TRZY ŚMIERCI - Katarzyna Barczyńska.doc

(92 KB) Pobierz
TRZY ŚMIERCI…

 

TRZY ŚMIERCI…

Katarzyna Bratumiła Barczyńska

 

 

„Trzy śmierci…” to relacja pisana z perspektywy 7 lat z obserwacji trzech różnych stanów emocjonalnych i stanów świadomości w czasie pożegnania trzech ważnych i bliskich mi osób…

zupełnie różnych stanów tej samej wydawałoby się sytuacji życiowej…

 

Śmierć najbliższych towarzyszyła mi od wczesnych lat dzieciństwa – były to początkowo małe śliczne kotki, które znajdowałam w piwnicach mojego bloku, głodne i pragnące miłości. Przynosiłam je do domu błagalnym wzrokiem patrząc na mamę…

zgadzała się bo sama miała bardzo miękkie i czułe serce…

Te słodkie stworzenia albo ginęły gdzieś w niebycie albo umierały przy mnie na podłodze wymęczone zwykle trutką na szczury…

Najlepiej pamiętam ostatniego, który leżał przy mnie na dywanie, na boku i jego ciałko z szarym, mięciutkim futerkiem, wstrząsane jeszcze atakami wymiotów - powoli gasło, aż stało się nieruchome i wiotkie, oczy przestały widzieć…

to był ostatni szary kotek, którego mama pozwoliła mi przynieść do nas – może nie mogła znieść mojego smutku potem, ale i tak przylgnęło do mnie powtarzane przez nią - „kocia mama”…

 

I

 

Brat…

 

wielkie słowo o pięknym znaczeniu… dla mnie puste przez większość życia, puste bo zupełnie pozbawione życia… nie czułam i nie chciałam czuć, że on w ogóle istnieje, myślenie o nim sprawiało we mnie straszne pomieszanie… słyszałam dookoła – „przecież to Twój brat, najbliższa rodzina…”

W ostatnich latach ciężko mi było z nim nawet przebywać w jednym pomieszczeniu, robiło mi się gorąco, duszno i nie mogłam na niego patrzeć. Trudno mi było przejść do zwykłej rozmowy po tym ile agresji, złości i bólu zadawał ludziom dookoła, szczególnie właśnie najbliższej rodzinie, a wszyscy się do niego uśmiechali i toczyli wspólnie dowcipy.

Był wielki, napakowany, wygolony, z tatuażami i czerwony na twarzy, zwykle z uśmiechem zadowolenia.

Podobno przystojny.

Jego życie obfitowało w bardzo mocne przygody, zmiany kobiet, miejsc zamieszkania, miejsc pracy najczęściej nielegalnych, bójek, alkoholu, używek… było bardzo barwne, chętnie opowiadane i słuchane.

Dlaczego ja nie mogłam tego słuchać? Dużo w tym było brutalności, bólu, ale też… rzeczy dla mnie absolutnie niedostępnych, a zdaje się – dotykających marzeń bardzo głębokich i wiadomych tylko mojej duszy – np. podróże i możliwości decydowania o sobie od najmłodszych lat, możliwość posiadania swojego zdania bez względu na okoliczności i ludzi.. rzeczy bezcenne….

Zupełnie się zamknęłam na tą relację i na cały jego sposób życia, na korzystanie z jakichkolwiek jego doświadczeń – z góry uznałam je za niewłaściwe i nie dla mnie, bo połączone z nim, odcięłam sobie część doświadczania - widzieliśmy się może raz w roku, jeśli pojawił się w czasie świąt.

 

Kiedyś rankiem zadzwoniła do mnie siostra, że brat nie żyje, rozbił się samochodem, na szczęście sam…, niedaleko domu mamy.

Dotarło do mnie tylko to, że mama wszystkim się zajęła, była przy nim, przy tym zakręcie i czekając na księdza i policję czuła jak jego ciało stygło… nie mogłam tego wszystkiego słuchać, czułam jej straszną rozpacz, wyrzuty i żal, że nie udało jej się go tak wychować żeby był szczęśliwym, porządnym, pożytecznym człowiekiem… nie mogłam o tym myśleć… przyjechałam na pogrzeb do kościoła, nawet nie weszłam do kaplicy, gdzie można było się z nim pożegnać w otwartej trumnie, to było dla mnie w ogóle nie możliwe… nawet nie miałam żadnych wyobrażeń jak on wygląda, jakby mnie w ogóle nie było tam z jego powodu tylko dla mamy i siostry… w ogóle tam nie chciałam być, ani go żegnać ani myśleć o nim… dopiero łomot jego wielkiego ciała uderzającego w bok trumny podczas wędrówki na cmentarz obudziło coś we mnie… …ból serca, jakąś wielka rozpacz i tęsknotę pomieszaną z wyrzutami sumienia i smutkiem, że w ogóle go nie znałam – a taki miałam plan na przyszłość żeby kiedyś z nim normalnie, od serca pogadać… tymczasem nie zdążyłam - zmarł obcy dla mnie człowiek… brat…

 

Najdziwniejszą i najtrudniejszą dla mnie rzeczą w tej śmierci była niewiarygodna ulga, której długo się bardzo wstydziłam przed sobą – ulga, że już go nie ma jako trudnej rzeczy w moim życiu i nie zrobi więcej nic „złego”, żadnej trudnej dla ludzi z nim żyjących sytuacji, wstydu dla mamy, następnej przygody, o której ja nie chcę myśleć, wiedzieć i rozmawiać. Całe jego istnienie, z którym sobie nie mogłam poradzić tak żeby go akceptować i kochać jakkolwiek, po swojemu – wszystko to prysło jak bańka mydlana.

Nie wiedziałam co z tym zrobić – jak go odzyskać dla swojej duszy – dla swojego serca, bo czułam że bardzo tego potrzebuję…

Ten proces powolnego rozumienia i kochania go jako bratniej duszy dopiero wtedy się z trudem rozpoczął i trwa do teraz, cały czas…

Nie byłam w stanie nawet wyobrazić sobie co się z nim dzieje dalej - według religii kościoła katolickiego… byłam natomiast pewna gdzieś głęboko w środku, że jest wszystko w najlepszym porządku i tak też wspierałam mamę, która była głęboko załamana losem jego duszy wiedząc, że nie przyjmował sakramentów od dzieciństwa i mocno borykał się z życiem, że według naszych ocen społecznych był nieakceptowanym wyrzutkiem i zmarnowanym człowiekiem…

 

II

 

Synek

 

 

… niedługo potem - zadzwonił mąż z wczasów z naszymi chłopcami… w tle słychać było wycie sygnału pogotowia – nasz młodszy synek wbiegł pod samochód i jest nieprzytomny… wiozą go do pobliskiego szpitala, prognozy nie są dobre… czułam się dziwnie, jakbym już na to była przygotowana dużo wcześniej i w ogóle mnie nie zdziwiła ta wiadomość… była oczywista…

Synek przed wyjazdem był bardzo czuły, przytulał się z całych sił i tak często mówił mi że mnie kocha, że aż mnie tym już rozśmieszał, to było bardzo intensywne i niepodobne do kilkuletniego dziecka.

Pytał też jak człowiek umiera, dlaczego? – pierwszy raz o tym rozmawialiśmy – że albo choruje, albo ze starości, albo coś mu się psuje w środku np. w brzuchu przy wypadku…

 

Zawiadomiłam od razu wszystkich znanych mi i pośrednio mistrzów, szamanów, joginów… zewsząd słyszałam, że wszystko będzie dobrze, że nie widzą niczego złego… ja też w to mocno wierzyłam. Wierzyłam, że moje zdolności i umiejętności energetyczne i cała moja wielka miłość do niego tak po prostu wystarczy.

Jadąc do niego z dwumiesięczną córką przy piersi, konsultowałam ze znanym refleksologiem jakie miejsca mu masować, wiozłam najmocniejszy lek homeopatyczny, a przede wszystkim wiozłam siebie – co wydawało mi się - miało kluczowe znaczenie…

 

Czułam wsparcie wszystkich moich przyjaciół i rodziny i to była wielka potęga energetyczna, wiedziałam to, wiedziałam, że to może przenieść góry.

Leżał podłączony do wszystkiego co stworzyła współczesna medycyna i miał to całe nasze wsparcie… opuchlizna mózgu zwiększała się pomimo przedawkowanych środków, masowałam mu stopy i czekałam aż się po prostu obudzi… jeden dzień, drugi… lekarz co chwilę potwierdzał pogorszenie, a do mnie to w ogóle nie docierało… siedziałam i rozmawiałam z nim, głaskałam po białych od słońca włoskach, trzymałam jego drobną, pulchną rączkę, wszystko miał takie śliczne, miał niezwykłą urodę jak na chłopca… mój aniołek…

Wezwano nas nad ranem i stwierdzono, że wszystkie narządy i mózg nie działają i proszą o decyzję o odłączeniu od aparatury…

 

Byłam cały czas w stanie jakiegoś otępienia i na skraju rozpaczy, mąż zdecydował szybko i ciałko mojego synka przestało się poruszać, szarpane do tej pory równomiernie maszyną… wpadłam w jakiś wir i nie wiedziałam co się dzieje… stałam na podłodze ledwo przytomna i zapadałam się w nicość…

 

…i… widziałam to wszystko jednocześnie z góry… byłam dwoma istotami na raz – przewracającą się z rozpaczy matką i jakimś dziwnie spokojnym obserwatorem całej tej sceny…

ten drugi stan szybko przeminął i zapomniałam o nim – ale w czasie tej dziwnej rozpaczy cały czas czułam, że ten stan go jakoś dotyczy…

to skrajne rozerwanie pomiędzy zwykłym matczynym bólem a błogością, której nie potrafiłam wytłumaczyć, było ze mną i czasem myślałam, że…

po prostu wariuję…

że wariuję bez jego widoku, małych rączek, które ciągle kładł w moich, przytulania, jego pięknych mądrych oczu patrzących z dziecięcą, gorącą miłością – czasem zabawną złością…

 

Przez kilka następnych miesięcy czułam w brzuchu wielką dziurę i przez tą dziurę wylatywało coś ze mnie z wielką siłą, bardzo się tego bałam, przytrzymywałam brzuch rękami, było mi słabo, myślałam, że ucieka ze mnie życie…

i tak częściowo było…

 

Z wielu powodów pogrzeb był nietypowy – wszyscy znajomi ubrali się na biało, ktoś pięknie grał na trąbce, aż niosło po polach na wiejskim cmentarzu, pośród łąk dookoła…,

wielka cisza, dziwna, niespotykana nigdzie dotąd…,

spokój, jakieś zatrzymanie czasu…,

inna przestrzeń…,

nie było kondolencji ani zakopywania trumny…

poza tymi katolickimi rytuałami było to wszystko lżejsze i bardziej zgodne z jakimiś głębokimi prawami Ziemi…

Jakieś bliższe sercu i połączeniu miłością z synkiem, z tym co z nim odchodzi…

 

Wiele miesięcy jeszcze płakałam trzymając się za brzuch i zawisłam w takim stanie trochę uśmiechniętej, ale…

bardziej pragnącej umrzeć kobiety…

było dla mnie oczywiste, że odeszła najbliższa mi istota na ziemi i były chwile kiedy – w zwijającym mnie bólu i braku sił do myślenia - dałabym wszystko, żeby tylko umarł ktoś inny, tylko nie ten mój synek…

to były bardzo trudne myśli, szczególnie, że mamy przekonanie, że wszystkie swoje dzieci kochamy po równo, tak samo…

ja też bym chciała żeby tak było…

ale te miłości są bardzo różne i na wielu różnych poziomach sami je różnicujemy…

 

Bardziej chciałam umrzeć niż żyć i to nie było nowe, ale teraz wiedziałam to wyraźnie, nie zostało tu nic tak ważnego, nic nie miało takiej jakości jak moja więź z synkiem.

Kiedy żył koło mnie czułam bardzo wyraźnie, że będziemy pracować razem w jakiejś niezwykle ważnej sprawie, duchowej i tak bardzo na to czekałam, czułam w nim i w sobie tyle mocy i magii…!

W takim małym drobnym ciele, że było to poza wszelkimi wątpliwościami – p e w n e…

jakbym dostała gwarancję na dobre życie…

Dzieci i znajomi bardzo go lubili, bo wprowadzał swoją obecnością i swoimi brązowymi mądrymi oczami dużo spokoju i harmonii w otoczenie, to było niemal namacalne, dzieci wyciszały się i bawiły z przyjemnością, mniej było kłótni i rywalizacji…

czułam się z nim tak dobrze…

i tak go wszyscy pamiętają, no…

może poza atakami złości, które ja pamiętam wyraźnie, bo bardzo mnie rozśmieszały w jego wykonaniu, ale były bardzo przekonujące…

taki zwykły chłopiec…

dla mnie istota zupełnie niezwykła…

 

W całym domu wisiały jego powiększone zdjęcia na ścianach, bo nie mogłam bez tego przetrwać, regularnie co kilka miesięcy podnosiłam się z podłogi w czasie ustawień hellingerowskich, zajęłam się pracą z innymi dziećmi…

jakoś powoli napełniałam się energetycznie…

podnosiłam i jednocześnie prowadziłam wszystkie możliwe dostępne mi zabiegi oczyszczające – wiele płaszczyzn mojego życia tego bardzo potrzebowało – akupunktura, terapia energetyczna, rebirthing, ustawienia rodzinne, terapia nlpowska, bioinformatyczna, medytacje – wszystko było mi bardzo potrzebne do przetrwania i wrócenia jeszcze do życia…

"masz jeszcze przecież dwoje dzieci” – tak mi wszyscy powtarzali, „masz dla kogo żyć…”

a wszystko było takie puste, blade, niewyraźne…

Najbardziej chciałam oczyścić swoje relacje z mężem, był dla mnie wtedy najbezpieczniejszym punktem na ziemi – czymś na czym mogłam się solidnie oprzeć żeby dojść do siebie…

słabo go czułam, czasem patrzyłam na niego i wiedziałam, że go nie widzę…

był jakimś innym rodzajem materii…

ale ratował mnie wtedy przed wieloma trudnymi stanami…

tylko tym, że był…

 

Dochodzenie do siebie widocznie najlepsze jest zupełnie samodzielne, bo jak się okazało moje ciepłe gniazdko rozpadło się z hukiem, trzaskiem i moje małżeństwo się skończyło…

teraz już na prawdę musiałam wszystko zrobić sama, a jeszcze doszły różne ciężkie procesy związane z rozstaniem, uwolnieniem mnóstwa energii nieoczyszczonej i niedokończeniem wielu spraw tego związku, z którymi nagle mierzyłam się sama…

zaraz po wyjściu ze stanu prawie samobójczego zaczęłam organizować sobie życie i stawałam na nogi po raz kolejny…

trwało to też kilkanaście miesięcy zanim wszystko poukładałam sobie od nowa, trzeba było podjąć decyzję czy żyć czy lewitować, bo utrzymanie domu i swojej równowagi psychicznej było dość kosztowne…

wszystko się udało – dostałam pracę, zachowałam mieszkanie, jestem z dziećmi, skończyłam doskonałą szkołę trenerów rebirthingu, wszystkie terapie, co dało mi nowy sposób oddychania i całkiem nową jakość życia…

potrafiłam oddychać bardzo delikatnie i napełniać się taka ilością i jakością energii, że czułam buzowanie wulkanu…

i niezwykłą przyjemność…

w porównaniu z moim początkowym duszeniem się, dławieniem się każdym oddechem, trzęsieniem ze strachu - wiedziałam dosłownie, że jestem zupełnie innym człowiekiem – jakbym dostała nową szansę i Nowe Życie – oczyszczenie i zmiany były na tak głębokim poziomie, że straciłam łączność energetyczną z tamtą osobą – z tamtą Sobą sprzed kilku lat – jakbym dostała nową inkarnację… zmiany dotyczyły wszystkich poziomów – przyjaciół, środowiska pracy, życia domowego, sposobu oddychania, poczucia mojego ciała, rzeczy dookoła - czułam się nowa i chyba szczęśliwa…

było mi z tym wszystkim Nowym bardzo dobrze.

 

…a mimo to ciągle gdzieś pod skórą miałam ostre odłamki płaczu i zapadania się w dziwnym niepokojącym lęku…

nie mogłam też w żaden sposób nawiązać kontaktu z moim synkiem choć czułam go i wiedziałam, że jest blisko…

tylko kilka razy mi się przyśnił, a bardzo potrzebowałam jego bliskości i jego opieki nad sobą, jego obecności, ale nic zupełnie nie przenikało do mnie, nic co mogłabym zrozumieć…

dostałam nawet informację, że on próbuje do mnie dotrzeć właśnie w postaci mojego synka i że to jest dla mnie za silny emocjonalnie kontakt, za dużo cierpienia i cały czas go odrzucam…

tak mniej więcej się czułam…

może tak było…

 

W tym stanie spotkałam kolejny przełom mojego życia - czekałam na niego, jestem pewna – nareszcie przyszły jakieś informacje o radzeniu sobie ze śmiercią, a raczej z lękiem przed niewiadomą… właśnie z tym co dławiło jeszcze moją duszę…

ciągnęło mnie do tego jak do światła…

warsztat tanatoterapii był bardzo silnym procesem energetycznym – otworzył mi jakąś nową przestrzeń, którą zaczęłam badać, dał spokój na wielu poziomach i mnóstwo nowych informacji.

Głównie z książek o ludziach, którzy spędzili lata swojego życia na badaniu granicy tuż za śmiercią i spotykali się z duszami ludzi zmarłych, z miejscami gdzie dziwnie utknęli, miejscami gdzie byli odprowadzani…

dużo nowych, zadziwiających zwykłe ludzkie myślenie wiadomości…

jeszcze kilka dni trwała ta niezwykle silna energia i zrobiłam na tej fali kilka głębokich procesów odzyskania części mojej duszy…

to było niezwykłe, bo wiedziałam dokładnie, że łomoczące sygnały z ciała i emocje jakie wtedy napotkałam pochodziły z bardzo dalekich czasowo i niby mi nieznanych osób, ale czułam wyraźnie, że jestem z nimi mocno połączona, mocno jakąś nicią energii, jakimś wiązaniem…

tak jakbym spotkała swoje poprzednie inkarnacje i odzyskała części swojej wieloczęściowej duszy, jakbym wracała do domu…

to było bardzo przejmujące i niezwykłe uczucie, chyba wszyscy je znają - po długim czasie nieobecności – wejść w próg swojej przestrzeni, usiąść na dobrze znanej kanapie, krześle, fotelu, na swoim łóżku…

i napić się herbaty ze swojego kubka…

to takie błogie, że niemal czas się zatrzymuje…

przestrzeń jest czysta, krystaliczna, ciepła, obejmująca ramionami i bardzo bezpieczna…

krystalicznie czysta i wibrująca ciepłem, ciepłem miłości…

kolorami słońca…

 

Tak właśnie zaczęło się odkrywanie mojej wielkiej miłości do kryształów…

czułam ją już od dawna, czytałam, kupowałam je, robiłam różne wariacje sesji oddechowych z różnymi kamieniami, na czakrach, w kręgach…

a wyraźne zmiany i krystaliczność przestrzeni przyszły do mnie w postaci prezentu – goszczenia w domu 40 kryształowych czaszek z opiekunkami i towarzyszami…

kłaniam się tym istotom, mojej transformacji - temu podarunkowi losu –  b a r d z o    g ł ę b o k o…

W tym czasie też rozmawiałam już z duszami nie tylko osób potrzebujących, kamieniami, drzewami, górami, ale…

z moim bratem i synkiem…

to było tak niezwykłe, że tak prosto to się dzieje, że na początku wydawało mi się, że to sobie wymyślam, bo tak bardzo potrzebuję tego kontaktu…

ale jedno moje doświadczenie na samym początku wystarczyło, żebym wiedziała, że jeśli myślę że z kimś rozmawiam – to po prostu tak jest…

 

Kluczowy dla mnie dowód na to, że możemy się porozumiewać za pomocą myśli i świadomości i że to działa, przyszedł do mnie wraz ze zleceniem zabiegów pranicznych dla człowieka w śpiączce. Został wprowadzony sztucznie w stan śpiączki farmakologicznej, bo jego organizm był bardzo mocno zaczadzony i lekarze w niemieckiej klinice, gdzie leżał, dawali mu długi czas na oczyszczenie tych złogów i wybudzenie – do kilku miesięcy…

jeśli w ogóle podoła wyjść z takiego ciężkiego stanu…

dostałam jego zdjęcie i patrząc mu w oczy zaczęłam z nim rozmawiać… był zupełnie niedostępny…

tak jakby jego cała świadomość też była uśpiona, nieruchoma…

podłam mu możliwości jakie ma zostając w takim stanie, odchodząc i wracając do rodziny, wszystkie warianty i ich konsekwencje…

coś jakby się w nim poruszyło…

zrobiłam mu w następne dni kilka zabiegów (razem z koleżanką) i wydawało mi się, że jakoś te jego oczy zaczynają się uśmiechać – nie byłam pewna czy mi się czasem nie wydaje?, bo zdjęcie było takie samo i byłam spokojna…

Jakiś czas później dowiedziałam się, że w ciągu niecałych dwóch tygodni wybudził się i pojechał do domu na święta…

do żony i dzieci…

lekarze nie mogli w to uwierzyć i wyglądało to raczej na cud niż pomoc medyczną…

a dla mnie to była po prostu głęboka decyzja świadomej, przytomnej już duszy - nad zdeterminowaną duszę nie ma większej siły…

 

I dzięki temu moja wiara w to, że rozmawiam z kimś poza jego ciałem, była niemal oczywista. Dowiedziałam się np. że synek i brat połączeni są jedną energią – tak jak ja sobie ich wyobrażam – czarną i białą, wirującą jak Jin i Jang, spotkało się to u mnie początkowo z wielkim oporem, bo tutaj na Ziemi byli dla mnie zupełnie przeciwstawnymi postaciami energii i wzbudzali skrajnie różne emocje…

a teraz opiekują się częściowo tym procesem, który się dzieje na Ziemi i u mnie – podnoszeniem świadomości poprzez wzmacnianie sieci krystalicznej - stoją za mną i moją pracą murem potężnego wsparcia.

I…

tak jak zawsze myślałam, że będę pracować z moim synkiem – to właśnie dzieje się…

o wiele wcześniej niż myślałam i o wiele wyraźniej i mocniej niż to było w moich ziemskich marzeniach…

I pracujemy wspólnie - oni tam w Świetlistym Mieście - każdy w swoim profilu – służąc swoim doświadczeniem i wiedzą zarówno sprawom dzieci – ich przyszłości bez lęku, jak i rozwojem ludzi o „trudnym wyborze życiowej ścieżki” – tak zwanych trudnych charakterów, bo kto się na tym zna najlepiej?

Tylko wcześniejszy ziemski „trudny charakter”…

 

…ten czas wielkich wędrówek kryształów ze mną po Polsce i Europie – czas upojenia się tą miłością i nowe umiejętności rozumienia i wykorzystania przestrzeni poza życiem „rzeczywistym” – ten czas poprzedził niespodziewane dla naszej rodziny odejście mojej mamy…

 

III

 

Mama

 

Po niespełna miesiącu badań - w związku z osłabieniem i powiększeniem narządów brzucha - o 3.55 rano zmarła moja mama...

okaz zdrowia i energii w rodzinie…

zamieszczam tu moje słowa pisane kilka godzin po opuszczeniu przez nią ciała, bo jest to najwierniejsza relacja z możliwych…

 

Nowotwór zajął całą wątrobę i nie było co ratować i jak leczyć, ani jednej zdrowej komórki…

bardzo szybki proces zakończenia życia - już po dwóch tygodniach badań mama słabła z dnia na dzień, bo nie mogła jeść przez nudności, prawie nie cierpiała, raz dziennie brała słabą tabletkę przeciwbólową, bo bolały ją narządy od ucisku wielkiej rozrośniętej wątroby...

od paru dni miała żółtaczkę i cały czas spała wstawała tylko napić się i dojść ze mną do toalety, a jeszcze dwa tygodnie wcześniej byłam u niej w domu i opowiadałam jej wszystkie szczęśliwe wydarzenia w moim życiu, a ona chłonęła to i uśmiechała się, tak się cieszyła moim szczęściem, mimo że wszystko robiłam jakoś inaczej…

siedziałam z nią kilka godzin z przerwami na spanie, darowałam sobie wszystkie inne „ważne” rzeczy do zrobienia, mówiłam i mówiłam i to były ostatnie dwa dni, kiedy mama była w stanie dłużej być świadoma…

potem żółtaczka i ciągłe spanie…

lekarka przewidywała, że właśnie tak odejdzie we śnie...

po prostu się nie obudzi...

bardzo mi to odpowiadało na początku bo bałam się trochę…

gdyby zasnęła – i ona i ja miałybyśmy łagodny proces jej odchodzenia w stanie nieświadomym i bezbolesnym...

chociaż bałam się, że nie będę wiedziała kiedy umrze, a bardzo chciałam jej w tym towarzyszyć...

byłam z nią jakby - wewnętrznie umówiona...

 

No i umożliwiła mi to...

w całej pełni…

tego dnia, kiedy wróciłyśmy z ostatniego badania ze skierowaniem do hospicjum domowego - zamiast zmęczona zasypiać jak co wieczór...

zaczęła bardzo niespokojnie siadać i kłaść się na zmianę - oczywiście przy mojej pomocy bo już tego wieczora nie wstała sama na nogi - i tak ją ta energia szamotała w środku...

nie mogła wytrzymać w żadnej pozycji nawet kilku minut, chociaż bolało ją tylko trochę biodro - czułam jak ta energia łomocze się po jej wnętrzu, że chce się uwolnić...

to wyglądało całkiem jak..........

poród - energetycznie zupełnie ten sam proces i zakres ciągu zdarzeń - tylko tu bez bólu - dochodziła do takiej kumulacji, nagromadzenia

i skondensowania energii, że nie mogła tego wytrzymać ani fizycznie ani psychicznie…

i bardzo się bała...

widziałam w półmroku jej wielkie żółte przerażone oczy...

mojej mamy...

porażające doświadczenie...

co jakiś czas ściskało to i łomotało w moje serce, bo czułam całą sobą ten jej strach...

i wiedziałam, że musiała to wszystko przejść sama...

Jakbym cały czas nie pracowała jednocześnie z moim synkiem i bratem wizualizacjami, w których byli gotowi i wspierali energetycznie cały proces, to nie wiem jak bym to przetrwała...

mogłam ją wesprzeć tylko swoją obecnością, pomocą we wstawaniu i mówieniem do niej, że była bardzo dobrym człowiekiem i pomogła setkom ludzi w ich trudach - cały czas mam przed sobą widok jej wielkich przerażonych oczu...

czuła, że coś się dzieje, ale nie dopuszczała do myśli że to już...

już śmierć...

właśnie dziś odesłano nas do domu i miała się zacząć przyzwyczajać do myśli, że nie da się jej wyleczyć, że może jednak umrze...

może niedługo...

że jest słaba i nieuleczalna dla medycyny...

i że chyba odejdzie…

kiedyś...

wkrótce...

odchodziła...

służyłam jej w tym procesie tak jak mogłam - jako ulga - w poruszaniu energii przez zmiany pozycji i mówieniu jej, że jej zasługi są ogromne i czekają na nią opiekunowie - jej rodzina, najbliżsi... słabo już świadomie myślała, ale wiem, że chłonęła to w jakiś sposób, że mam kontakt z jej wyższą częścią i mogę do niej mówić...

bardzo niewiele, ale te ważne kilka słów......

Zgłoś jeśli naruszono regulamin