Zdrada.doc

(63 KB) Pobierz

ZDRADA
Wojtek/storyteller2002



Czwartek, 23 grudnia 2010 r.
  – Dlaczego mi to zrobiłeś? – Michał odwraca twarz, żeby nie patrzeć na mnie. Rozumiem go. On nie chce. Nie teraz. Nie po tym, jak go skrzywdziłem.
  – Dlaczego? – powtarza.
  Nic. Cisza.

*  *  *


Trzy lata wcześniej, sobota, 29.grudnia 2007 r.
  Jeszcze raz... – w głosie Jaśka wyczuwam ironię. – Szukasz, ale masz tego dosyć, zgadza się? Ale nie możesz przestać szukać, bo wtedy nikt cię nie znajdzie? Sorry, ale ja tego nie kapuję.
  Wstaję gwałtownie z kanapy i posłałem mu swoje najbardziej wściekłe spojrzenie. Na Jaśku nie robi ono jednak żadnego wrażenia. Wciąż patrzy na mnie z lekkim politowaniem.
  – Jak nie kapujesz, to po cholerę się odzywasz! – podnoszę na niego głos. Łzy napływają mi do oczu, ale nie chcę znów przy nim płakać. Nie tym razem. Odwracam twarz w stronę okna. Tak będzie bezpieczniej, myślę. Biorę kilka głębokich wdechów, powstrzymuję emocje (a jednak potrafię!) i wreszcie mówię smutnym głosem: – Ty nie wiesz jak to jest. Nie wiesz…
  – Nie wiem – odpowiada spokojnie Jasiek. – Ale z tego, co mówisz, to bagno. Szukasz i nie możesz znaleźć. Wypalasz się.
  – Ale...
  – Nie przerywaj, Kamilku. Ja ci naprawdę dobrze życzę, przecież wiesz. Ale sam zobacz, co się z Tobą dzieje. Odwiedzasz te profile, zagadujesz, czekasz na odpowiedzi, zamęczasz się i... i nic. Nadal nic. Przestań. Przystopuj.
  Odwracam się w jego stronę. Emocje biorą górę (a jednak nie potrafię...)! – Nie mogę, rozumiesz? Nie mam innej opcji. Matnia! – krzyczę i tym momencie dociera do mnie, co sam przed chwilą powiedziałem. Zatyka mnie. Powoli siadam na kanapie. Zakrywam twarz dłońmi, łzy same lecą mi z oczu. Chłopaki nie płaczą, przemyka mi przez myśl i uśmiecham się w duchu. Przynajmniej tyle. W ustach też czuję smak łez.
  Jasiek wie, co się ze mną dzieje. Zna mnie nie od dziś, a takie rozmowy toczymy już od dłuższego czasu. Zawsze jest tak samo. Wybuch, a potem płacz. Bez słowa sięga po chusteczki i podaje mi jedną. Zerkam na niego. We wzroku Jaśka nie ma już ironii. Jest żal. Nie lubię takiego wzroku. Nie lubię, kiedy ktoś mi współczuje. A z drugiej strony... Z drugiej strony potrzebuję tego jak małe dziecko.
  Jaśko poprawia okulary i mówi łagodnie:
  – Wiem... Nie chodzisz do klubów. Sam ich nie lubię, więc dobrze wiem, o czym mówisz. Wiem: nie lubisz tej całej branży. Też trzymam się od niej z daleka. Wiem...
  Nie wiesz. Bo między nami, Jaśko, jest jedna gigantyczna różnica. Ty masz chłopaka, a ja nie. Pamiętasz, jak byłeś samotny i rozbity? To było jakiś rok temu. Pamiętasz? Ja dokładnie tak się teraz czuję. Przypomnij sobie, jaki wtedy byłeś.
  – Pamiętam. Bardzo dokładnie pamiętam. I wiem, co mi wtedy radziłeś. Nie szukaj na siłę, nie chodź do łóżka z byle kim, bo oszukujesz sam siebie. Twoje słowa, Kamilku.
  Milknie. Patrzymy na siebie przez chwilę bez słowa. Każda nasza rozmowa kończy się ostatnio identycznie – jakbyśmy trzymali się z góry ustalonego scenariusza. Coraz częściej mam wrażenie, że mówimy „obok siebie”. Wspólnie możemy wyśmiewać rzeczywistość, rozmawiać o innych, dyskutować „o niczym”. Ale sprawy prywatne są jak pole minowe. I tych min jest coraz więcej. Przynajmniej z mojej strony.
  – Muszę już lecieć. Trzymaj się Jaśko – szybko ściskam jego dłoń i ruszam do drzwi.
  – Kamil... Nie bądź zły. Ja naprawdę chcę dla ciebie dobrze.
  – Wiem, Jaśko. Wiem. Tylko ja sam już nie wiem, czego chcę... Pa.
  Wychodzę od niego i czuję pierwsze krople deszczu. Przynajmniej nikt nie zobaczy łez na mojej mokrej twarzy. Doskonały kamuflaż. W duchu dziękuję matce naturze za deszcz...

*  *  *


  – Tu TVN 24. Witamy państwa. Dziś jest dwudziesty dziewiąty grudnia, minęła godzina 23.00. Dobry wieczór, Piotr Jacoń, zaczynamy program „Dzień pod dniu”. Koalicja rządząca rozpoczęła negocjacje...
  Wyłączam telewizor. Mam już dosyć polityki. Po co tego słuchać, jakbym nie miał własnych problemów. Zerkam na stojącego na biurku laptopa. Macham ręką i wychodzę z pokoju. Wracam do niego po minucie. Może szybciej. To jest silniejsze ode mnie. Uzależniłem się od sieci. Od szukania. Chcę znaleźć... No właśnie: kogo? Nie, no jasne, kogo? – partnera. Ale nie wiem już, jaki powinien być. Zawsze podobali mi się młodsi faceci. Chciałem im dawać oparcie. Ale... ale to nie był jedyny powód. Po prostu lubiłem (i wciąż lubię) patrzyć na ładne, jeszcze nieco chłopięce ciała. Z kilkoma próbowałem coś stworzyć. Ale szybko okazywało się, że z większością nie mam o czym rozmawiać. Że przepaść, mentalna przepaść, między 29-latkiem (tyle mam) a 19, 20-latkiem jest ogromna. A starsi nie pociągali mnie fizycznie.
  Zaplątałem się. Matnia. Młodsi nie są dojrzali, starsi nie podobają mi się. No więc kto?
  Zrezygnowany loguję się na portal. Planuje usunąć profil, mam już dość ciągłego szukania, patrzenia, wiecznego reklamowania się. Oto ja, towar! Weźcie mnie, proszę! Czy naprawdę nie ma nikogo, kto by mnie chciał? Do tej pory ci, którzy zagadywali, byli zupełnie nie w moim typie. A ci, którzy mi się podobali, milczeli.
  Dwie nowe wiadomości. Zawsze czuję mrowienie, widząc znaczek koperty przy moim nicku. Niczego się nie nauczyłem. Idiota. Najpierw nadzieja, a potem rozczarowanie. Po co ja się oszukuję? Po co tworzę w głowie „love story”? Chyba po to, by mieć nadzieję. A nadzieja umiera ostatnia. Tak mówią.
  Jedna wiadomość od znajomego. Chce się spotkać i pogadać przy kawie. Musi coś mi wyjaśnić. Ok, nie ma problemu. Drugi list od nieznajomego. Nie kojarzę jego nicka. Zerkam na jego profil. Facet ma na oko 30 lat z hakiem, nie wpisał wieku. Normalnie spławiam takich gości. Ale tym razem nie kasuję wiadomości. Czytam dokładnie każde słowo, sam nie wiem czemu. Intuicja? Przeczucie? Nie pytajcie. Nie wiem. Chłopak pisze, że ma na imię Michał i jest lekarzem. Lekarzem? Odwracam wzrok i spoglądam na leżącego obok „BERKA”.

*  *  *


Kilka dni wcześniej, środa, 19 grudnia 2007 r.
  – Kamilku, musisz to przeczytać – podekscytowany Tomi wręcza mi do rąk książkę z tęczą na okładce. – Zajebista rzecz. Byłem na jego spotkaniu autorskim. Kurcze, fajny ten Szczygielski. Wygadany.
  Opowiada o tym spotkaniu i coraz bardziej się nakręca. Patrzę na niego i uśmiecham się w duchu. Tomi chyba nigdy się nie zmieni. Zawsze, kiedy mówi, strasznie się podnieca i skacze z tematu na temat. Czasami tak szybko, że za nim nie nadążam, Gaduła. Kochany gaduła. Poznaliśmy się ponad rok temu. Tomi od razu powiedział, że nic z tego (w sensie relacji) nie będzie. Bolało, ale szybko przeszło. I zostaliśmy przyjaciółmi.
  Tomi mówi, a ja zagłębiam się we własne myśli. Czemu mnie nie udało się nic napisać? Czemu ja nie mam takiego talentu? Ale też – po co ja się z kimś porównuję. Skąd te ambicje? Skąd marzenia o nagrodach, o sławie, o uznaniu. Głupio pytam. Znam odpowiedź. Niska samoocena, ot co. Matka, która prawie nigdy mnie nie chwaliła i ojciec, którego nie było. A kiedy już się pojawił, wszystko bagatelizował.
  Swoją drogą powinienem służyć za wzorzec geja. W Sevres pod Paryżem mają wzorzec metra. Ja mogę robić za modelowego pedała. Dominująca matka, brak ojca i „voila” – mamy geja.
  Nagle z zamyślenia wyrywa mnie jego głos...
  – I wtedy Łukasz...
  – Ten Łukasz? – patrzę na Tomiego pytająco. Potakuje. – Tomi, przecież sam wiesz... – Błąd, nie można tak mówić. Czysta psychomanipulacja. Zdejmuję okulary, odkładam, po czym patrzę mu prosto w oczy i mówię. – Sam kiedyś powiedziałeś mi, że takie relacje trzeba ucinać.
  – Ale ja nie wiedziałem, że tam będzie. Rozumiesz? Tylko kilka osób, siadam w pierwszym rzędzie i naglę czuję go za sobą. Nie musiałem się odwracać. Wiedziałem, że to on.
  – No i...?
  – No i nic. Zmyłem się zaraz po spotkaniu. Wziąłem tylko autograf Szczygielskiego i wyszedłem jak najszybciej.
  – Pobiegł za tobą?
  – Nie. Chyba nie. Nie wiem. Skręciłem szybko w małą uliczkę. Jezu, nie myślałem, że będę przed nim uciekał...
  Widzę, że jest smutny. Łukasz to „niedoszły” Tomiego. Spotkali się kiedyś. Tomi zakochał się. A Łukasz nie. Bawił się nim. Tomi strasznie to przeżywał, aż wreszcie powiedział „dość”. I Łukaszowi nagle się odmieniło. Prosił o jeszcze jedną szansę. Tomi się zgodził, choć odradzałem mu to z całego serca. Sam przeszedłem przez coś takiego. I z tym samym skutkiem. Powrót okazał się niemożliwy. Wszystko znów się rozpadło. No i Tomi postanowił „wykasować” Łukasza ze swojego życia. Napisał mu długi, pożegnalny list. A potem przestał odpowiadać na jego maile, nie odpisywał na sms-y. Wiem ile go to kosztowało. Ale udało się. Uwolnił się od Łukasza.
  – Wiesz co... A ja myślę, że to nie była ucieczka. Po prostu postąpiłeś konsekwentnie. A co on sobie pomyśli, to już jego sprawa, jego problem. Tomi, gdybyś został, znów by bolało. Więc wyszedłeś. Wyszedłeś, a nie uciekłeś, rozumiesz?
  Tomi wpatruję się we mnie. Myśli. Czuję, że trafiłem w sedno. To mu było potrzebne, to chciał usłyszeć.
  – Serio tak myślisz? – pyta.
  – Serio, serio – mówimy niemal jednocześnie. To moja ukochana kwestia ze „Shreka” i on o tym wie. Uśmiechamy się obaj.
  – Weź – Tomi podsuwa mi książkę. Zerkam na okładkę. Na samym środku zdjęcie chłopaka w kasku i napis „BEREK”

*  *  *


  Patrzę na leżącego obok „Berka”. Czy to niezbyt prowokacyjne? Niby wszyscy w klinice wiedzą o mnie. Ale ten rysunek, okładka? Chrystus na gejowskiej książce? Chciałem kupić inną, mniej rzucającą się w oczy okładkę, ale pech chciał, że była tylko edycja lux. No to kupiłem, nie chciałem dłużej czekać. Zerkam na Chrystusa i zostawiam książkę w domu. Przeczytam wieczorem – myślę sobie. Przecież i tak nie będę miał czasu w ciągu dnia. Na onkologii nie ma wolnego czasu. Już mam umówionych kilkunastu pacjentów, a znając życie, drugie tyle przyjdzie bez zapisów. I wszystkich przyjmę. Codziennie obiecuję sobie, że to już ostatni raz. Że nigdy więcej niezapowiedzianych wizyt. Ale kiedy potem widzę ich, nie umiem odmówić.
  Przyjaciele żartują, że jestem jak matka Teresa, tyle że w spodniach. Ale żaden z nich nie widział oczu matki, która prosi, żebym pomógł jej ratować syna. I oczu dziecka, które wie, że umrze.
  Kiedy pierwszy raz, jeszcze na stażu, zobaczyłem takie oczy, nie mogłem spać przez kilka dni. Chodziłem jak nieprzytomny. Aż pewnego dnia ordynator wezwał mnie do siebie. Szykowałem się na najgorsze – dywanik u szefa mógł oznaczać tylko jedno. On nie lubił młodych, potrafił zniszczyć każdego z nas.
  – Niech pan siada, panie Michale – powiedział. – Kto...?
  – Słucham?
  – Które dziecko?
  Patrzyłem na profesora. Skąd on, bezduszny profesjonalista, mógł to wiedzieć? Walczyłem sam ze sobą. Może skłamać? Po co miałbym mu się zwierzać? Z drugiej strony – komuś musiałem wreszcie powiedzieć, co czuję.
  – Damian Orlikowski.
  – Ten z piątki?
  Przytaknąłem. Profesor uśmiechał się lekko. – Wiem, co pan czuje, panie Michale.
  – Nie wie pan – odburknąłem niezbyt uprzejmie.
  – Ależ wiem. Wiem bardzo dobrze. Sam chodziłem struty przez kilka dni, kiedy zobaczyłem pierwsze dziecko chore na raka. Miała na imię Kinga. To było... trzydzieści lat temu. Pana nie było jeszcze wtedy na świecie. Coś panu powiem, w tajemnicy. Oczy tego dziecka śnią mi się do dzisiaj.
  Siedziałem kompletnie zaskoczony. Oto człowiek, profesor, który był postrachem połowy Akademii Medycznej, zwierza mi się ze swoich sennych koszmarów. A może to był sen? Może cała ta sytuacja była tylko moją fantazją? Uszczypnąłem się lekko w nadgarstek. Zabolało. A więc nie śniłem.
  – Kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy we śnie – profesor mówił dalej nie zwracając uwagi na moje zdziwienie – obudziłem się zlany potem. Te oczy były smutne i pełne wyrzutu. Ale ostatnio, kiedy mi się śniły, były uśmiechnięte. Zrozumiałem, że to podziękowanie za to wszystko, co przez lata zrobiłem dla tych dzieciaków. Niech pan mi powie, kiedy ostatnio pan pił?
  – Ja nie piję, panie profesorze! – oburzyłem się.
  – No właśnie. A większość pańskich kolegów zapija taki pierwszy raz. Ja też piłem przez trzy dni, kiedy umarła Kinga. Podziwiam pana, panie kolego.
  Od tamtej rozmowy minęło kilka lat. Przez ten czas profesor stał się moim mentorem. I przyjacielem. Niedawno odszedł na emeryturę. Ja wciąż pracuję w tym samym szpitalu. I chociaż co jakiś czas proponują mi pracę w UK, odmawiam. Zżyłem się z ludźmi – z panią Zosią, naszą sprzątaczką, z panią Helenką z bufetu. Mam kupę wspomnień i nie chcę tego zmieniać.
  Przez ten cały czas nauczyłem się „wyłączać” emocje. Co nie znaczy, że stałem się „zimną, nieczułą suką”. Nie. Po prostu gdybym przeżywał dramat każdego pacjenta, już dawno bym zwariował. Tymczasem to nie ból moich pacjentów spędza mi sen z powiek. Panicznie się boję, że w końcu zostanę zupełnie sam.
  ...Ciekawe czy Kamil odpisze?

* * *


  „Berek” pochłania mnie bez reszty. Tomi nie wiedział, że wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę. Bo teraz zamiast nabierać sił przed briefingiem w pracy, leżę zaczytany. Ostatnia strona... Koniec... Uśmiecham się, ale radość znika po chwili. Dostrzegam w tej książce... siebie. To prawda, nie jestem taki, jak bohater – nie ganiam po klubach, nie pieprzę się z facetami, których imienia nie znam, ale czuję, że wiele nas łączy. Weźmy... niską samoocenę. Obaj na to cierpimy – i książkowy Paweł, i ja. Tak samo jak on, mam 29 lat. I tak samo jestem już zmęczony ciągłym szukaniem. W książce Paweł znajduje wreszcie miłość. A ja? Co będzie ze mną?... I przypominam sobie o mailu od Michała.
  Jest druga w nocy. Za oknem prószy śnieg. Podchodzę do komputera, loguję się na gejowski portal. Patrzę na Michała. Nie jest piękny, ale ma w sobie coś. Nie umiem tego nazwać. Jeszcze nie. Odpisuję grzecznie (bo tak wypada), lecz dość ogólnikowo (po co robić sobie nadzieje?) Piszę, że możemy się spotkać i porozmawiać. Proponuję wspólną kawę.

*  *  *


  – Co podać? – Reńka uśmiecha się szczerym, niekłamanym uśmiechem. Siedzimy w niewielkiej kawiarni niedaleko Placu Konstytucji. Wszędzie czuć zapach kawy, w rogu migają choinkowe światełka.
  To miejsce pokazał mi mój były. Do dziś zresztą się tu spotykamy. Związek nie przetrwał, ale przyjaźń i wspólna kawa, owszem.
  – Dla pana cappuccino, dla mnie to co zwykle – odpowiadam.
  – Podwójne espresso z pianką – kończy Reńka z uśmiechem.
  Michał przygląda mi się krytycznie.
  Może to nie jest dobry sposób na pierwszą randkę... ale nie powinieneś pić takiej kawy. To zabójcze dla serca – mówi.
  Spoglądam na niego zaskoczony. A co go obchodzi moja kawa? Znaczy: miło, że o mnie dba, ale... Dba o mnie? Moment! Stop! Przecież widzimy się pierwszy raz! Uśmiecham się lekko i wzruszam ramionami.
  – Wiesz, złego diabli nie biorą. A swoją drogą, to nie jesteś kardiologiem.
  – Nie. Nie jestem. Ale serce... to dużo dla mnie znaczy.
  Patrzę na niego uważnie. Prosto w oczy. I nagle przypomina mi się „Śpij kochanie, śpij” Kayah. – Od jezior twoich oczu... – nucę cicho.
  – Słucham? – Michał pochyla się w moją stronę.
  – Nie, nic – szybko kończę temat. W tym momencie przychodzi nasza kawa. Upijam szybko łyk, ale już wiem, że od jezior jego oczu, zielonych oczu, nie chcę uciekać. Zakochałem się...

* * *


Osiem miesięcy później, wtorek, 12 sierpnia 2008 r.
  Mazury jesienią są urokliwe. Wiem, to brzmi banalnie. Ale ja odkrywam uroki życia. Jestem na łódce z moim facetem i nie mogę uwierzyć, że świat potrafi być taki piękny. I to bez różowych okularów.
  Patrzę na Kamila. Próbuje nieporadnie zwinąć linę. Reszta załogi patrzy na to z rozbawieniem. Kamil zaciska usta. Wiem już, co to znaczy. Jest wściekły. Po chwili jednak uspokaja się. Uśmiecham się w duchu, moja praca przyniosła wyniki. Kiedy się poznaliśmy, Kamil denerwował się znacznie częściej. Postawiłem mu twardy warunek: albo praca nad sobą, albo się żegnamy. No i Kamil zaczął ćwiczyć opanowanie. Nie było mu łatwo, wiem o tym. Ale udało się, teraz jest znacznie spokojniejszy. I mimo, że złość czasem wraca, stara się nad nią panować.  
  Zastanawiam się, czy mu nie pomóc, ale zamiast tego zaczynam nucić „Into the West” z „Władcy Pierścieni”. Piosenka jak najbardziej na miejscu – no, może nie do końca, bo żeglujemy na wschód. Ale to nasz „hymn”. Puścił tę melodię, kiedy całowaliśmy się po raz pierwszy. Kamil zerka na mnie i mruga porozumiewawczo. Uśmiecham się i w tym samym momencie dostrzegam brzeg. Za nami ognista kula słońca ginie w wodzie.
  Przybijamy do kei wieczorem. Jest już ciemno. Schodzimy na ląd i idziemy do pobliskiej tawerny. Pijemy piwo. Znaczy: inni piją. Ja następnego dnia prowadzę. Kamil solidarnie zamawia colę. Siedzi obok mnie, jego głowa leży na moim ramieniu. Kamil nie wygląda najlepiej.
  – Zmęczony? – pytam szeptem.
  – Nie – uśmiecha się lekko – Tylko strasznie boli mnie głowa.

*  *  *


Kilka tygodni później, poniedziałek, 13 października 2008 r.
  Od jak dawna cię boli?
  – Od początku rejsu nie najlepiej się czułem, ale wiesz... myślałem, że to choroba morska. Nigdy wcześniej nie żeglowałem.
  – A wcześniej?
  – No wcześniej się zdarzało, ale sam wiesz, jak jest? Stres, ciągła praca przy kompie. Znasz mnie przecież, bez laptopa jak bez ręki.
  – I nic nie mówiłeś? – rzucił Michał. Jest wściekły, a ja nie wiem dlaczego. Pierwszy raz wiedzę go w takim stanie. Czuję, że głowa mi pęknie.
  – Misiek, nie krzycz, proszę. Przecież każdego czasem coś boli.
  – Patrz! – Michał rzuca w moją stronę dużą, żółtawą kopertą. Widywałem już wcześniej takie. Chociaż Michał zawsze stara się rozdzielić sprawy zawodowe od prywatnych, czasami przynosi jakieś dokumenty do domu. Ze środka wysuwa się fotografia mojego mózgu. Michał uparł się, żebym zrobił tomografię. Nie wiem, po co, ale nie będę się z nim kłócił. Zna się na tym. Zresztą, na sercach też się zna. Biorę zdjęcie i widzę dziwną plamę.
  – Co to jest – pytam zmartwiałymi ustami.
  Michał milczy. Odwraca się i zerka na zachmurzone niebo.
  – Co to...? – pytam znów, ale czuję, że znam odpowiedź.
  – Rak.
  Michał odwraca się. Patrzy na mnie. W oczach ma łzy.
  Na oknie pojawiają się pierwsze krople deszczu.

* * *


Czwartek, 23 grudnia 2010 r.
  – Dlaczego mi to zrobiłeś? – Michał odwraca twarz, żeby nie patrzeć na mnie. Rozumiem go. On nie chce. Nie teraz. Nie po tym, jak go skrzywdziłem.
  – Dlaczego? – powtarza.
  Nic. Cisza.
  Michał siedzi przez chwilę nieruchomo i wreszcie spogląda na mnie.
  – Zdradziłeś mnie! Słyszysz? Zdradziłeś! Przyrzekałeś, że będziesz przy mnie. I co? – Michał patrzy mi prosto w oczy.
  Ale mnie już nie ma.
  Umarłem.

*  *  *


  Jest zimowy wieczór. Dwa lata temu siedzieliśmy razem przy wigilijnym stole. Dwa lata walki. Jego i mojej. Przegranej walki. Kamila nie ma. Odpłynął na Zachód, „Into the west”. Zawsze tak widział swoje odejście. Jako podróż na Zachód, która zakończy się na białych plażach zielonej krainy.
  Patrzę na tabliczkę:
  śp. Kamil Glinka. 7 II 1978 – 23 XII 2010.
  Zapinam płaszcz i zatapiam się we mgle. Chcę znaleźć w niej zapomnienie.
  W głowie gra mi cichutko „Into the West”.

Wojtek/storyteller2002

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin