Beagle Peter - Czarodziej z Karakosk.doc

(125 KB) Pobierz

PETER S. BEAGLE

 

 

 

 

Czarodziej z Karakosk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Co, co takiego? Czy teraz moja kolej? Nie, nie spałem - nie jestem tak źle wychowany, żeby zasnąć, gdy ktoś inny opowiada. Zastanawiałem się tylko... Zastanawiałem się, ile to już czasu minęło odkąd siedziałem z przyjaciółmi tak jak teraz - och, doprawdy z kimkolwiek - słuchając przy kominku na przemian o dziwach i niedorzecznościach. Miałem osobliwe życie i obawiałem się, że niewiele mógłbym z niego opowiedzieć, co nie zanudziłoby obecnych tu młodych i nie wzbudziło chęci sprzeciwu u starszych, a nie chciałbym tego za żadne skarby. Proszę o pobłażliwość - obiecuję opowiadać krótko i pozostawić resztę wieczoru do dyspozycji siedzących tutaj Gri, Chashi i pani Kydry. I równie entuzjastycznie jak inni powitam koniec mego mamrotania.

A zatem... Pewnego razu, bardzo dawno temu, w kraju, z którego pochodzę, żył czarodziej, który był zbyt dobry w czarach. Och, patrzycie zdziwieni, spoglądacie na siebie nawzajem, chichoczecie cicho, ale tak - to całkiem możliwe, że jest się w czymś zbyt dobrym, szczególnie w czarach. Zastanówcie się tylko: jeżeli potrzebujecie jedynie przelotnego deszczyku, który by przywrócił soczystą zieleń waszym spragnionym polom, na co mógłby się wam przydać czarodziej sprowadzający jedynie burze, które by z ziemi wszystko wymywały? Jeżeli prosicie o mały zwykły urok, aby mąż pozostał wam wierny, jaki pożytek z zaklęcia, które sprawi, że będzie warował przy was niczym pies, przez cały czas nie odstępując ani na krok, tak, że zaczniecie błagać choćby o najkrótszą chwilkę samotności? Nie, nie, w sprawach magii najlepsza jest niepozorna przeciętność, zawsze. Uwierzcie mi, wiem co mówię.

Otóż, czarodziej, o którym opowiem, był niepozornym człowiekiem pod każdym względem. Niskiego stanu, syn pastucha rishu i chociaż jego zdolności ujawniły się w młodym wieku, tak jak to bywa u większości czarnoksiężników, nigdy nie miał najmniejszej możliwości, żeby je kształcić. Nawet gdyby w przeszłości zdołał dotrzeć do zwojów Am-Nemil albo Kirisinja, takich, jakie się przechowuje we wspaniałej bibiotece magii w Cheth na’Bata, wątpię czy zdołałby je przeczytać. Był utalentowanym wieśniakiem, nikim więcej. Nazywał się Lanak.

Jak wyglądał? No cóż, jeżeli wyobrażacie sobie czarodzieja jako kogoś wysokiego, szczupłego, wydającego rozkazy i wymachującego czarną peleryną, bylibyście bardzo rozczarowani Lanakiem. Był niski i korpulentny, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie, z tendencją do wczesnego łysienia. Ale miał ładne oczy, tak przynajmniej słyszałem, całkiem dobre maniery i duże, przyjazne opalone dłonie.  Zwróćcie uwagę, ponieważ to ważne: Lanak był skromnym człowiekiem, bez wysokich aspiracji, co jest prawie niespotykane wśród czarnoksiężników, bez względu na pochodzenie. Mieszkał w Karakosk, miasteczku znanym jedynie z koni pociągowych i ciemnego piwa, co odpowiadało naszemu Lanakowi w zupełności, ponieważ istotę zarówno jednego, jak i drugiego znał doskonale. Prawdę powiedziawszy, pierwsze skuteczne zaklęcie, jakie wypowiedział, miało zwiększyć zawartość alkoholu w raczej wodnistym piwie warzonym przez ojca, a drugie, uspokoić szalejącego z bólu ogiera, po tym jak go ugryzł pająk żyjący na piaskach. Gdyby pozostawić Lanaka samego sobie, prawdopodobnie nigdy nie użyłby czarów do niczego bardziej ambitnego. Spędziłby życie jako kuglarz i nie różniłoby się ono od życia piekarza czy łatacza obuwia w tym miasteczku - o tak, to by mu odpowiadało w zupełności.  Ale czary już takie są z natury, że nie pozostawiają nikogo samemu sobie, nawet jeżeli czarodziej chce inaczej. Nasz Lanak żył sobie szczęśliwie przez wiele lat, lubiany i szanowany przez wszystkich, którzy go znali. Ożenił się z kobietą z Karakosk, a mogę policzyć na palcach jednej ręki tych czarnoksiężników, którzy kiedykolwiek wzięli ślub. Oni po prostu się nie żenią, żyją przeważnie sami, i tak to już jest. Ale widzicie, Lanak nigdy nie uważał się za czarnoksiężnika, lecz za mężczyznę z Karakosk, nikogo więcej.

I gdyby jego zdolności były równie skromne jak on sam, prawdopodobnie spędziłby życie w idealnym spokoju, rzucając zaklęcia z podwórza za domem na pola, ogrody, piece, odszukiwałby zarówno zbłąkane dzieci, jak i żywy inwentarz, i tak samo błogosławiłby łoża nowożeńców, jak i grządki z melonami - o tak, dlaczego by nie? Sprowadziłby od czasu do czasu trochę deszczu.

Ale miało być inaczej.

Był po prostu zbyt dobry. Czy teraz zaczynacie mnie pojmować? Gdy kładł dłonie na starych szkapach, które miały kolkę i szeptał do nich cicho, nie tylko odzyskiwały zdrowie, lecz stawały się dwakroć silniejsze, a sady, na które rzucał urok, rodziły tyle owoców, że drobni farmerzy z Karakosk zaczęli je eksportować do takich miast jak Bitava, Leishai, a nawet Fors na’Shachim, pierwszy raz w historii miasteczka. Pamiętam, była kiedyś ciężka zima i Lanak rzucił zaklęcie, aby złagodzić opady śniegu, ze względu na dzieci, żeby ich buty nie niszczyły się tak szybko - i jaki był tego skutek? Wiosna przyszła do Karakosk co najmniej dwa miesiące wcześniej niż do innych zakątków kraju. Tego trudno nie zauważyć.

I rzeczywiście zostało to zauważone, najpierw przez tamtejszego dygnitarza wojskowego - nie pamiętam, jak się nazywał, zaraz to sobie przypomnę - który pewnego dnia zwalił się do Karakosk wraz ze swoim parszywym oddziałem. Znacie ten gatunek ludzi, sami zapewne musieliście mieć do czynienia z tego typu Nieproszonym Nocnym Gościem albo Opiekunem, czy mam rację? Zatem możecie sobie wyobrazić, co się działo w Karakosk, gdy ten zbój i jego zgraja buńczucznie wjechali na rynek po swój coroczny haracz o kilka miesięcy wcześniej niż zwykle. Było ich prawie czterdziestu: wszyscy rozwrzeszczani, brutalni i głupi, oprócz dowódcy, który głupi nie był, ale wynagradzał to sobie będąc brutalnym w dwójnasób. Nazywał się Bourjic, teraz sobie przypominam.

Otóż, ten Bourjic stwierdził, że chce się widzieć z wielkim czarnoksiężnikiem, o którym krążą opowieści od jakiegoś czasu, a gdy ludzie z miasteczka ociągali się ze sprowadzeniem Lanaka na żądanie bandyty, ten z miejsca porwał na siodło synka naczelnika i zagroził, że poderżnie mu gardło, jeżeli w ciągu najbliższych pięciu minut ktoś nie przyprowadzi czarnoksiężnika. Nie było rady. Bourjic już w przeszłości rzucał podobne groźby i zawsze je wykonywał, więc naczelnik sam pobiegł na skraj miasteczka i odszukał Lanaka w jego stodole, gdzie ten obmyślał pokaz ogni sztucznych na święto Dnia Złodziei. Mimo że sztuczne ognie Lanaka słynęły w promieniu dwudziestu mil, ten zawsze był pewien, że przy odrobinie wysiłku potrafi je jeszcze ulepszyć.

Kiedy zorientował się, jakie niebezpieczeństwo grozi synkowi naczelnika, poczerwieniał z wściekłości niczym krzak taiya. I chociaż z natury miał raczej różową cerę, dotychczas nikt nigdy nie widział u niego takiego odcienia czerwieni. Objął naczelnika, wymówił trzy słowa - i oto znaleźli się na rynku, twarzą w twarz z przestraszonym Bourjiciem, próbując zapanować nad jeszcze bardziej przestraszonym koniem. Bourjic powiedział „hej”, koń zarżał, „ichacha...”, a Lanak wymówił imię chłopczyka i jeszcze jedno słowo. Chłopczyk zniknął z siodła Bourjica i ponownie znalazł się w ramionach ojca, wychodząc bez szwanku z całej przygody, której jego szkolni koledzy zazdrościli mu przez następne pół roku. Lanak oparł ręce na biodrach i czekał aż koń Bourjica się uspokoi.

Mówiłem już, że wszyscy ludzie Bourjica byli głupi jak osły? Tak, otóż jeden z nich naciągnął kuszę i wypuścił bełt, wycelowawszy wcześniej prosto w lewe oko Lanaka, akurat gdy ten nachylał się nad chłopcem, żeby sprawdzić czy nic mu się nie stało. Czarodziej, nawet nie podnosząc głowy, schwycił strzałę w powietrzu, pocałował - niewiarygodne, prawda? - i cisnął nią w człowieka Bourjica, któremu owinęła się wokół szyi, niczym stryczek, i zacisnęła bardzo mocno. Nie na tyle, aby go udusić, ale wystarczająco mocno, aby się zwalił z konia i leżąc na ziemi rzęził.

- Właśnie tego człowieka chciałem widzieć - stwierdził Bourjic, pokazując białe zęby w szerokim uśmiechu. Mimo wszystko otrzymał staranne wychowanie i potrafił się właściwie zachować, gdy mu to odpowiadało. Potem dodał: - Mam dla ciebie wspaniałe wiadomości, młody Lanaku. Masz jechać do zamku i pracować dla mnie.

- Nie jestem młody - odpowiedział Lanak - a twój zamek to waląca się świńska zagroda. Poza tym pracuję dla ludzi z Karakosk, dla nikogo więcej. Więc zostaw nas teraz.  Bourjic sięgnął po rękojeść miecza, ale się opanował.

- Porozmawiajmy - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Wydaje mi się, że gdybym mógł wybierać pomiędzy byciem

 

osobistym czarnoksiężnikiem jakiegoś pana wielkiego rodu, a oglądaniem mego miasta, pól i przyjaciół zwęglonych na popiół... no cóż, muszę przyznać, że byłbym nieco bardziej skłonny do kierowania się zdrowym rozsądkiem. Ale to tylko moje zdanie.

Lanak skinął w kierunku mężczyzny wijącego się na ziemi.

Bourjic roześmiał się głośno.

- Ach, widzisz, to sprawia, że jeszcze bardziej mi na tobie zależy. A ja po prostu muszę mieć to, czego chcę, dlatego jestem tym, kim jestem. Więc przenieś się na moje siodło, o tu, za mną, albo wyczaruj sobie konia, jak wolisz, i jedźmy już.

Lanak potrząsnął przecząco głową i odszedł. Dobiegł go jednak dźwięk, który sprawił, że zawrócił. To czterdziestu mężczyzn uderzało krzesiwami. Zapłonęły sztywne od łoju pochodnie, które mieli przymocowane do siodeł. Ludzie z miasteczka zaczęli lamentować. Kilku odważnie schyliło się po kamienie, żeby rzucić nimi w napastników. Czarodziej utwił swoje łagodne, bladoniebieskie oczy w Bourjicu i powiedział tylko:

- Mówiłem, żebyś nas zostawił.

- I tak zrobię - odparł wesoło dygnitarz. - Z tobą albo bez ciebie. Masz dziesięć minut na podjęcie decyzji.

- Wracajcie spokojnie do swoich domów - powiedział Lanak do mieszkańców Karakosk.

Ze wszystkich sił starali się go usłuchać, choć nie było to łatwe, bo szczerzący w uśmiechu zęby żołnierze Bourjica wznieśli pochodnie.

Lanak założył ręce, skłonił się nisko do samej ziemi i zaczął śpiewać coś, co brzmiało jak niedorzeczny dziecinny wierszyk.

Bourjic, nagle zaniepokojony, krzyknął do swoich ludzi.

- Palcie! Teraz!

Ale akurat, gdy wypowiadał te słowa, ziemia przed nim zaczęła się podnosić, naprężać i wydawać pomruki niczym starzec, który w końcu zdecydował się zrzucić kołdrę i wstać z łóżka. Tam, gdzie się najmocniej naprężyła, rozwarła się, a w pozostałe szczeliny zaczęły osuwać się kamienie. W innych miejscach powstały wybrzuszenia, wyglądające jak fale morskie, rozbijające się o brzeg w czasie sztormu. Koń Bourjica stanął dęba i cofnął się do przepaści, która właśnie powstała pomiędzy nim a Lanakiem. Bandyci próbowali zapanować nad swoimi przerażonymi wierzchowcami. Mieszkańcy Karakosk przytulali do siebie płaczące dzieci. Ziemia się rozstępowała na prawo i lewo, jak gdyby zrzucała z siebie skórę. Tworzyły się wszędzie czerwone kaniony, w ich głębinach rozpełzał się ogień. Domy i sklepy wokół placu rozpadały się, a gniewny pomruk stawał się coraz głośniejszy. Nawet Lanak zatkał sobie uszy.  Blady strach padł na Bourjica i jego zgraję. Szarpnęli za końskie uzdy i już ich nie było. Zniknęli znacznie szybciej niż się pojawili na placu. Trudno było stwierdzić, kto krzyczał głośniej - człowiek czy natura.  Stopniowo ziemia zaczęła się uciszać. Zdumieni mieszkańcy patrzyli jak straszliwe rany w ziemi bezgłośnie zamykają się na ich oczach, blizny goją się bez śladu, budynki z powrotem wracają na swoje miejsce, a rynek w Karakosk znowu staje się zakurzonym, swojskim skrawkiem ziemi, jakim był zawsze. W środku stał Lanak dogaszając kilka tlących się pochodni, ocierając pot z czoła i wysiąkując nos.

- Już dobrze - powiedział. - To tylko złudzenie, ale zdoła zatrzymać przyjaciół Bourjica z dala od nas na jakiś czas. Cieszę się, że mogłem pomóc. Prawdę mówiąc, gdybym tego nie zrobił, i ja nie miałbym teraz gdzie mieszkać. - Rozejrzał się wokoło po oniemiałych sąsiadach i powtórzył:

- To złudzenie. Nic więcej. A teraz pora na ognie sztuczne, te są prawdziwe.

Ale wszyscy mieszkańcy Karakosk widzieli, jak jeden z żołnierzy Bourjica - ten ze strzałą wokół szyi - wpadł prosto do bezdennej szczeliny, która otworzyła się pod nim i zamknęła chwilę później. Czy to też było tylko złudzenie?  Możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko skomplikowało życie biednemu Lanakowi. I chociaż Bourjicowi również musiało zależeć, aby się ta historia nie rozniosła, to jednak głośno było o niej w miastach i miasteczkach daleko od słynącego z ciemnego piwa Karakosk. Wydaje mi się, że Sirit Byar ułożył o tym pieśń. I Lissi Jair, to wiem na pewno - co więcej, była to dobra pieśń. Śpiewali o tym i inni.

A Królowa w swoim czarnym zamku w Fors na’Shachim słyszała je wszystkie.

Niewiele wiecie o Królowych z Fors, prawda? Tak myślałem, i nie widzę powodu, dlaczego miałoby być inaczej. No cóż, w końcu zawsze pojawia się jakaś Królowa, która w rzeczywistości jest czymś więcej niż tylko dziedziczną władczynią samego Fors naShachim i rozrzuconych wokół prowincji i miasteczek, włączając w to i Karakosk, a nawet niektóre dwory arystokracji. Przez te wszystkie lata większość Królowych nie szkodziła nikomu (dwie okazały się nawet zadziwiająco łaskawe i niepraktyczne), a zaledwie kilka było naprawdę niegodziwych. Ta, o której mówię, niestety, należała do tych ostatnich.

Co wcale nie oznacza, że charakteryzowała się głupotą, wręcz przeciwnie - była to niewątpliwie najbardziej inteligentna Królowa, jaka kiedykolwiek panowała w Fors na’Shachim, a jest to bardzo stare miasto. Słuchała nowych pieśni z równym zainteresowaniem, co słów swoich ministrów i szpiegów; mówiono, że często spacerowała wśród poddanych w różnych przebraniach i w ten sposób dowiedziała się o wielu sprawach, które inni woleliby przed nią ukryć. A kiedy usłyszała wystarczająco dużo ballad o czarnoksiężniku Lanaku z małego Karakosk, powiedziała do głównodowodzącego, Lorda Durgha:

- Właśnie tego człowieka chcę widzieć. Przyprowadź go do mnie.

Durgh nie był głupcem i też słyszał pieśni o Lanaku. I wcale nie miał ochoty, aby ludzie śmiali się i śpiewali o poniżeniu go przez jakiegoś prostaka czy oszusta, tak jak śmieli się z Bourjica. Kiedy więc wyruszył do Karakosk, pojechał nie uzbrojony, mając za towarzyszy jedynie dwóch najbardziej dyskretnych poruczników. Poprosił grzecznie, aby wskazano mu dom pana o imieniu Lanak i jechał tam wystarczająco długo, aby pogłoski o jego przybyciu i celu podróży dotarły przed nim. On też urodził się na wsi, tak, Lord Durgh.

A kiedy stanął przed Lanakiem w jego ogrodzie przed domem, zsiadł z konia, ukłonił się uroczyście i nakazał, aby jego ludzie zrobili to samo.

- Panie, przybywam od Królowej z poselstwem wielkiej wagi

- powiedział. - Czy zechce pan służyć Władczyni?

Tak, oczywiście, była to sztuczka i każde z nas spostrzegłoby to od razu. Ale wcześniej żadna wielka osobistość nie przemawiała do Lanaka w taki sposób, zapytał więc tylko:

- Czy mogę wiedzieć, czego chce ode mnie Jej Królewska Mość?

- Nie mam zaszczytu tego wiedzieć - odparł Lord Durgh, co było z pewnością prawdą.

Wtedy z kolei grzecznie ukłonił się Lanak. Potem wszedł do domu, żeby powiedzieć Dwyli, swojej żonie, że został wezwany do pomocy Królowej i że wkrótce wróci - na pewno na długo przez Księżycem Kapłanów, który ma miejsce, gdy lud spod Karakosk zaczyna obsiewać wiosną pola. Dwyla spakowała mu trochę odzieży i pocałowała go na pożegnanie, wymógłszy obietnicę, że przywiezie z Fors coś ładnego ich małej córeczce.

Podróż z rynku w Karakosk do czarnego zamku to trzy dni uciążliwej jazdy konno. Durgh nieśmiało próbował podsunąć myśl, aby czarodziej wezwał wiatr, który zaniósłby ich tam w jednej chwili, ale Lanak odparł, że to wystraszyłoby konie. Jechał wierzchem za Lordem Durghiem i niezmiernie cieszył się podróżą, bez względu na to, co myśleli o niej inni. Musicie pamiętać, że Lanak w całym swoim życiu nie oddalił się od Karakosk choćby na pięć mil.

Jadąc po brukowanych ulicach Fors na’Shachim po raz pierwszy w życiu, ten gamoniowaty wieśniak, który potrafił przepłoszyć zimę i sprawić, by ziemia rozwarła się pod stopami bandytów, o mało nie zwichnął szyi, obracając nią na wszystkie strony. Tak był zajęty zapamiętywaniem tego, co zobaczył, aby móc to potem opowiedzieć Dwyli - rynek tak wielki jak całe jego miasteczko, legendarny Szklany Sad, oddziały gwardii przybocznej w srebrzystych mundurach, które odwróciły się w ich stronę i zasalutowały, gdy Lord Durgh przejeżdżał cwałem obok - że czarny zamek ukazał się przed nim, zanim zdał sobie sprawę, iż już przyjechali na miejsce. Usłyszał jednak źle skrywane przez Lorda Durgha westchnienie ulgi, gdy zsiedli z koni i oddali je stajennym.  Czy ktoś z tu obecnych w ogóle zna Fors? Ach, pani ojciec znał, pani Kydro! Otóż, jestem pewien, że nie zmieniło się bardzo od czasów Lanaka do chwili, gdy pani ojciec je widział, a i dziś nie powinno być w nim wielu zmian. Tak naprawdę Fors naShachim nigdy się nie zmienia. Jego barwy i zgiełk, grajkowie, akrobaci i tancerze na każdym rogu ulicy, szalbierze i uliczne dziewki, wózki z towarami, na których można kupić wszystko od namph, jeszcze mokrych, prosto z pól, do parujących pasztecików z morskiego minoga (jakie one smaczne!) - wszystko to wygląda jak dawniej. Nie można też - jak wtedy - tak naprawdę uciec od smaku wojskowego przymusu i smaku pracy w nadmiarze, maskujących obojętne oblicze władzy. Nawet gdyby ta władza nie rzucała swego cienia poza mury miasta, zapewniam was, że jest ona wystarczająco silna w samym Fors na’Shachim. Bywałem tam często, żeby się wystarczająco o tym przekonać.

Ale Lanak nigdy wcześniej nie przyjeżdżał do Fors, był więc bardzo podekscytowany, gdy schodami z obsydianu maszerował wraz z Lordem Durghiem, który podtrzymywał go delikatnie powyżej lewego łokcia, podczas gdy ubrani na srebrno żołnierze podążali w szeregu za nimi. Nie od razu stanął przed obliczem Królowej - nikt nie mógł nawet marzyć, by szybko dostąpić tego zaszczytu. Właściwie na tym polega istota bycia Królową, że się tak wyrażę. Zdarzali się wprawdzie i tacy, którzy siłą dostawali się przed jej oblicze; ale to był inny rodzaj ludzi, różniący się bardzo od naszego skromnego czarodzieja.  Większość z nich skończyła też zupełnie inaczej niż on.  Lanak był całkiem rad, gdy mu pokazano jego mieszkanie w wieży, którą dawniej nazywano Wieżą Wzgórza, ponieważ z jej górnych okien można dostrzec zarys Ghost Range. Teraz nazywają ją Wieżą Czarodzieja. Czekały tam już na niego żywność, napitek i gorąca woda. Umył się, zmienił brudne podróżne ubranie na coś bardziej odpowiedniego na spotkanie z Królową i zaczął pisać długi list do Dwyli. Jeszcze go pisał, gdy wieczorem Lord Durgh przyszedł po niego.  Jaki jest naprawdę czarny zamek? Otóż, jest tak wspaniały, jak go sobie wyobrażasz, Hramathu, choć być może niezupełnie wyobrażasz go sobie we właściwy sposób. Z początku był fortecą, ponieważ, jak wiecie, dawno temu Fors było tylko wojskową forpocztą; jest czarny, ponieważ w większości został zbudowany z ociosanego kamienia almuri z kamieniołomów spod Chun. Każda Królowa przez ostatnie pięćset lat próbowała dodać zamkowi więcej przepychu, przez wgląd na siebie, lub przynajmniej uczynić go mniej odpychającym, z uwagi na swoich poddanych. Dlatego właśnie jest tam całe mnóstwo okien, wspaniałe dywany i niezliczone żyrandole, nawet w miejscach, gdzie nie należałoby się spodziewać niczego więcej niż pojedynczej świeczki. Zawsze gra muzyka i zawsze słychać ją tuż przy tobie, nawet jeżeli grający są oddaleni o tuzin arkad - to zasługa almuri, żaden inny kamień nie jest w stanie równać się z nim pod tym względem. Naturalnie, ściany każdego pokoju i każdego korytarza są obwieszone prawdziwymi obrazami, a nie zardzewiałymi tarczami i częściami zbroi, jak my to robimy; obrazy są malowane na prawdziwym płótnie, a nie na korze i nie heblowanym drewnie, jak malujemy tutaj. Potrawy i wino podawane gościom Królowej są niewątpliwie najlepsze spośród tych, jakie można spotkać na południe od Wzgórz Durli. Damy dworu noszą na co dzień jedwab Stimezst. Łóżka są prawie że za wygodne - mam nadzieję, że mnie rozumiecie?  Och, świetnie Hramathu, wiesz jak śnić o czarnym zamku w Fors.  Pomimo to zamek, podobnie jak samo miasto, jest przede wszystkim kamienną fortecą - i zawsze tak było - ze Srebrną Strażą stale w pobliżu. Lanak nie był aż takim prostakiem, żeby tego nie zauważyć. Nawet nie w tym rzecz, żeby się zaczął jakoś szczególnie pilnować, gdy Lord Durgh poprosił go przed oblicze Królowej. Myślę, że raczej próbował od początku zobaczyć swoją zdumiewającą przygodę oczami żony, a Dwyla była przecież przenikliwą wiejską kobietą.  Tak, tak, tak, Królowa. Przyjęła go w swoich prywatnych apartamentach, tylko w obecności Lorda Durgha, którego odprawiła z jakimś poleceniem, zanim jeszcze Lanak skończył się kłaniać. Mówiono mi, że była raczej małą kobietą, drobnej budowy, z burzą ciemnych włosów, słodko zarysowanymi ustami, skórą gładką jak aksamit i oczami tak błyszczącymi i zimnymi jak ściany jej zamku. Wydawała się nie być starsza od Lanaka, ale oczywiście z królowymi nigdy nic nie wiadomo.  Otóż przywitała Lanaka bardzo grzecznie, mówiąc do niego nawet odrobinę nieśmiało:

- Panie, nigdy wcześniej nie gościłam w tych komnatach wielkiego czarodzieja. Proszę mi wybaczyć, jeżeli nie wiem jak mam się zachować.

Dokładnie takie były jej słowa, jak mi powiedziano, i oczywiście nie musiała nic więcej mówić, licząc, że zdobędzie serce Lanaka, który naprawdę był nieśmiały. Z trudem przychodziło mu słuchanie tych pochlebstw, zdobył się jednak na odpowiedź:

- Wasza Królewska Mość, nie jestem wielkim czarodziejem, lecz czeladnikiem z miasteczka czeladników. Choć jestem niezwykle zaszczycony, nie wiem dlaczego mnie wezwałaś, Pani, skoro możesz wybierać wśród mistrzów.  I tak myślał naprawdę, a Królowa spostrzegłszy to uśmiechnęła się tak, jak kot uśmiecha się we śnie.

- Rzeczywiście, muszę przyznać, że poczyniłam pewne badania na temat czarnoksiężników - powiedziała. - Wiem bardzo dobrze, kto jest w tym królestwie mistrzem, a kto czeladnikiem - co do jednego - i kto rości sobie prawo do biegłości w sztuce, choć trudność mu sprawiają najprostsze rzeczy. Ale żadne pogłoski nie dorównują temu, co słyszałam o tobie, dobry Lanaku. Nawet nie ruszając się ze swego drogiego miasteczka, którego nazwy ciągle zapominam, sprawiłeś, że zazdroszczą ci czarodzieje, których imion, tego jestem pewna, nawet nie znasz. Ciekawa jestem, co mi na to odpowiesz?

Lanak zupełnie nie wiedział co mówić. Popatrzył na swoje ręce, utkwił wzrok w bladoróżowym baldachimie wiszącym nad łóżkiem Królowej i w końcu wymamrotał:

- Niedobrze, gdy jest się obiektem czyjejś zazdrości.

Jeżeli to, co przed chwilą usłyszałem, jest prawdą, martwi mnie to bardzo, ale nie mogę w to uwierzyć. Jak taki Rhyssa, K’Shas czy Tombry Dar może zazdrościć Lanakowi z Karakosk? Wasza Królewska Mość musi się mylić, na pewno.

- Królowe nigdy się nie mylą, o czym muszą pamiętać nawet wielcy  czarnoksiężnicy. - Uśmiechała się łaskawie, choć wydawała się być zamyślona. - A zatem, sprawdzę twoje umiejętności, oczywiście, abyś ty się mógł o nich upewnić, nie ja. Jak wiesz, woda w moich posiadłościach nie należy do ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin