
Teraz, gdy torba zwisała mu z ramienia, śmiało wszedł do składu i z
trzymanych tam zapasów wybrał sobie lekki koc, manierkę i torbę
ziarna. Wrócił na wzgórze, wydobył broń ze schowka i z Lura u boku
wyruszył w drogę. Po raz pierwszy szedł nie w stronę ciasnych
górskich dolin, gdzie dotychczas zawsze polował, lecz ku tajemniczym,
zakazanym Równinom. Chłód wywołany raczej podnieceniem, niŜ
podmuchami porannego wiatru wywołał gęsią skórkę, lecz pewnym krokiem
zbliŜał się do ścieŜki, odkrytej przez Langdona ponad dziesięć lat
temu. Jak dotychczas nie była strzeŜona przez Ŝaden posterunek straŜy
zewnętrznej. Ludzie zgromadzeni przy wieczornych ogniskach, często
rozmawiali o leŜących w dole Równinach, dziwnym świecie, który
odczuwał na sobie potęgę Wielkiego Wybuchu i zamienił się w
zdradziecką pułapkę dla kaŜdego nie znającego drogi człowieka. Nic
dziwnego, Ŝe w ciągu ostatnich dwudziestu lat Gwiaździstym udało się
oznaczyć zaledwie cztery miasta, w tym jedno "niebieskie", którego
naleŜało się wystrzegać.
Znali zwyczaje dawnych czasów, lecz Langdon zawsze podkreślał, Ŝe
nikt nie jest w stanie stwierdzić, jak bardzo przekazywane informacje
zostały przekręcone i zniekształcone przez czas. Skąd mogli wiedzieć,
czy nadal byli tą samą rasą, co ludzie Ŝyjący przed Wybuchem. Choroba
popromienna,
która w dwa lata po wojnie zmniejszyła liczbę mieszkańców Eyrie o
ponad połowę, mogła wpłynąć takŜe i na przyszłe pokolenia. PrzecieŜ
bezkształtne Bestie prawdopodobnie miały równieŜ ludzki rodowód, choć
tym, którzy je widzieli, trudno było uwierzyć. Trzymały się jednak
wyraźnie starych miast najbardziej dotkniętych skutkami wybuchu.
Mieszkańcy Eyrie posiadali starodawne zapisy, pozwalające wnioskować,
Ŝe ich przodkami była mała grupa uczonych i techników, prowadzących w
odosobnieniu jakieś tajne badania. W pewnym momencie całkowicie
odseparowali się od świata, który zginął, zanim zdąŜyli nawiązać z
nim jakikolwiek kontakt. Wiedzieli jeszcze o zamieszkujących rozległe
prerie mieszkańcach Równin. W jakiś sposób i oni przetrwali, a teraz
wędrowali w kilku grupach, równieŜ nie znając plagi Bestii.
Mogli być jeszcze inni.
Nie wiadomo, kto rozpoczął wojnę. Fors widział kiedyś starą ksiąŜkę,
zawierającą strzępki wiadomości odebranych przez rejestratory w ciągu
strasznego dnia zagłady. Niestety, był to tylko Ŝałosny bełkot
umierającego świata, tragiczny i bezuŜyteczny.
W górach wszyscy wiedzieli o ostatniej wojnie. ChociaŜ nieustannie
zabiegali o utrzymanie przy Ŝyciu umiejętności i wiedzy przodków, to
coraz większy był krąg rzeczy, których nie rozumieli. Mieli stare,
pokryte kolorowymi plamami, starannie opisane mapy, lecz oznaczone
róŜowym, zielonym, niebieskim i Ŝółtym kolorem obszary nie oparły się
spływającej z nieba nawale ognia i śmierci. Raz na zawsze zostały one
starte z powierzchni ziemi, a dzisiaj nieliczni ludzie wychodzili
nieśmiało z bezpiecznych zakątków i wędrując przez Nieznane
gromadzili okruchy wiedzy, Ŝyjąc nadzieją, Ŝe któregoś dnia uda się
ułoŜyć z nich historię.
Fors wiedział, Ŝe o jakąś milę od szlaku, którym się posuwał,
przebiega odcinek dawnej drogi. Zachowując ostroŜność, moŜna było
wędrować nią na północ przez cały dzień. Kiedyś często oglądał róŜne
przedmioty, które ojciec i jego towarzysze przynosili z wypraw, sam
jednak nigdy nie widział ani Nizin, ani drogi. Przyśpieszył kroku,
nie czując ciągle padającego deszczu. Cieknące strugi wdzierały się w
kaŜdy zakamarek ciała, marnie chronionego przez przesiąknięty jak
gąbka, lepiący się koc... Lura zaczęła szybciej przebierać łapami, by
za nim nadąŜyć, i choć głośno protestowała przy kaŜdym skoku, to nie
przejawiała chęci powrotu. Entuzjazm i podniecenie, pozwalające mu
zapomnieć o niewygodach i biec dalej, udzieliły się równieŜ wraŜliwej
psychice wielkiego kota. Przedzierali się przez zarośla w napięciu,
niespokojnie wodząc wzrokiem i badając kaŜdy podejrzany sygnał.
Gdy dotarł do drogi, poczuł się niemal rozczarowany tym, co zobaczył.
Kiedyś musiała to być gładka nawierzchnia, lecz czas i
 
rozprzestrzeniająca się stopniowo bujna roślinność, w połączeniu z
brakiem jakiegokolwiek ruchu, zrobiły swoje. Jak okiem sięgnąć,
wierzchnia warstwa była spękana i porad-lona przez rozpełzające się w
poszukiwaniu wody korzenie. W przeszłości ludzie poruszali się tędy
zamknięci w specjalnych maszynach. Fors wiedział o tym, bo oglądał
kiedyś ksiąŜkę z obrazkami, przedstawiającymi takie urządzenia.
Niestety, ich produkcja była teraz niemoŜliwa. Co prawda, mieszkańcom
Eyrie po wielu wysiłkach udało się wydobyć sporo danych, dotyczących
samochodów, jednak okazało się, Ŝe do ich wytworzenia potrzeba
mnóstwo nieosiągalnych materiałów i z pomysłu budowy trzeba było
zrezygnować. Pozostały stare ksiąŜki z obrazkami.
Lurze droga nie podobała się. Nieufnie trąciła łapą oderwany kawałek
nawierzchni, obwąchała, po czym wróciła na pobocze. Fors jednak
śmiało wstąpił na drogę przodków, choć łatwiej byłoby iść przez las.
Czuł, jak z kaŜdym krokiem wzbiera w nim poczucie potęgi i siły. Pod
skórą butów miał dzieło mądrzejszych i potęŜniejszych od siebie, a
przecieŜ byli jedną rasą. Wspólnota ta dodawała otuchy, zobowiązując
równocześnie do odzyskania zaginionej wielkości.
- Ho, Lura!
Słysząc triumfalny okrzyk, kot przystanął, zwracając ku niemu
ciemnobrązową głowę, po czym miauknął Ŝałośnie, jakby dając do
zrozumienia, Ŝe uwaŜa wyprawę w tak nieprzyjemny dzień za jakieś
nieporozumienie.
Lura była naprawdę piękna. Samopoczucie Forsa poprawiało się, ilekroć
na nią spoglądał. Od chwili, gdy rozstał się ze schodzącą z gór
ścieŜką, poczuł się naprawdę wolny i po raz pierwszy w Ŝyciu nie
martwił go kolor włosów, ani teŜ myśl, Ŝe jest gorszy od innych
członków Klanu. Pamiętał wszystkie nauki ojca, a w kołyszącym się na
ramieniu worku ukrył największy jego sekret. Miał własnoręcznie
zrobiony łuk, tak mocny, Ŝe Ŝaden z jego rówieśników nie był w stanie
go napiąć. Miecz był ostry i wywaŜony tak, Ŝe pasował tylko do jego
dłoni. Przed nim leŜał rozległy świat Równin, a u boku miał
wymarzonego towarzysza podróŜy.
Lura bez reszty pochłonięta była lizaniem mokrego futra, lecz w
pewnym momencie Fors uchwycił w jej wzroku błysk emocji, czy moŜe
myśli. Nikt w Eyrie nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, w jakim
stopniu wielkie koty potrafiły porozumiewać się z ludźmi, których
uznały godnych swego towarzystwa. Kiedyś rolę towarzysza człowieka
spełniał pies - Fors czytał o tym - lecz choroba popromienna okazała
się tu zabójcza i gatunek ten zginął w Eyrie na zawsze.
To samo promieniowanie zmieniło rasę kotów. Małe zwierzęta domowe,
obdarzone ogromną niezaleŜnością, zaczęły wydawać na świat większych,
silniejszych potomków o bystrym umyśle. KrzyŜując się z dzikimi
kotami ze skaŜonych Równin, wydały na świat nieznaną przedtem
mutację. O nogi Forsa ocierało się stworzenie wielkości pumy z czasów
przed wybuchem. Miało ciemnokremowe, gęste futro przechodzące na
głowie, łapach i ogonie w kolor czekolady - barwy odziedziczone po
Siamese, pierwszym kocie przywiezionym kiedyś w góry przez Ŝonę
jednego z badaczy. Oczy miały odcień prawdziwego klejnotu, skrząc się
głębokim, wpadającym w szafir błękitem. Pod tym z pozoru niegroźnym
wyglądem, krył się jednak doskonały myśliwy, uzbrojony w ostre,
zakrzywione pazury i mocne kły.
Właśnie odezwał się w niej instynkt łowcy, gdyŜ przystanęła obok
płachetka wilgotnej ziemi, gdzie racice jelenia pozostawiły wyraźny
głęboki ślad. Trop był świeŜy. Badając go. Fors widział okruchy
gleby, odrywające się od krawędzi i opadające na dno odcisków. Rzecz
była godna zastanowienia. Przydałoby się powiększyć zapasy Ŝywności,
a mięso jelenia było wyśmienite. Nie musiał tego mówić Lurze, znała
juŜ jego decyzję i natychmiast podjęła trop. Ruszył za nią
bezszelestnie krokiem, jakiego nauczył się tak dawno, Ŝe w pamięci
nie pozostało najmniejsze wspomnienie pobieranych w lesie lekcji.
Ślady biegły prostopadle do starej drogi, przecinając postrzępioną
ścianę, pod którą piętrzył się stos zarośniętej zielskiem ziemi, ze
sterczącymi tu i ówdzie kawałkami cegieł. Ściekająca z gałęzi i liści
woda zmoczyła go, przylepiając skórznie do nóg i spływając do butów.
W miarę biegu Fors był coraz bardziej zdumiony. Tropy mówiły
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin