Trzynaście kotów.rtf

(648 KB) Pobierz

TRZYNAŚCIE

KOTÓW

 

ANTOLOGIA

 

Pomysł i opracowanie
Danuta Górska i Mirosław Kowalski

SuperNOWA
Warszawa 1998

GTW


Opracowanie graficzne serii Małgorzata Śliwińska

Ilustracja na okładce Bogusław Polch

ISBN 83-7054-119-4

Dlaczego właśnie kot? copyright © by Danuta Górska

Aaa, kotki dwa... copyright © by Eugeniusz Dębski

Ponieważ kot copyright © by Jacek Dukaj

Kot typu Stealth copyright © by Włodzimierz Kalicki

Złote popołudnie copyright © by Andrzej Sapkowski

Usta Boga copyright © by Ewa Białołęcka

Rozpakuj ten świat, Evitt copyright © by Andrzej Zimniak

Ale kyno! copyright © by Piotr Goraj

Rydwan bogini Freyi copyright © by Konrad Lewandowski

Worek copyright © by Marcin Wolski

Źrenice copyright © by Maciej Żerdziński

Dotyk pamięci copyright © by Tomasz Kołodziejczak

Marobet copyright © by Iwona Żółtowska

Muzykanci copyright © by Andrzej Sapkowski

Copyright © for this selection

by Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA, Warszawa 1997

Druk i oprawa

Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A., Łódź, ul. Żwirki 2


Dlaczego właśnie kot?

Kot - jako stworzenie z natury tajemnicze i magiczne - zawsze rozpalał wyobraźnię autorów. Pisywali o kotach najwięksi twórcy z kręgu fantastyki, że wymienię choćby Roberta Heinleina czy Fritza Leibera (który jako posiadacz regularnego kota na punkcie kotów dowiódł niezbicie, że to kot, a nie człowiek, stanowi koronę drabiny ewolucji). Trudno sobie wyobrazić ludzką cywilizację bez kota - tego symbolu wdzięku i swobody, tego puszystego kłębka spokoju w zabieganym, hałaśliwym świecie. Kot często budzi w nas ambiwalentne uczucia, ponieważ jest z nami i jednocześnie jakby obok nas - niezależny, nieprzenikniony, niepoznawalny. Nawet w najbielszym kocie tkwi okruch ciemności, powiada przysłowie. I stąd chyba się bierze nasza fascynacja kotami.

Fascynacja ta doprowadziła do powstania na Zachodzie wielu antologii opowiadań o kotach - fantastyczno-naukowych, fantasy, kryminalnych czy horroru. We wszystkich tych gatunkach i podgatunkach literackich kot czuje się znakomicie, ba, odcisnął ślady swoich łap nawet w poezji! Skoro więc inni mogli, czemu nie my? Polska fantastyka jak dotąd nie eksploatowała nadmiernie kociego tematu. Postanowiliśmy nadrobić to zaniedbanie.

W niniejszej antologii znalazły się opowiadania z gatunku twardej science fiction, fantasy, horroru, groteski, humoreski, sensacji, alegorii i kot jeden wie, czego jeszcze - zresztą właśnie kot stanowi ich wspólny mianownik. Mamy tutaj znanych autorów, jak Andrzej Sapkowski, Jacek Dukaj, Marcin Wolski, mamy interesujące debiuty - Piotr Goraj, Włodzimierz Kalicki, Iwona Żółtowska. Nikomu nie trzeba polecać zawsze cenionego Andrzeja Zimniaka czy coraz bardziej popularnej autorki fantasy, Ewy Białołęckiej. Konrad T. Lewandowski usiłuje nas zaszokować, Maciej Żerdziński chce nas straszyć, Tomasz Kołodziejczak tym razem próbuje wzruszać, zaś Eugeniusz Dębski każe kotu zmierzyć się z amerykańskimi policjantami. Wszystkie prezentowane teksty zostały napisane na nasze zamówienie i nie były wcześniej publikowane, z jednym wyjątkiem: opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego „Muzykanci" zostało wydrukowane w antologii Wizje alternatywne, jednak uznaliśmy je za tak ważne i cenne, że zasługujące na przypomnienie. Oddajemy zatem do rąk Czytelnika trzynaście bardzo różnych kotów. Co z tego ryzykownego eksperymentu wyniknie?

Danuta Górska

listopad 1997


Eugeniusz Dębski

 

Aa - a, kotki dwa, jeden potwór...

 

McGuire dobrze znał to spojrzenie - w niezrozumiały sposób oko Devey’a stawało się bardziej przejrzyste, jakby klarowało się pod wpływem nagłej myśli. Dlatego lekko tylko się zająknął i kontynuował dalej:

- ...nie dało się wytrzymać - musiałem go poprosić, żeby się zatrzymał i sprawdziliśmy wóz. I wiesz co się okazało? - mówił w roztargnieniu dalej rozglądając się możliwie dyskretnie i nie czekając na reakcję sierżanta. - Się okazało... - Zgubił tok perory, nerwowo omiatał spojrzeniem ulicę. I nic nie zauważał. - I się okazało, że - proszę ciebie - że w bagażniku zostały cztery karasie i zaczęły się psuć... Tak, psuć, kurza melodia... - Skończył mu się koncept. Zerknął na Devey’a. - Co jest?

- Stop - mruknął Kat. Siedział od pół minuty nieruchomy i zamyślony, w jednym ze swych słynnych transów skojarzeniowych, kiedy widok czegoś uruchamiał sortowanie kawałków innych widoków, słów, gestów. Jak przyznał się kiedyś w zaufaniu Stevowi sam nie wiedział co ma w głowie i niemal zawsze dziwił się, że akurat TO tam było. - Aha! Cofnij do śmietnika, tam obok hydrantu.

Pominął fakt, że trzeba najpierw zatrzymać wóz, Steve miękko wdusił pedał hamulca, przełożył dźwignię i zerkając tylko w lusterka boczne cofnął czterdzieści metrów, zatrzymał przy dwóch kubłach, jeden przykryty był pokrywką, drugi nie miał kapelusza, zawartość wylewała się na chodnik.

- Nikomu nie chce się przenieść pokrywki - powiedział Devey patrząc przed siebie, teraz wyglądał jak człowiek, który widzi zupełnie co innego niż inni okoliczni ludzie. McGuire, z poczuciem, że po raz milionowy robi z siebie idiotę, popatrzył do przodu i - jak zawsze - nic przed maską wozu nie zobaczył.

- W jednym jest pełno, a w drugim pewnie pełno miejsca - kontynuował analizę postawy społeczeństwa wobec kubłów śmietnikowych.

Steve bezgłośnie zgrzytnął zębami, nauczył się tej sztuczki w czwartym dniu wizyty teściowej i szlifował wykonanie przez pozostałe sześćdziesiąt osiem dni jej pobytu. Devey opuścił szybę leniwym ruchem wysunął rękę, nie patrząc sięgnął do kubła i przeniósł do wozu jeden ze złoto - karminowych papierków. Foliowane od wewnątrz opakowanie słynnego batonika Paradiso, dwóch czekoladowych rurek wypełnionych różnym nadzieniem, na środku jednej rurki migdał, drugiej - orzeszek laskowy, oba mięciutkie i pachnące. Opakowanie było rozdarte w spiralę, jakby ktoś trzymając jeden koniec nerwowo, pośpiesznie odwijał resztę papierka okrągłymi regularnymi ruchami.

Devey upuścił papierek i nagle sięgnął po drugi, wyglądał identycznie, sierżant chwycił całą garść i podniósł do góry.

- Takie same serpentyny - powiedział McGuire - jakby to ta sama osoba odwijała. Tylko kto jest w stanie zapakować się taką ilością...

Devey drgnął, syknięciem uciszył Steve’a, wyrwał mikrofon z gniazda.

- Dyżurny, tu Dwudziestka. Jestem w połowie Hirsh Avenue, tuż za skrzyżowaniem z Jedenastą, powiedz mi - w tej dzielnicy nie było jakichś kradzieży w marketach? Chodzi o żywność, a przede wszystkim słodycze. Odbiór.

Czekali w milczeniu. McGuire pomyślał: Gdyby tu ktoś był, to bym się z nim założył, że sierżant trafił w dychę.

- Dwudziestka, uważaj - dwie ulice dalej właścicielka sklepu zgłaszała kradzieże słodyczy, sprawdzaliśmy, ale nie było efektów; potem zaczęła zgłaszać jakieś wariactwa - że na taśmie widać znikanie batonów Paradiso i tak dalej. Sprawdziliśmy również, ale nic tam nie widać. To tyle z tej dzielnicy. Odbiór.

- Dziękuję, dyżurny. Bez odbioru. - Odłożył mikrofon i dopiero teraz zaszczycił spojrzeniem Steve’a. - Coś mi świtało z tymi batonami.

- No co? - mruknął ten. - Mamy złodzieja albo złodziei batonów, a dalej co? Wziąłeś może te małe kajdanki, te specjalne na dziecięce rączyny?

Devey milczał, rytmicznie pomrukiwał silnik, McGuire nagle przydusił pedał gazu, żeby zmusić sierżanta do jakichś działań, drgania silnika przeniosły się częściowo na karoserię, wóz się wahnął, antena zakołysała się i wykreśliła na tle nieba kilkanaście zygzaków.

- Poczekaj - powiedział Devey i wyskoczył z wozu. Steve rozparł się wygodnie, poszukał w podłokietniku klawiszy sterujących ułożeniem fotela i wystukał 99, co odpowiadało bardzo relaksującemu układowi. - Zaraz wracam...

- Yhy...

Spod na wpółprzymkniętych powiek wpatrywał się w pulsujący dwoma kropkami zegar, czas płynął poszatkowany tymi mrugnięciami, wypychany z czasomierza rytmicznymi spazmami elektronicznego układu. Rytm mrugnięć, niemal zbieżny z biciem serca po kilkuset uderzeniach zaczął mieć hipnotyczne działanie na McGuire’a, poczuł odpływanie, usłyszał własne posapywanie, obsunął się w fotelu przygotowany na krótką smaczną drzem...

- Steve! - „Żeby cię połamało w krzyżu!” pomyślał McGuire, gdy wyskakując ze snu uprzytomnił sobie gdzie się znajduje i kto plasnął dłonią w dach radiowozu. - Dawaj, coś jest!

Nie czekając na reakcję partnera ruszył do bramy pewien, że tamten podąża za nim. Steve dogonił go przy windzie.

- Wiarogodny Świadek Numer Dwa powiedziała, że te papierki mogły być tylko z mieszkania numer osiem. Podobno widziała, jak zrzucano je przez okno.

McGuire odruchowo rozejrzał się chcąc zobaczyć wysunięty na korytarz węszący nos Wiarogodnego Świadka Numer Dwa, w gwarze policyjnej Wścibskiej Staruszki, stworzenia nie wiadomo dlaczego zawsze ozdobionego wąskim ostrym noskiem.

- Zrzucano tak celnie, że większość jest w kuble? - podzielił się wątpliwościami Steve wchodząc za Deveyem do pokrytej wielowarstwowym graffiti windy.

- Właśnie - właśnie - palec Devey’a zawisł na chwilę nad tablicą sterującą, sierżant obliczył, na którym piętrze jest lokal numer osiem, wdusił trójkę. - Poza tym tam mieszka matka z córką. Matka po wielokrotnym leczeniu na oddziałach psychiatrycznych, córka z bezwładem nóg. Córka ma niecałe cztery latka, matki nie widziano od kilku tygodni.

Winda sapnęła, szczęknęła czymś, jakby w powolnym zdobywaniu wysokości musiała rozsuwać głową jakieś zapory, zatrzymała się i nagle obsunęła o kilka centymetrów w dół, wywołując nieprzyjemny chłodny skurcz przepony. Wyszli obaj i rozejrzeli się po korytarzu: nieprzyjemny widok - zniszczony trakt winda - mieszkanie, ślady wielokrotnego przypalania ścian, jakby jakiś dociekliwy sadysta chciał z nich wyciągnąć potrzebne mu informacje. Wyrwany wąż i kran hydrantu, we wnęce złożone dwa czy trzy połamane kije bassebalowe i typowa opakowaniowa makulatura. Na suficie wisiały niezliczone małe czarne krótkie stalaktyciki. Devey zatrzymał się i wpatrywał chwilę w czarne strączki. Wskazał je McGuire’owi, a ten skinął głową i powiedział cicho:

- Spluwasz na tynk, zdrapujesz patyczkiem zapałki trochę mokrego tynku i zapalając strzelasz zapałką w górę, zapałka przyczepia się tym tynkowym klajstrem i wypala się robiąc takie fajne czarne plamki na suficie.

- Ten kraj ma przesrane, jeśli uważasz to za fajną zabawę - mruknął Devey wskazując, że powinni pójść w lewo. Minęli drzwi, na których został ślad po oderwanej dawno temu szóstce, potem przebili się przez falę ciężkiego smrodu emitowanego przez drzwi z wypisaną szerokim złotym mazakiem siódemką. Zatrzymali się pod drzwiami dziwnie czystymi, z wycieraczką pod drzwiami, plastykową „posrebrzaną” ósemką na wysokości czół. Nasłuchiwali chwilę, ale drzwi nie zdradzały żadnej z domowych tajemnic. Devey nacisnął przycisk dzwonka, Steve poczuł nagle jakiś chłód na karku, zdążył pomyśleć, że jakoś trzeba było inaczej to rozegrać. Za drzwiami rozległ się głośny i wyraźny dziecięcy głosik:

- Kto ta - am?

- Otwórz, dzieczynko - zawahawszy się powiedział Devey.

- Ja jestem kotek, a ty?

Sierżant rzucił szybkie spojrzenie na Steve’a.

- Ja się nazywam Devey, a obok mnie stoi Steve McGuire, chcemy porozmawiać z twoją mamusią... - I niespodziewanie Kat dokończył: - ... kotku.

- Mamusia teraz śpi - odpowiedziała radośnie mała - ale mogę pana wpuścić.

Drzwi szczęknęły zamkiem, McGuire zakołysał się wprawiając górną połowę ciała w ruch, podczas gdy stopy pozostały na miejscu ponieważ Devey dziwnie drgnął, jakby chciał uskoczyć za granicę framugi drzwi. Potem zadziwił Steve’a po raz drugi w ciągu minuty wsadzając kciuk za połę marynarki i przejeżdżając nim po krawędzi paska. Robił tak, i nie tylko on, odruchowo sprawdzając czy poły odchylają się gładko i nie przeszkodzą w wyjęciu broni. McGuire przypomniał sobie zimny powiew w plecy i odchylił połę kurtki. Devey przekręcił klamkę i pchnął wolno drzwi, spodziewali się, że za nimi będzie jakiś wózek z dzieckiem, ale mała zdążyła już odjechać. Sierżant wsunął się do długiego kichowatego hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń.

- Gdzie jesteś? - zapytał.

- Tu - u!

Devey cicho podszedł do otwartych drzwi, zatrzymał się z rękami za plecami. McGuire ze zdziwieniem zauważył, że splecione palce sierżanta podrygują. Od progu uśmiechnął się.

- Dzień dobry - powiedział. - Ja jestem Devey, a ty Kotek, tak?

- Kotek mnie nazywa mamusia - powiedziało dziecko. - I Sandra. Ona mnie gimnastykuje, na zmianę z Conym, ale jego nie lubię, bo zawsze chce wszystko zobaczyć - co jest w safkach i szufladach i w ogóle.

McGuire zrobił pół kroku, ale Devey nie posunął się i Steve zrozumiał, że sierżant nie chce, by i on pokazywał się małej. Na palcach okręcił się wokół własnej osi usiłując odgadnąć rozmieszczenie innych pomieszczeń i ich przeznaczenie. Przy okazji chwycił jakiś zapachowy trop, coś specyficznie zapachniało. Chemicznie i słodkawo. Narkotyki?

Zmarszczył brwi i węszył, zobaczył, że Devey usłyszał jego węszenie i sam, zachowując uśmiech, wciąga powietrze przez nos.

- A mamusia śpi? - zapytał sierżant.

- Tak. Musis być cicho - ostrzegła poważnie mała.

Nie wiadomo dlaczego Steve uznał, że należy uszanować, koniecznie uszanować, jej żądanie.

- Dobrze - powiedział Devey, cicho powiedział. - A gdzie mamusia śpi? Mogę zobaczyć?

Kat, który nie pytał burmistrza, czy może zapalić w jego obecności! Kat, który nie pytał trzymającego go na muszce strzelca czy może podrapać się po nosie?! Kat zapytał potulnie niespełna czteroletnią dziewczynkę czy może popatrzeć na jej mamusię!

- Do - obze - przyzwoliła mała. - Ale jej nie budź!

- No coś ty! Pewnie że nie - zapewnił ją.

Odsunął się z przestrzeni drzwi, krótkim trzepotem dłoni zatrzymał Steve’a w miejscu, a sam ruszył zaglądając do każdych drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, to widać było z miejsca gdzie stał McGuire, drugie do kuchni, trzecie były uchylone i było za nimi ciemno, widocznie w tym pokoju były opuszczone szczelne rolety czy żaluzje. Devey zerkając do łazienki i kuchni dotarł do ciemnego pokoju, długą chwilę stał z wychyloną do przodu głową, usiłując dojrzeć coś w mroku. Wyglądało, że coś zobaczył bo zesztywniał, potem wolno wsunął rękę i pstryknął włącznikiem światła. Chwilę później odwrócił się do Steve’a i tępo patrząc gdzieś obok partnera pokazał trzy palce, co oznaczyło konieczność wezwania pełnej ekipy z koronerem i labo na czele. Steve rzucił się do drzwi i pognał do wozu. Czekając na windę usiłował zanalizować minę Devey’a i kogo wezwałby, gdyby sierżant dodatkowo nie pokazał umówionego sygnału. Bo że chciał ściągnąć jak najwięcej ludzi to było pewne. Z jego miny można było wyczytać, że najchętniej sprowadziłby dwa bataliony komandosów - kamikadze. Tylko po co? Przecież Kat nigdy i nikogo się nie bał.

 

Kapitan Horwits, gorliwy demokrata i radosny optymista niemal we wszystkim co robił, poruszył się na gigantycznej kanapie Chryslera, którym od kilku godzin jechał w nieznanym kierunku. Poruszył się ponieważ wóz zahamował łagodnie prowadzony przez mistrzowską rękę, której Burt Horwits podobnie jak pejzażu za oknami nie widział ani przez ułamek sekundy. Wytracany rozpęd miękko pchnął kapitana do przodu, wóz stanął i mimo że pasażer nadal nic nie widział za oknem - Horwits dałby sobie coś uciąć i postawiłby to na pewność, że stoją przed jakąś bramą i sprawdzane są ich przepustki. I zaraz los podesłał mu swój malutki przychylny uśmieszek - usłyszał zbyt głośne: „Dziękuję, proszę jechać błękitnym szlakiem”. Aha, pomyślał Burt, duża jednostka z kilkoma oznaczonymi poszczególnymi kolorami obiektami, bez nazywania ich jakkolwiek. Jakaś poważna sprawa, ale to wiadomo było od początku, od chwili kiedy do mieszkania weszła trójka wyklonowanych z tego samego niezawodnego garnituru komórkowego mężczyzn, wbitych w niemal identyczne garnitury, same garnitury wyznaczające ich przynależność zawodową. Środkowy mignął jakąś wtopioną w pancerny plastyk legitymacją i zaprosił do samochodu, Horwits nawet nie próbował wrócić do szafy, doświadczenie nauczyło go, że gdzieś czeka nań szczoteczka Reeder nr 4 i gruby lazurowy frotowy szlafrok, jakich zmienił w życiu już kilkanaście, choć żadnego nie zdążył nawet zaplamić.

Drgnął gdy zaćwierkał telefon. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś przez pomyłkę przełączył rozmowę na ten aparat w wozie, odczekał pięć sygnałów i dopiero wtedy podniósł słuchawkę.

- Słucham?

- Kapitanie, ma pan tam straszne szambo do rozgrzebania. - Horwits odskoczył od słuchawki - ponury mogilny i cholernie mocny bas generała niemal boleśnie uderzył w błonę bębenka. Generał zawrócił kiedyś przez okno adiutanta uruchamiając przy okazji dziewięć z jedenastu alarmów w zaparkowanych trzy piętra niżej samochodach. Od tej pory „przypadkowo” powtarzał wyczyn raz na jakiś czas, najchętniej podczas wizyt znaczących osobistości. - Słyszysz mnie? - Siła głosu wzrosła i Burt podziękował swojemu aniołowi stróżowi za pomysł z odsunięciem od ucha słuchawki.

- Tak, oczywiście generale.

- Dobrze, bo myślałem, że coś jest z łącznością - burknął bas niezadowolony z uzyskanego efektu. - Słuchaj więc, nazwijmy operację... Eee... Nazwijmy ją... O! Greenpeace! Akurat mam tych niedojebów na ekranie. Więc tak - odpowiadasz za wszystko głową, nie wiem za co, ale odpowiadasz. Za dobę zameldujesz, najprawdopodobniej będę już na miejscu. Gdyby coś się działo - masz tam kod do mnie. - Pauza. - Pytania!? - ryknął na pożegnanie generała.

- Nie, sir.

Kliknęło coś. Ty durny wale, pomyślał Burt grzebiąc czubkiem małego palca w uchu. Wyobrażam sobie, że gdyby miał dużą silną dłoń to chodziłby po podległych jednostkach i walił każdego napotkanego po plecach, kretyn jeden. No, prawie ogłuchłem! O, chyba...

Wóz wszedł w zakręt i zaraz wyhamował. Kiwnął się na jakimś progu, przejechał jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymał. Nagle podwójna błona szyb opadła ujawniając, że stoją na środku podziemnego parkingu. Acha, najpierw godzinna jazda, potem dwugodzinny lot w ładowni transportowca, potem cztery godziny jazdy, policzył Horwits, chociaż mogłem jeździć w kółko wokół własnego domu i latać nad LA i w rezultacie znajdować się trzy kilometry od domu. Szyba między salonem i kierowcą jednak nie opadła, kapitan zrozumiał, że nie tam należy szukać przewodnika. Trącił klamkę drzwi, jędrnie mlasnęły i otworzyły się, stęknął i wysiadł zaraz odchodząc za tylną część karoserii wozu. Skoro on nie widział twarzy kierowcy to i tamten nie powinien widzieć jego. Opony pisnęły i został sam. Po chwili cierpliwego czekania zastukały czyjeś obcasy i w nieokreślonego kształtu plamę jasności weszła mocno zbudowana kobieta w szpitalnym uniformie - bladożółtych spodniach i takiegoż koloru bluzie bez rękawów z wycięciem w krótki szpic. Widząc, że patrzy na nią zatrzymała się i rzuciwszy krótkie „Proszę za mną” ruszyła z powrotem. Przemaszerowali w stałym szyku parking, wąski piwniczny korytarz i wjechali dwie kondygnacje wyżej. Kobieta zatrzymała się i wskazawszy kierunek ręką powiedziała wyraźnie, jakby widziała w Horwitsie obcokrajowca:

- Pokój numer dwanaście.

Nie zamierzała odchodzić ani zabierać się do żadnych innych swoich obowiązków zanim kapitan nie wykona dyskretnego polecenia. Skinął głową, ominął pielęgniarkę i poszedł we wskazanym kierunku, ale ominął drzwi z dwunastką na solidnej metalowe tafli, nasłuchując reakcji poszedł aż do końca korytarza, i zajrzał za jego załom. Śluza albo coś dobrze ją udające. Zawrócił i pchnął drzwi.

W pokoju znajdowały się dwie osoby, mężczyźni. Jeden duży, z garbatym nosem i odciśniętym na ciemnoblond włosach rowkiem od stale noszonego kapelusza, znaczy policjant. Horwits krótko odnotował, by poświęcić mu więcej czasu, bo wydał się skądeś znajomy i w tej samej chwili przypomniał sobie skąd zna tę twarz. Gwizdnął w duchu. Drugi był szczupłym niskim brunetem o wyraźnie semickim pochodzeniu. Horwits spokojnie i metodycznie rozejrzał się po pomieszczeniu, ocenił cholernie szybki i pojemny sześćdziesięcioczterobitowy IBM, panoramiczny telebim z wyostrzonym rastrem, cztery telefony i piąty pod kloszem z karboplexi. Mężczyźni nie przeszkadzali mu w zaspokajaniu ciekawości, policjant sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę cameli. Brunet skrzywił się zamierzając protestować, jednocześnie drzwi otworzyły się potrącając lekko Horwitsa. Ktoś z tyłu syknął „Przepraszam!”. Za kapitanem stał z władczą miną grubas z ogoloną matową czaszką. Sapnął przez nos, ominął Horwitsa i zwalił się w fotel. Zdecydowanie czuł się tu gospodarzem i zdecydowanie zamierzał czuć się tak, mimo gości, nadal.

- Dzień dobry, panowie - zatoczył głową precyzyjnie odmierzoną część łuku od policjanta do semity. - Sierżancie, proszę tu nie palić...

Wywołany spokojnie włożył camela do ust i podniósł zapalniczkę. Gdy kłąb dymu uleciał w górę pokazał go grubasowi:

- Wyciąg działa znakomicie, a ja nie podpisywałem zgody na odwyk.

Korpulentny gospodarz rzucił okiem na wyciągającą się ku górze wstęgę dymu i obojętnie wzruszył ramionami, jakby ustępował upartemu dzieciakowi.

- Sierżant Devey - powiedział wskazując palacza. - Policja miejska.

- Nie sprecyzował w jakim mieście prawa broni Devey. - Kapitan Horwits, wydział SPT. - Uznał słusznie, że wszyscy wiedzą o co chodzi i nie trudził się rozszyfrowywaniem skrótu. Popatrzył na bruneta i przedstawił go: - Emmerheldt. Ja się nazywam Patchet i dowodzę operacją „Greenpeace”. W danej chwili podział wiedzy jest taki, że sierżant wie skąd mamy obiekt i mniej więcej co potrafi, jest też tu w roli dodatkowej ochrony, doktor Emmerheldt utrzymuje go przy życiu, kapitan zajmie się za chwilę grzebaniem w jego delikatnej maszynerii, a ja koordynuję całość. Do mnie spływają wszelkie zapotrzebowania, wszystkie pretensje, informacje i hipotezy. Doktor Emmerheldt zajmuje się obiektem od strony medycznej, ale wie mało o prehistorii odkrycia jej, więc powinien z zainteresowaniem wysłuchać jak i dlaczego znalazła się na orb... w orbicie naszych zainteresowań. - Wolno przyjrzał się po kolei wszystkim obecnym, każdemu udzielając tyle samo czasu i wagi spojrzenia. - Należałoby zapytać kto ma pytania, ale myślę, że jeśli nie ma bardzo istotnych, to powstrzymajmy się aż wszyscy będą wiedzieli mniej więcej tyle samo. Sierżant przekonał mnie, że jeśli zaczniemy przerywać mu pytaniami, to jednocześnie będą powstawały hipotezy i rodziły się spory. Tak więc...

Podarował każdemu z obecnych identyczne pytające spojrzenie, które jednocześnie zobowiązywało do milczenia: „Ostatnia szansa na pytania. Nie? To dobrze”.

Odpowiedziało mu zdyscyplinowane milczenie. Horwits miał ochotę je złamać, ale czuł już gdzieś w środku sklepienia czaszki rodzący się czerw ciekawości, zwierzę o niespożytej energii i absurdalnej mocy głodzie, zaspokojenie którego stało się możliwe tylko poprzez przyjęcie oferty pracy w jednym z tych wydziałów Zjednoczonego Dowództwa, które ironicznie określane były przez konserwatywnych i nie rozumiejących „o co tu chodzi” mundurowych jako Specjalne Przez Tajne. To ssąco - gryzące bydlę było na tyle inteligentne, że chwilami, kiedy w grę wchodziło zaspokojenie jego głodu, pozwalało nawet sobą sterować, to znaczy pozornie tłumić. Teraz też - zadrżało, zadygotało, zgrzytnęło zębami i ucichło. Horwits więc zmilczał. Patchet chrząknął dyskretnie i popatrzył na Devey’a. Sierżant strzepnął popiół w kierunku kratki zasysającej powietrze znad podłogi.

- Chronologicznie rzecz ujmując pierwszym tropem były znikające batoniki Paradise. Właścicielka sklepu zgłosiła nękające ją kradzieże tych właśnie batonów, kilka razy policjanci odwiedzili ten sklep, ale poza jej słowami nic nie potwierdzało notorycznych kradzieży. Kobieta miała w sklepie system kamer na podczerwień, ustawiła jedną na kosz z batonami i przyniosła nam kasetę, ale jej zawartość zamiast potwierdzić jej słowa skierowały nas na fałszywy trop. Krótko mówiąc uznaliśmy, że kobieta jest niezrównoważona i prymitywnie nas usiłuje wykiwać. Oto to nagranie.

- Wychylił się i wdusił „play” w szczerzącym jak zęby dziesiątki podświetlonych klawiszy Panasonicu. Na ekranie telebima pojawił się kosz z setkami batoników w migotliwych złotych i czerwonych opakowaniach. - To jest nagranie z trzeciego czuwania, tuż przed północą. - Devey odczekał chwilę wpatrując się w wężyk cyferek z migocącym ogonkiem - setnymi i dziesiętnymi sekund. - Uwaga!

Kosz drgnął. To znaczy tak to wyglądało jakby drgnął, w rzeczywistości z obrazu na ekranie zostało wyszarpniętych kilkanaście batoników, kilka innych, z tych które pozostały, obsunęło się, w głośnikach zaszeleściło. Umilkło i zestaliło się i znów tylko migocący ogonek wężyka zmieniał się na ekranie.

- Nic więcej. Powtarzamy w dużym zwolnieniu - oświadczył sierżant. -

Obraz mignął i znowu zobaczyli ten sam kosz, nieco jakby rozmazany i wolno turlające się cyferki w końcówce, teraz można było spokojnie odczytywać: siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt sześć... - Na siedemdziesiąt osiem - ostrzegł Devey.

Dwie sekundy później z ekranu zniknęło, skokowo, bez żadnych smug, mglenia, mżenia i innych efektów, kilkanaście batonów. Sierżant głęboko odetchnął. Zastopował magnetowid. Na ekranie zamarł wysoki stos dwubarwnych beleczek.

- Ilebyśmy nie oglądali i nie zwalniali obrazu - nic nie ma. Ułamek sekundy wcześniej batony były, klatkę, że tak powiem, później - nie ma. Dlatego po ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin