Łukjanienko Siergiej - Krzątanina w czasie.pdf

(254 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Siergiej Łukjanienko
Krzątanina w czasie
(Vremennaja Sueta)
Przekład Eugeniusz Dębski
I jeszcze nakazała mi
cudowna władza iść ręka w rękę
z moimi dziwacznymi postaciami...
M. Gogol
Szczerze mówiąc, wszyscy zaczynaliśmy od takich właśnie rzeczy. Kontynuowaliśmy,
dopisywaliśmy (w głowie albo na papierze) dalsze ciągi do ulubionych książek, wskrzeszaliśmy
ulubione postacie i raz na zawsze likwidowaliśmy zło. Czasem spieraliśmy się z autorami – cicho
i nieśmiało.
Inaczej się nie da – literatura to nie piłka nożna, ciężko się gra na cudzym boisku.
Gdzieś w głębi biurek, w komputerowych archiwach, w kąciku świadomości każdego chyba
pisarza drzemią rzeczy, które nie zostaną wydane. Bo były pisane dla siebie jedynie, jako wyraz
uznania dla ukochanych od dzieciństwa autorów. Nie dzieje się przez to czytelnikowi krzywda –
naśladownictwo nie może być lepsze od oryginału. Nikt z nas też nie chce być „naśladowcą
Strugackich” czy „rosyjskim Harrisonem i Heinleinem”, lecz tylko samym sobą.
Ale jakże wspaniała okazała się szansa na spacer po NICZNIEM-ie [Uważni czytelnicy dostrzegą
zapewne w tłumaczeniu Czasu uczniów nieco rozbieżności – szczególnie w nazewnictwie – w stosunku do wcześniejszych polskich przekładów
książek braci Strugackich. Tłumacz świadomie się na to zdecydował i zaproponował własne – jak sądzi – lepsze i bardziej przystające do ducha
twórczości braci Strugackich rozwiązania.], na obejrzenie Złotej Kuli, na odwiedziny w Arkanarze! Andriej
Czertkow, który zrealizował swój pomysł, i Borys Strugacki, który go zaakceptował, podarowali
nam wspaniałe prawo przemawiania ustami cudzych postaci. Chociaż, czyż są to postaci cudze –
Bykow, Rumata, Priwałow?... Od dawna są z nami, bez nich bylibyśmy zupełnie inni. A ja
zawsze chciałem spotkać się z nimi jeszcze raz.
Wybrałem kontynuację Poniedziałku nie dlatego, że jest moją ulubioną powieścią, inne
książki braci Strugackich kocham równie mocno. Po prostu był to dla mnie najtrudniejszy temat.
Podjąłem się pisania dalszego ciągu książki przesiąkniętej duchem lat sześćdziesiątych, blaskiem
i śmiechem dawno minionych nadziei. Zaryzykowałem. Ale to już zupełnie inna historia.
Siergiej Łukjanienko
Rozdział pierwszy
... biorąc wszystko pod uwagę, moje
życie-bycie z godziny na godzinę
staje się coraz bardziej nie do wytrzymania...
G. J. Grimmelshausen
Był wczesny ranek końca listopada. Telefon odezwał się akurat wtedy, gdy Ałdan zawiesił
się kolejny raz. W ostatnim czasie, po uduchowieniu, praca z maszyną stała się bardzo trudna.
Westchnąwszy, trąciłem „zaczarowany wyłącznik” – wyłącznik zasilania – i podszedłem do
telefonu.
Ałdan zahuczał niezadowolony za moimi plecami i wypluł z czytnika plik perfokart.
– Bez chamstwa, bo wyłączę na całą noc! – zagroziłem. I zanim podniosłem słuchawkę,
z niepokojem zerknąłem na ebonitowe pudełko telefonu, na którym pod tarczą widniał długi
szereg białych plastikowych przycisków. Chwała Bogu, drugi od prawej był wciśnięty, a to
znaczyło, że mój nowiutki telefon odbiera rozmowy tylko od szefostwa – od A-Janusa i U-Janusa
do Sawaofa Baalewicza.
Zresztą po co te domysły?
– Priwałow, słucham – powiedziałem, podniósłszy słuchawkę. Użyłem właściwego tembru
głosu – tak mówi człowiek poważny, pewny siebie, ale zmęczony. Pracownika o takim głosie nie
można wysłać do patronackiej fermy warzywnej albo zażądać od niego kwartalnego
sprawozdania na temat oszczędności energii elektrycznej, perfokart i papieru do maszyny.
– Co tam mamroczesz, Saszka?! – wrzasnął ktoś tak mocno, że na chwilę straciłem słuch. –
...niejew mówi. Słyszysz?
– A... tak... – wykrztusiłem, odsunąwszy słuchawkę na odległość wyciągniętej ręki. – Gdzie
jesteś? U J-jeana?
– W maszynowni! – jeszcze głośniej ryknął grubianin Korniejew. – Myj uszy!
Przez sekundę widziałem wynurzające się ze słuchawki wargi Witki.
– Zasuwaj do mnie! – zakończył rozmowę Korniejew.
W słuchawce rozległ się przerywany sygnał. Posłałem Ałdanowi smutne spojrzenie –
maszyna przeładowała się i teraz testowała systemy. Strasznie chciałem popracować. Co ten
Korniejew robi w maszynowni? I jak się dodzwonił? Zerknąłem na telefon, potem,
w natchnieniu, na przewód.
Telefon był wyłączony z gniazdka. Przecież sam go wyłączyłem rano, żeby nie przeszkadzali
pisać programu.
– No, Korniejew, ty zarazo... – oburzyłem się. – Zasuwaj do maszynowni...
Z mściwym zadowoleniem dmuchnąłem w mikrofon.
– Priwałow, proszę cię jak człowieka! – odpowiedziała słuchawka.
– Idę, idę – powiedziałem i podszedłem do Ałdana. Do wybryków Witki przywykłem już
dawno, ale dlaczego tak uparcie uważa swoją pracę za ważną, a moją ma za nic?
Na monitorze Ałdana przelatywały seledynowe wiersze:
„Triggery... norma.
Przekaźnik... norma.
Lampy elektroniczne... norma.
Mikroschemat... norma.
Nieśmiertelna dusza... OK!
Test drukarki...”
Za drukarkę Ałdanowi służyła elektryczna maszyna do pisania, na oko zwyczajna, ale
wyposażona w wirtualny zestaw czcionek. Dzięki tej małej modernizacji mogła drukować
w siedemdziesięciu dziewięciu językach i w szesnastu kolorach, jak również malować wykresy
i pezetki na taśmie. Teraz drukarka turkotała, drukując na papierze litery – od A do
niewymawialnych samogłosek języka myong. W końcu wydrukowała: „Saszka, bądź człowie...”,
po czym zamarła z uniesioną czcionką K.
Ałdan znowu się zawiesił.
Wyłączywszy maszynę z prądu, wyszedłem z laboratorium. Ech. Korniejew! Nawet do
Ałdana wlazł! „Bądź człowie...”
Stanąłem jak wryty. Jeśli grubianin Korniejew prosi o pomoc – znaczy spawa jest poważna!
Wdusiłem telepatycznie przycisk windy i ruszyłem korytarzem.
Młodziutkiego chochlika ponuro czyszczącego parkiet szczoteczką do zębów nie
zauważyłem, dopóki się o niego nie potknąłem. Wyszorowany parkiet runął mi na spotkanie,
w rozpaczy spróbowałem lewitacji, ale w pośpiechu pomyliłem kierunki. Kiedy wreszcie
odzyskałem przytomność, miałem na czole archetyp guza, a zaklęcie lewitacji uparcie
przyciskało mnie do parkietu, próbując przenieść moje ciało do centrum Ziemi. Gdybym się
pomylił na ulicy, tak by się pewnie i stało, ale w instytucie, na całe szczęście, i podłogi, i ściany,
i sufity były zauroczone przez doświadczonych magów i nie ulegały moim dyletanckim próbom.
Przeżegnałem się, bo to odczyniało działanie zaklęcia, przykucnąłem i potarłem czoło.
Chochlik, z początku wbity w kąt, nabrał odwagi i podszedł do mnie. Miał na sobie
przydługie bawełniane spodnie ponurej burozielonej barwy. Szeroki rzemień z dermy zjechał
w dół. Mosiężne guziki nie wyczyszczone, jeden zwisał na nitce.
– Żyjesz? – zapytał chochlik, pociągając nosem i wycierając go rękawem.
– Żyję – odpowiedziałem odruchowo, nie zwracając uwagi na poufały ton chochlika. A ten
dobrodusznie uśmiechnął się i dodał:
– Dublet.
– Jaki dublet? – zapytałem, opamiętawszy się. Sytuacja stawała się coraz ciekawsza.
Chochliki słynęły z tego, że były istotami nieśmiałymi, zahukanymi, i rozmawiały niechętnie.
Tylko najstarsze i najodważniejsze z nich, jak na przykład służący Christobala Josewicza, były
zdolne czasami do przemyślanego, choć niespójnego dialogu.
Chochlik przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
– Udany. Bardzo udany dublet. W końcu się nasz Priwałow nauczył...
Osłupiałem. Chochlik wziął mnie za mojego dubleta! Hańba! Czyżbym zaczynał
przypominać dubletopodobnych pracowników?
– Nie ganiaj tak po korytarzach – pouczał mnie tymczasem chochlik. – Priwałow... tego, nie
ma doświadczenia. Przez ściany widzi kiepsko, przy nim musisz biegać, żeby się cieszył, że się
starasz, i jak wracasz, dodawaj gazu... Cicho!
Obok nas przemaszerował bakałarz czarnej magii, Magnus Fiodorowicz Redkin. Miał na
sobie wytarte na kolanach dżinsy niewidki, w chwili obecnej włączone na pół mocy. Magnus
Fiodorowicz wyglądał przez to mgliście i półprzezroczyście, jak niewidzialny człowiek, który
wpadł pod deszcz. Nie zaszczycił mnie i chochlika nawet jednym spojrzeniem. Czyżby też
uważał mnie za dubleta? Dlaczego? Dopiero gdy Redkin zniknął w drzwiach windy – nawiasem
mówiąc przeze mnie wywołanej – zrozumiałem. Ani jeden pracownik instytutu nie potknie się
o gapowatego chochlika. Do tego jest zdolny tylko dublet. W głowie mi się rozjaśniło. Żeby mieć
całkowitą gwarancję, pogmerałem w uchu, ale nie trafiłem na ślady sierści. Trzeba było podnieść
się i pędzić do Korniejewa.
– Nie pękaj – nieoczekiwanie powiedział chochlik. – Nie zauważył, że rozmawialiśmy.
Dobra, pędź, bo się Priwałow zaniepokoi. Jakby co, wpadnij do piątych koszar, zapytaj o Kieszę.
Wiesz, gdzie są koszary? Za gabinetem Kamnojedowa. Na razie...
Chochlik zafundował mi ciepłą włochatą grabę i zniknął w szczelinie między klepkami. Ja
natomiast, wpatrując się pod nogi, powlokłem się do windy.
Tym razem musiałem dusić przycisk chyba z pięć minut, zanim winda raczyła przybyć na
wezwanie. Smyrgnąłem przez drzwi i z ulgą skierowałem windę w dół.
Drugie piętro winda przeskoczyła bez przystanku, a między pierwszym i parterem stanęła. Po
co nią pojechałem, przecież są normalne kuchenne schody... Westchnąłem i rozejrzałem się –
jeśli ktoś tu był, to dobrze zamaskowany – i łamiąc drugi punkt przepisów korzystania z windy,
wyszedłem przez ścianę.
Parter był przyjemny. Mocno pachniały zielone jabłka i iglaste lasy, wywołując z pamięci,
nie wiadomo dlaczego, popularne bułgarskie szampony. Obok mnie przemknęła ładniutka
dziewczyna, posłała mi przelotny uśmiech. Uśmiechała się do wszystkich, nawet do kadawrów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin