Twierdza na moczarach.pdf

(518 KB) Pobierz
42599346 UNPDF
Andre Norton
Twierdza na moczarach
Przekład Jarosław Kolarski
Tytuł oryginału Quag Keep
Autorka chciałaby podziękować panu E. Gary’emu Gygaxowi z TSR za nieocenioną
wręcz pomoc. Jest on doświadczonym graczem i twórcą systemu Dungeons and Dragons, w
którego realiach osadzona jest niniejsza powieść. Podziękowania należą się także panu
Donaldowi Wollheimowi, autorytetowi i kolekcjonerowi figurek wojskowych, którego pomoc
była niezastąpiona.
1. Greyhawk
Eckstern zdjął wieczko z pudełka delikatnie i z taką rewerencją, jakby wewnątrz były co
najmniej klejnoty koronne dawno zapomnianego królestwa. Osiągnął zamierzony efekt -
pozostali gracze nie spuszczali zeń wzroku, a ponieważ został wybrany na Mistrza Gry w tej
przygodzie, sprawiało mu to tym większą satysfakcję. Wyjął z pudełka niewielki kłębek waty,
rozwinął go i postawił na stole metalową figurkę wysoką na sześćdziesiąt pięć milimetrów,
znacznie większą niż zwyczajowo używane do gry. Nie był to co prawda klejnot koronny, ale
jednak swoistego rodzaju skarb i to bez dwóch zdań. Była to doskonała, barwna figurka
przedstawiająca wojownika zamarłego za wysuniętą tarczą z wzniesionym do ciosu mieczem.
Na tarczy widniał heraldyczny symbol, a całość sprawiała wrażenie prawdziwej postaci
zbrojnego.
Martin widział wiele doskonałych figurek (grając w role playing i war games, trudno
zresztą było ich nie zauważyć), ale tak świetnej jeszcze nie spotkał.
- Gdzieś... gdzieś to znalazł? - Harry Conden zaciął się z wrażenia bardziej niż zwykle.
- Ładny, nie? - uśmiechnął się Eckstern zadowolony z efektu. - Nowa firma „OK
Products” wchodzi na rynek. Przysłali mi ją za śmieszne pieniądze wraz z listem twierdzącym,
iż chcą, by ich wyroby przetestowali znani gracze. Po naszej wygranej na dwóch ostatnich
konwentach chyba jesteśmy na szczycie ich listy...
Martin nie słuchał dalszych wyjaśnień - ręka sama wyciągnęła się ku figurce.
Opuszkami palców dotknął tarczy, by przekonać się, że to nie jest złudzenie. Nie było: figurka
była jak najbardziej materialna. Dotknięcie uświadomiło mu wyraziście to, co kołatało mu w
głowie, odkąd ujrzał miniaturkę - musi ją mieć. Nigdy dotąd nie odczuwał takiej potrzeby,
mimo iż producenci prześcigali się w pomysłowości i wykonywaniu coraz to nowych postaci,
które mogły brać udział w grach: od potworów, przez rycerzy, kapłanów, na krasnoludkach
kończąc. Dotąd żadna nie wzbudziła w nim tylu i takich emocji.
Eckstern odwijał kolejne postacie, mówiąc przy tym bez przerwy, lecz uwaga Martina w
całości skupiona była na tej pierwszej. Delikatnie i z uczuciem ujął wojownika.
Dziwna mieszanina zapachów walczyła o lepsze - miłe aromaty i stare smrody. Salę
oświetlały jedynie kosze pełne ognistych os; na szczęście jeden wisiał tak blisko, że mógł
dostrzec wszystkie stare zacieki na blacie stołu, przy którym siedział z okutym metalem rogiem
w prawej dłoni. Odstawił naczynie i przyjrzał się uważnie obu pięściom. Czegoś nie pamiętał.
Naturalnie, był w oberży Harvel’s Axe, spelunce wątpliwej reputacji, leżącej na granicy
Dzielnicy Złodziei w mieście Greyhawk. To nie ulegało wątpliwości, ale coś... coś ważnego,
nie mógł sobie przypomnieć. Myśl przeminęła tak szybko, że nie mógł na niej skupić uwagi...
Nazywał się Milo Jagon, doświadczony wojownik biegle władający mieczem, obecnie
bez zajęcia. To też nie ulegało wątpliwości. Dłonie wystające z rękawów delikatnej, ciemno
szmelcowanej kolczugi były opalone i niewątpliwie jego własne, choć nie sądził, że są aż tak
opalone. Na każdym kciuku miał szeroki pierścień - na prawym z owalnym, zielonym
kamieniem poznaczonym czerwonymi żyłkami i plamkami, na lewym z takimż owalnym
szarym kryształem. Kryształ był jednak matowy, jakby pochłaniał światło, zamiast je odbijać.
Na prawym przegubie było jeszcze coś (znów ten trudny do rozpoznania błysk w
pamięci); pod rękawem połyskiwała świeżą barwą miedzi szeroka bransoleta: dwie szerokie
obręcze, pomiędzy którymi osadzono cztery różne kości: trójścienną, czworościenną,
ośmiościenną i sześciościenną. Każda zamocowana była w ledwie widocznym gnieździe i
zamiast oczek miała mikroskopijne klejnoty. Zadziwiająca dokładność jak na wyrób z miedzi.
Dotknął bransolety - metal był ciepły. Nie ulegało wątpliwości, że była ważna, ale dlaczego...?
Zmarszczył brwi, usiłując to sobie przypomnieć, ale bezskutecznie. W dodatku nie
pamiętał też, jak tu trafił. Nadto był pewien, że ktoś go obserwuje, a mimo wprawy nie potrafił
dostrzec natręta. Najbliższy stół zajmował także tylko jeden klient i to, sądząc po rozmiarach
barów i karku, nie byle jaki. Wysłużona, acz nie uszkodzona kolczuga wskazywała na
doświadczonego wojownika, a leżący na ławie obok płaszcz podbity był skórą z dzika.
Podobnie jak Milo obcy był w hełmie, zdobionym podobizną szarżującego dzika. I podobnie
jak Milo wpatrywał się we własne leżące na blacie stołu dłonie, pomiędzy którymi przykucnął
turkusowy niby-smok, od czasu do czasu poruszający skrzydłami i wysuwający ostro
zakończony języczek, by zbadać otoczenie. Tak, doświadczenie uczyło, że w kimś takim
zdecydowanie lepiej mieć sprzymierzeńca niż wroga...
Siedzący poruszył się nagle i uwagę Milo przykuł rozbłysk światła na jego prawym
nadgarstku - obcy nosił dokładnie taką samą bransoletę jak on, przynajmniej tak się zdawało z
tej odległości. Hełm, płaszcz... niespodziewanie ujawniły się wspomnienia i wiedza: ten,
którego obserwował, był berserkerem i to z rodzaju were - w razie potrzeby mógł zmienić się w
dzika. Tacy jak on zawsze byli z natury gwałtowni i groźni, nic więc dziwnego, że inni klienci
oberży woleli się trzymać z dala i obsiedli stoły położone w przeciwległym końcu sali. Nic też
dziwnego, że berserker miał jako maskotkę czy współtowarzysza niby-smoka. Podobnie jak
elfy mógł się bez problemów porozumiewać ze zwierzętami.
Milo uważnie rozejrzał się po sali, dokładnie przypatrując się pozostałym gościom
karczmy. Było wśród nich kilku złodziei, paru obcokrajowców - zbyt pewnych siebie lub zbyt
głupich, by obawiać się, co ich może spotkać w takim przybytku jak ten - i otulony w płaszcz z
kapturem druid, pałaszujący polewkę, aż mu się uszy trzęsły, a łyżka migała. Żaden nie nosił
takiej bransolety (albo też nie można było się przyjrzeć ich nadgarstkom). Zarazem wrażenie
Milo, że jest obserwowany, stawało się coraz intensywniejsze i coraz mniej przyjemne.
Wolno opuścił dłoń na rękojeść miecza i dopiero wówczas zauważył opartą o stół
tarczę, która, choć pogięta, ozdobiona była wcale zręcznie wymalowanym herbem, dziwnie mu
skądś znajomym...
Zmarszczył czoło i uśmiechnął się posępnie - pewnie, że znajomym: to przecież była
jego własna tarcza.
Na szczęście odruchowo siadł przy stole pod ścianą i plecami do niej - w razie potrzeby
wystarczy przewrócić kopniakiem stół, a stworzy on barierę wystarczającą do powstrzymania
impetu pierwszego ataku. Zaraz, a gdzie tu są drzwi!? Były, nawet dwoje: jedne prowadziły do
wewnętrznej części karczmy, drugie przesłaniała ciężka, skórzana zasłona i w dodatku
znajdowały się po przeciwnej stronie sali. By dostać się do nich, musiałby minąć grupę pięciu
siedzących blisko siebie i co chwila coś szepczących mężczyzn, których od dłuższej chwili
ukradkiem obserwował. Zdawali się nie zwracać na niego żadnej uwagi, ale Milo Jagon nie
dożył swoich lat dzięki zaufaniu do bliźnich. Raczej przeciwnie...
Odwieczna wojna między Prawem i Chaosem wybuchała okresowo, także w mieście
zwanym „wolnym”, ponieważ nie należało ono do niczyich posiadłości. Z tego też powodu
było miejscem doskonałym do rekrutowania najemników lub rozpoczynania różnorakich
prywatnych przedsięwzięć, jak wyprawa po starożytny skarb albo zapomnianą wiedzę. Z jednej
z nich Milo właśnie wrócił (prawdopodobnie tak samo siedzący obok berserker). Tyle że w
Greyhawk ochotników szukali nie tylko opowiadający się po stronie Prawa. Robili to także
zwolennicy Chaosu oraz neutralni, przyłączający się do którejś ze stron, w zależności od
zapłaty. Milo wolał nie mieć ich za towarzyszy, gdyż nierzadko zmieniali sprzymierzeńców
zwabieni lepszą zapłatą.
Jako wojownik Milo związany był z Prawem przysięgą. Berserkerzy mieli jednak
możliwość.wyboru. Przeważnie także opowiadali się za Prawem, ale ta karczma cuchnęła
Chaosem i to było najbardziej niepokojące (naturalnie nie licząc drobiazgu: jak się tu znalazł?).
Czyżby ktoś rzucił na niego czar? Nie była to miła perspektywa - jedynie adepci wyższego
rzędu mogli tego dokonać. A adept posiadający taką wiedzę nie był już w pełni człowiekiem...
Wiedział jedynie, że na kogoś lub na coś czeka i na wszelki wypadek sprawdził, czy miecz
gładko wychodzi z pochwy. Drugą rękę trzymał w pobliżu blatu, by w razie potrzeby użyć go
jako osłony. Dzięki temu też dostrzegł nagły ruch w bransolecie - kości wirowały. Coś w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin