Jack London - Skarby Sezamu [pl].pdf

(397 KB) Pobierz
379778163 UNPDF
J ACK L ONDON
S KARBY S EZAMU
Jest to historia - prawdziwsza zresztą, niżby się zdawać mogło - z krainy złota, nic więc
dziwnego, że będzie w niej mowa o niepowodzeniach. Co to jest niepowodzenie - zdania są
podzielone. Nie ulega jednak wątpliwości, że słowo to wydałoby się zbyt blade Kinkowi
Mitchellowi i Hootchinoo Billowi, gdyby mieli nazwać to, co ich spotkało. Że obaj mają w tej
sprawie wyrobione zdanie, powszechnie wiadomo w całym północnym kraju.
Jesienią 1896 roku obaj wspólnicy zeszli na wschodni brzeg Yukonu i z okrytej mchem
kryjówki wydobyli kanadyjskie czółno. Wyglądali niezbyt zachęcająco. Lato spędzili na
poszukiwaniu złota, przy czym zmordowali się setnie, jedli zaś całkiem kiepsko. Z odzieży
zostały strzępy, a z nich samych skóra i kości. Nad głowami bzykały im, na kształt nimbów,
roje moskitów. Twarze oblepili niebieskawą gliną. W ręku nieśli mokre bryły i smarowali
gliną miejsca na twarzy, w których wykruszyła się zeschnięta skorupa. Kłótliwa, żałosna nuta
w ich głosach, a nadto nerwowe ruchy i gesty świadczyły o nie przespanych nocach i
bezskutecznej walce ze skrzydlatą zmorą. Czółno złapało dziobem prąd i odskoczyło od
brzegu. - Do grobu mnie wpędzi to paskudztwo - jęknął Kink Mitchell, - Trzymaj, bracie,
fason. Do domu niedaleko - odparł Hootchinoo Bill udając zucha, co w połączeniu z
grobowym głosem sprawiało żałosne wrażenie. - Za trzy kwadranse będziemy w Czterdziestej
Mili, a wtedy... ach, ty fąflu przeklęty!
Jedną ręką przytrzymał wiosło, drugą trzasnął się w kark. Nałożył świeżą warstwę gliny
w miejscu, gdzie ugryzł go moskit. Klął przy tym siarczyście. Kinka Mitchella wcale to nie
bawiło. Skorzystał tylko z okazji i grubo wysmarował gliną własny kark.
Podpłynęli ku zachodniemu brzegowi Yukonu i lekko uderzając wiosłami pomknęli z
prądem. W czterdzieści minut później prześliznęli się między cyplem wyspy a lewym
brzegiem rzeki. Nagle ujrzeli Czterdziestą Milę. Wyprostowali grzbiety i spojrzeli na widok,
jaki roztaczał się przed ich oczami. Unoszeni prądem długo i bacznie patrzyli przed siebie.
Ich twarze przybierały z wolna wyraz zdumienia i konsternacji. Ani jednej smugi dymu nad
paru setkami chałup! Nie słychać odgłosu siekier, których kły zajadle tną drzewo, ani stukania
młotków, skrzypienia piły. Nie widać ciżby psów i ludzi przed wielkim sklepem. W przystani
nie ma statków parowych, nie ma czółen, promów i łodzi. Na rzece pusto, w osadzie głucho,
jakby życie wymarło.
- Wygląda na to, że archanioł Gabriel zagrał już na trąbce i tylko myśmy się spóźnili -
zauważył Hootchinoo Bill.
Powiedział to od niechcenia, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie stało. Odpowiedź
Kinka Mitchella świadczyła, że i on nie widzi powodu do obaw,
1
- A może mieszkali tu sami baptyści i wzięli łódki, aby wodą się dostać na sąd
ostateczny? - uzupełnił domysły wspólnika.
- Mój stary był baptystą - rozwijał dalej temat Bill - i zawsze mówił, że wodą jest bliżej o
czterdzieści tysięcy mil.
Na tym skończyły się żarty. Wpłynęli do przystani i wspięli się na wysoki brzeg. Gdy szli
opustoszałymi ulicami, zaczęło ich ogarniać uczucie bogobojnej trwogi. Przygrzewało
słoneczko. Łagodny wietrzyk trzepotał linkami o maszt na chorągiew przed zamkniętymi
drzwiami sali tańca “Kaledonia”. Słychać było bzykanie moskitów i pogwizdywanie
drozdów, głodne sójki skakały między domami szukając jedzenia. Ale ani śladu ludzkiego
życia.
- Skonani, jeśli się czegoś nie napiję - powiedział Hootchinoo Bill, mimo woli zniżając
głos do ochrypłego szeptu.
Wspólnik skinął głową bojąc się usłyszeć własny głos pośród grobowej ciszy. Szli dalej
powłócząc nogami i milcząc jak zaklęci, aż nagle ujrzeli otwarte drzwi. Nad wejściem,
zajmując cały front domu, wisiał szyld, który koślawymi literami obwieszczał ni mniej, ni
więcej tylko “Monte Carlo”. Obok drzwi, na krześle przechylonym w tył, W kapeluszu
nasuniętym na oczy siedział i wygrzewał się w słońcu jakiś człowiek. Brodę i włosy miał
długie, siwe, patriarchalne.
- Czy to nie stary Jim Cummings? Widocznie, tak jak my, spóźnił się na
zmartwychwstanie - powiedział Kink Mitchell.
- Pewnie nie dosłyszał trąbki archanioła.
- Hej, Jim! Wstawaj! - huknął Bill.
Stary zerwał się, zatoczył i mrużąc oczy odruchowo wybełkotał:
- Co dla panów? Czego się panowie napiją?
Weszli za nim do środka i stanęli przy długim szynkwasie, za którym swego czasu
uwijało się bez chwili wytchnienia pół tuzina zwinnych barmanów. W dużej izbie zazwyczaj
pełnej zgiełku cicho było i smutno jak w grobie. Nie pobrzękiwały fiszki, nie dudniły głucho
bilardowe kule. Pokryte płótnem stoły ruletki i faraona wyglądały jak nagrobki. Z sali tańca w
głębi nie dolatywały wesołe głosy kobiet. Stary Jim Cummings drżącymi rękami wycierał
szklankę, a Kink Mitchell gryzmolił swe inicjały na okrytej kurzem ladzie.
- A gdzie dziewczynki? - zawołał Hootchinoo Bill udając, że strasznie mu wesoło.
- Pojechały - odparł sędziwy barman słabiutkim głosem, zgrzybiałym jak on i drżącym
jak jego ręce.
- A gdzie Bidwell i Barlow?
2
- Pojechali.
- Sweetwater Charley?
- Pojechał.
- Jego siostra?
- Też.
- A twoja córka Sally z dzieciakiem na ręku?
- Pojechała, wszyscy pojechali. - Stary smutno pokiwał głową i z roztargnieniem
przestawiał zakurzone butelki.
- Nasssypali piasku! Dokąd?! - wybuchnął Kink Mitchell tracąc już panowanie nad sobą.
- Nie powiesz mi chyba, że wymiotła ich morowa zaraza?
- Toś pan nic nie słyszał? - zachichotał staruszek. - Wszyscy pojechali do Dawson.
- A cóż to za licho? - spytał Bill. - Potok? Knajpa? Osada?
- Nigdyś pan nie słyszał o Dawson, hę? - stary aż się krztusił ze śmiechu. - Toć to miasto,
duże miasto, większe od Czterdziestej Mili. Tak, panie łaskawy, większe od Czterdziestej
Mili.
- Jestem w tym kraju od siedmiu lat - oświadczył Bill z wielką powagą - i śmiem
twierdzić, że pierwszy raz słyszę o Dawson. Czekaj! Nalej no jeszcze tej whisky. A toś mi
wbił klina! Gdzież to całe Dawson leży?
- W wielkiej dolinie, poniżej ujścia Klondike - odparł stary Jim. - A wy gdzieście się
obracali przez całe lato?
- Dużo cię to obchodzi, gdzieśmy byli - opryskliwie odpowiedział Kink Mitchell. -
Byliśmy tam, gdzie te psiekrwie komary unoszą się nad ziemią chmurą tak gęstą, że jak
chcesz spojrzeć na słońce i dowiedzieć się, która godzina, to musisz kij rzucić w górę.
Prawda, Bill?
- Święta prawda. Ale wracając do tego Dawson, jak to się stało, Jim?
- W potoku, który się nazywa Bonanza, dobywają uncję złota z każdej patelni, a jeszcze
nie dobrali się do głównej żyły.
- Kto to odkrył?
- Carmack.
Gdy wspólnicy usłyszeli nazwisko odkrywcy, wymienili spojrzenia pełne niesmaku, po
czym z ogromną powagą zrobili do siebie oko.
- George Siwasz - skrzywił sio Hootchinoo Bill. - Mąż Indianki - sarknął Kink Mitchell.
- Komu by się chciało lecieć do złota, które odkrył Carmack? Mnie by szkoda było na to
mokasynów - oświadczył Bill.
3
- Mnie też - zapewnił wspólnik. - Wałkoń, jakich mało. Sam nawet łososia by nie złowił.
Dlatego skumał się z Indianami. Pewnie ten brudas, jego szwagier - jakże mu? Skookum Jim,
co? - maczał w tym palce?
Stary barman skinął głową.
- Ma się rozumieć - powiedział. - A za nimi poleciała cała Czterdziesta Mila, prócz mnie
i paru kalek.
- I pijaków - dodał Kink Mitchell.
- Mylisz się, hrabio! - gorąco zaprotestował staruszek.
- Założę się o kolejkę, że Honkins nie poleciał! - zawołał Bill.
Twarz starego Jima rozpromieniła się.
- Przyjmuję zakład. Bill, przegrałeś.
- Jakim cudem, ta gąbka umaczana w alkoholu ruszyła się z miejsca? - zapytał Mitchell.
- Związali go i rzucili na dno łodzi - wyjaśnił Jim. - Przyszli i zabrali go z tamtego
krzesła w rogu, a trzech innych strąbionych gości wyciągnęli spod fortepianu. Mówię wam,
że wszyscy wyrwali Yukonem do Dawson, jakby ich diabeł gonił, kobity, dzieciarnia,
niemowlaki na ręku - cała hałastra. Przychodzi do mnie Bidwell i mówi: “Jim, chciałbym,
żebyś miał oko na Monte Carlo. Jadę”.
“A Barlow gdzie?” - pytam. - “Pojechał, a ja lecę za nim z zapasem whisky” - powiada.
Nie pyta, czy się zgadzam, goni do łodzi i już płynie obracając wiosłem, jakby go bies opętał.
No to siedzę tutaj. Przez trzy dni nikomu nie nalewałem whisky. Wy jesteście pierwsi.
Wspólnicy spojrzeli na siebie.
- A bodaj mi nóżka spuchła! - zawołał Hootchinoo Bill. - Wygląda na to, że obaj
jesteśmy z tych, co postarali się o widelce, kiedy zupa leje się strumieniami.
- Czy to by ci dogadzało? - odparł Kink Mitchell. - Gonitwa niedojdów, pijusów i
obiboków?
- I mężów Indianek - uzupełnił Bill. - Ani jednego prawdziwego kopacza w tym całym
tałałajstwie.
- Wszyscy fachowcy, tacy jak ty i ja - ciągnął Bill z wielką powagą - pracują teraz w
pocie czoła nad Brzozowym Potokiem. A w całej tej zwariowanej wyprawie na Dawson nie
ma jednego specjalisty. Oświadczam więc, że ani krokiem nie ruszę się za jakimś tam
Carmackiem. Musiałbym zobaczyć najpierw kolor jego piaseczku.
- Słusznie. Ja też - powiedział Mitchell. - Napijemy się.
Po oblaniu tej decyzji wyciągnęli łódkę na brzeg, przenieśli bagaż do swej chaty i
ugotowali obiad. A jednak po południu zrobiło im się nieswojo. Przywykli do ciszy
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin