Deaver Jeffery - Rune 01 - Śmierć na Manhattanie.doc

(1438 KB) Pobierz

 



JEFFERY

DEAVER

 

Przekład: ALEKSANDRA WOLNICKA

CÁT

TORUŃ


Tytuł oryginału: MANHATTAN IS MY BEAT

Copyright © 1988, 2000 by Jeffery W. Deaver

This translation published by arrangement with The Bantam Dell Publishing

Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2010

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Wolnicka

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA-SOBECKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie:

KUP „BORGIS" Tbruó, tel. (056) 654-82-04

ISBN 978-83-7470-194-5

Wydawnictwo „C&T* ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17

Toruń 2010. Wydanie I. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.

Czarodziejska kraina — gdzie starość pobożna, posępna nie mieszka, której obca siwizna, i chyłrość, i podstęp, gdzie wieczna młodość goryczy wciąż nie zna.

William Butler Yeats „Utęskniony kraj"



Uwierzył w to, że jest bezpieczny.

Po raz pierwszy od sześciu miesięcy.

Po dwóch zmianach tożsamości i trzech przeprowadzkach w końcu uwierzył, że jest naprawdę bezpieczny.

To było niezwykłe uczucie. Doszedł do wniosku, że tak musi sma­kować spokój. Tak, to musiało być to. Coś, czego od dawna nie zaznał. Siedział na łóżku w przeciętnym pokoju hotelowym z widokiem na dzi­waczny srebrny łuk górujący nad nabrzeżem St. Louis i wdychał rześ­kie, wiosenne powietrze Środkowego Zachodu.

W telewizji leciał jakiś stary film. Uwielbiał takie klimaty. Ib był akurat „Dotyk zła" w reżyserii Orsona Wellesa. Charlton Heston grał Meksykanina; wcale nie wyglądał jak Meksykanin, ale z drugiej stro­ny nie wyglądał też wcale jak Mojżesz.

Arnold Gittleman zaśmiał się w duchu z własnego żartu i zaraz po­wtórzył go siedzącemu obok ponurakowi wertującemu kolorowe czaso­pismo „Broń i Amunicja". Mężczyzna rzucił okiem na ekran. — Jak Meksykanin? — powtórzył z roztargnieniem, po czym przez minutę wpatrywał się w ekran telewizora. — Aha. — I wrócił do czytania.

Gittleman położył się na wznak na łóżku i doszedł do wniosku, że już najwyższa pora, żeby zaczęły mu przychodzić do głowy wesołe my­śli, jak ta o Hestonie. Frywolne myśli, myśli, z których nic nie wynika­ło. Chciał rozmyślać, jak by to było pracować w ogrodzie, malować ogrodowe meble czy zabrać wreszcie wnuka na mecz baseballa. Albo wybrać się w końcu z córką i zięciem na grób żony, czego od ponad pół roku nie odważył się zrobić.

— To jak? — odezwał się nagle ponurak, podnosząc głowę znad czasopisma. — Co dzisiaj jemy? Może kanapki?

Gittleman, który od Bożego Narodzenia stracił prawie czternaście kilogramów i ważył teraz niecałe dziewięćdziesiąt trzy, odparł: — Pew­nie. Brzmi nieźle. Mogą być kanapki.

Musiał przyznać, że to faktycznie nieźle brzmiało. Od dawna nie czerpał żadnej przyjemności z myślenia o jedzeniu. Ale smaczna, gru­ba kanapka z delikatesów... Z pastrami. Na samą myśl pociekła mu ślinka. Z musztardą i na żytnim chlebie, a do tego pikle.

              Nie — zaprotestował trzeci mężczyzna, wychodząc z łazienki. — Pizza. Lepiej zamówmy pizzę.

Zafascynowany bronią ponurak i amator pizzy byli agentami fede­ralnymi. Młodzi i szorstcy w obejściu, mieli kamienne twarze i nosili tanie, niedopasowane garnitury. Ale Gittleman wiedział, że nigdzie nie znalazłby lepszej ochrony. Poza tym życie nigdy się z nim nie cackało i zdawał sobie sprawę, że — pomijając pozory — ma do czynienia z dwoma naprawdę przyzwoitymi i bystrymi facetami — a przynaj­mniej takimi, którzy znają się na swojej robocie. A to przecież było w życiu najważniejsze.

W ciągu ostatnich pięciu miesięcy Gittleman szczerze ich polubił. A ponieważ rodzina nie mogła mu towarzyszyć, nieoficjalnie obu adop­tował. Odtąd nazywał ich w myślach „Syn Pierwszy" i „Syn Drugi". Kiedy im o tym powiedział, z początku nie wiedzieli, co myśleć. Wyczuł jednak, że zwracając się do nich w ten sposób, sprawia im frajdę. Jak sami przyznali, większość ochranianych przez nich ludzi to zwykłe gnidy, a Gittleman wiedział, że można o nim powiedzieć wszystko, tyl­ko nie to, że jest gnidą.

Syn Pierwszy zaczytywał się w czasopismach o broni; był grubszy i to on zaproponował, żeby zjeść po kanapce. Syn Drugi burknął coś i powtórzył, że woli pizzę.

              Zapomnij o tym, stary. Pizza była wczoraj.

Argument trudny do obalenia. A zatem pastrami i surówka z białej kapusty.

Świetnie.

              Na żytnim chlebie — dodał Gittleman. — I koniecznie z pikla- mi. Nie zapomnij poprosić o pikle.

              Pikle są w cenie.

              Ib poproś o dodatkową porcję.

              Tak trzymaj, Arnie — poparł go Syn Pierwszy.

Syn Drugi powiedział coś do przypiętego do klapy mikrofonu. Cien­ki kabel łączył mikrofon z czarną krótkofalówką marki Motorola, która tkwiła za paskiem jego spodni tuż obok wielkiego pistoletu; broń z po­wodzeniem mogłaby być opisana w czasopiśmie, które z takim zacię­ciem czytał jego partner. Mężczyzna połączył się z trzecim agentem z zespołu ochraniającego Gittlemana, który na korytarzu pilnował windy. — To ja, Sal. Wychodzę.

              Okej — odezwał się zniekształcony przez zakłócenia głos. — Winda już jedzie.

              Chcesz piwo, Arnie?

              Nie — odparł zdecydowanie Gittleman.

Syn Drugi rzucił mu zdumione spojrzenie.

              Ja chcę dwa piwa, do cholery.

Wargi agenta wygięły się w lekkim uśmiechu — był to pierwszy przebłysk poczucia humoru, jaki Gittleman widział dotąd na jego twardej twarzy.

              I bardzo dobrze — przyklasnął mu Syn Pierwszy. Agenci już wcześniej namawiali go, żeby się w końcu rozchmurzył i zaczął bar­dziej cieszyć życiem. Żeby się odprężył.

              Dobrze pamiętam, że nie lubisz ciemnego piwa? — spytał Syn Drugi.

              Nie przepadam — przytaknął Gittleman.

              Jak się w ogóle robi takie ciemne piwo? — zastanawiał się gło­śno Syn Pierwszy, studiując uważnie jakieś zdjęcie w mocno sfatygo­wanym czasopiśmie. Gittleman zerknął mu przez ramię. Pistolet na zdjęciu był właśnie w kolorze ciemnego piwa i wyglądał o wiele gro­źniej niż te, które nosili przy boku jego przybrani synowie.

              Jak się je robi? — powtórzył z roztargnieniem. Nie wiedział. Znał się na pieniądzach i ich praniu, na filmach, wyścigach konnych i wychowywaniu wnucząt. Pil piwo, ale nie miał zielonego pojęcia o je­go wytwarzaniu. Może to mogłoby być jego nowe hobby, obok ogrodnic­twa? Mała, domowa warzelnia. Miał pięćdziesiąt sześć lat i był za mło­dy na to, żeby rezygnować z pracy w sektorze finansowym i księgowo­ści, ale po procesie zdecydowanie czeka go emerytura.

              Droga wolna — oznajmił przez krótkofalówkę głos z korytarza.

Syn Drugi zniknął za drzwiami.

Gittleman położył się i dalej oglądał film. Teraz na ekranie widać było Janet Leigh. Zawsze mu się podobała. Do tej pory miał żal do Hitchcocka, że uśmiercił ją pod prysznicem. Gittlemanowi podobały się krótkowłose kobiety.

Pełną piersią wdychał wiosenne powietrze.

Myślał o kanapce, którą zaraz zje.

Pastrami na żytnim chlebie.

I pikle.

Czuł się bezpieczny.

Wiedział, że agencja federalna robi wszystko, aby tak pozostało. Pokój, w którym się znajdowali, był połączony drzwiami z przylegają­cymi doń pokojami; obie pary drzwi zostały jednak zabite deskami, a sąsiednie pomieszczenia stały puste. Rząd amerykański płacił za wszystkie trzy pokoje. Korytarza pilnował agent przy windzie. Najbliż­sza pozycja strzelecka, jaką mógł zająć ewentualny snajper, znajdowa­ła się trzy kilometry stąd, na przeciwległym brzegu Missisipi, a Syn Pierwszy — ten, który prenumerował czasopismo „Broń i Amunicja" — zapewnił go, że nie urodził się jeszcze człowiek, który zdołałby wyko­nać celny strzał z tak dużej odległości.

Nic zatem dziwnego, że Gittleman odczuwał spokój.

Myślał o tym, że nazajutrz będzie już w drodze do Kalifornii, wypo­sażony w całkiem nową tożsamość. Na miejscu czekała go operacja plastyczna. Wtedy już na pewno nic mu nie będzie groziło. Ludzie, którzy chcieli go zabić, prędzej czy później o nim zapomną.

Odprężył się.

Pozwolił, aby wciągnęła go akcja filmu z Mojżeszem i Janet Leigh.

Rzecz była zresztą świetna. Już w pierwszej scenie pokazano, jak ktoś ustawia wskazówki detonatora na trzy minuty i dwadzieścia se­kund, a następnie podkłada bombę. Przez dokładnie taki czas Welles fundował widzom ciągłe ujęcie, aby trwali w oczekiwaniu na nieunik­niony wybuch, od którego wszystko się zacznie.

To się dopiero nazywa budowanie napięcia.

To jest dopiero...

Zaraz, zaraz.

Co to ma być?

Gittleman spojrzał w okno. Uniósł się lekko na łóżku.

Za szybą znajdowało się... Co właściwie?

Wyglądało jak niewielkie pudełeczko i leżało nieruchomo na para­pecie. Podłączony do niego cienki przewód niknął gdzieś w górze. Zu­pełnie, jakby ktoś opuścił to coś z pokoju piętro wyżej.

Ze względu na oglądany właśnie film i otwierającą go scenę pierw­szym skojarzeniem Gittlemana była bomba. Nachylił się i już po chwi­li stwierdził, że nie ma racji; tajemniczy przedmiot przypominał raczej kamerę, miniaturową kamerę wideo.

Przetoczył się na bok, wstał z łóżka i podszedł do okna. Z bliska przyjrzał się tajemniczemu przedmiotowi.

Tak jest. Nie mylił się. To rzeczywiście była kamera.

              Arnie, znasz zasady — upomniał go Syn Pierwszy. Z powodu tuszy obficie się pocił i teraz też miał z tym problem. Przetarł twarz rę­kawem. — Trzymaj się z dala od okna.

              Ale... Co to jest? — Gittleman wskazał palcem dziwny przed­miot.

Agent upuścił czasopismo na podłogę, wstał i podszedł do okna.

              Kamera wideo? — upewnił się Gittleman.

              Na to wygląda. Tak, chyba tak.

              Ale... Chyba nie jest wasza?

              Nie — potwierdził agent, marszcząc brwi. — Nie prowadzimy obserwacji z zewnątrz.

Przyjrzał się z bliska cienkiemu przewodowi, który znikał w górze, prawdopodobnie w oknie pokoju nad nimi. Wzrok agenta wędrował wyżej i wyżej, aż zatrzymał się na suficie.

              Cholera! — zaklął i chwycił za krótkofalówkę.

Pierwsza seria z wytłumionego pistoletu maszynowego przeszyła na wylot cienkie gipsowe panele nad ich głowami, trafiając Syna Pierwszego; jego ciało wykonało makabryczny taniec, podrygując ni­czym pociągana za sznurki kukła. Agent osunął się na podłogę, brocząc krwią z licznych ran i wstrząsany drgawkami wyzionął ducha.

              Nie! — krzyknął Gittleman. — Jezu Chryste, nie!

Rzucił się do telefonu, ścigany kolejną serią z pistoletu. Piętro wy­żej zabójca śledził każdy jego krok, obserwując obraz przekazywany przez znajdującą się za oknem kamerę.

Gittleman przywarł plecami do ściany. Rozległ się kolejny, tym ra­zem pojedynczy strzał. Kula chybiła o włos. Potem jeszcze dwa strzały, kilka centymetrów od niego. Zupełnie jakby zabójca bawił się z nim w kotka i myszkę. Nikt niczego nie słyszał. Jedynym dźwiękiem był trzask rozdzieranego drewna i gipsowych paneli.

Grad kul towarzyszył mu, gdy pochylony skoczył w stronę łazienki. Wokół niego posypał się tynk, potem na moment wszystko ucichło. Git­tleman miał nadzieję, że tamten zrezygnował i uciekł. Okazało się jed­nak, że zabójca wziął na cel telefon — żeby Gittleman nie mógł przy­padkiem wezwać pomocy. Dwie kule przebiły sufit, trafiając w beżowy aparat, który roztrzaskał się w drobny mak.

              Ratunku! — krzyknął Gittleman. Było mu niedobrze ze stra­chu. Ale oczywiście oba sąsiednie pokoje stały puste — świadomość te­go faktu, tak uspokajająca jeszcze przed kilkoma minutami, teraz przyprawiła go o atak paniki.

Do oczu napłynęły mu łzy przerażenia...

Rzucił się na podłogę, przeturlał w róg pokoju i przewrócił lampę, która zgasła. Całe pomieszczenie spowił półmrok.

Kolejne serie. Coraz bliższe, jakby strzelec badał grunt, próbując namierzyć swoją ofiarę. Piętro wyżej ktoś go obserwował, wpatrując się w ekran telewizora tak samo, jak jeszcze przed paroma minutami robił to Gittleman, śledząc poczynania Charltona Hestona.

Zrób coś, ponaglał się w myślach Gittleman. Byle szybko!

Wykonał nagły zwód i z całej siły pchnął ruchomy stolik z telewizo­rem w stronę okna. Szyba pękła od uderzenia, telewizor zaś znalazł się dokładnie na wysokości kamery, zasłaniając sobą widok na pokój.

Rozległo się jeszcze kilka serii, ale zabójca strzelał teraz na ślepo.

              Błagam — modlił się szeptem Gittleman. — Błagam, niech mi ktoś pomoże...

Trzymając się ściany, przesunął się wolno w kierunku drzwi. Na­stępnie drżącymi ze strachu rękami zaczął się zmagać z łańcuchem i zamkiem, pewien, że piętro wyżej ktoś cały czas do niego celuje, go­tów w każdej chwili pociągnąć za spust.

Cisza przedłużała się jednak, więc jednym szarpnięciem otworzył drzwi na oścież i wypadł na korytarz, wołając do agenta pilnującego windy, Gibsona, którego nie zaliczał do swoich przybranych synów: — Strzelają do mnie! Na górze ktoś jest! Trzeba...

Urwał w pół zdania. Na końcu korytarza zobaczył leżące twarzą do ziemi ciało Gibsona. Wokół jego głowy rosła kałuża krwi. Jeszcze jedna kukła, tym razem z przeciętymi sznurkami.

              O, nie — jęknął Gittleman. Obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki.

Zaraz jednak stanął jak wryty, oko w oko z tym, co — jak właśnie zrozumiał — było po prostu nieuniknione.

Przed nim w głębi korytarza stał przystojny, śniady mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze. W jednej ręce trzymał aparat foto­graficzny typu polaroid, a w drugiej czarny pistolet z tłumikiem.

              Nazywasz się Gittleman, prawda? — zapytał mężczyzna. Za­brzmiało to niemal uprzejmie, jakby pytał z czystej ciekawości.

Gittleman nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Tamten przyjrzał mu się uważnie, mrużąc przy tym oczy, i po chwi­li skinął głową. — Tak, to ty.

              Co do... — Spojrzenie Gittlemana pobiegło w kierunku pustego teraz pokoju hotelowego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin