Przyjaciel z piekła.doc

(572 KB) Pobierz
Przyjaciel z piekła

Arkadij Słrugacki Borys Słrugacki

Przyjaciel z piekła

powieść fantastyczno-naukowa

przełożyła Irena Lewandowska

Tytuł oryginału rosyjskiego IIAPEHB M3 nPEMCnOAHElï

Opracowanie graficzne Władysław Brykczyński

Ale wiocha! Jak żyję, nie widziałem takiej wsi i nawet nie przypuszczałem, że coś podobnego istnieje. Domy okrqgłe, bure, bez okien, sterczą na palach jak wieżyczki strażnicze, a pod nimi tylko dziada z babą brakuje po­niewierają się jakieś ogromne garnki, koryta, zardzewiałe kotły, drewniane grabie, łopaty... Między domami glinia­sta ziemia, tak udeptana i wypalona, że aż błyszczy. I sieci, gdziekolwiek spojrzysz - sieci. Co oni tu łowią tymi sieciami, nie mam pojęcia z lewej bagno, z prawej bag­no, cuchnie jak na śmietniku... Paskudna dziura. Tysiąc lat tu gnili i, gdyby nie herzog, gniliby, jeszcze następne tysiąc. Północ. Dzicz. I mieszkańców oczywiście nie widać. Albo uciekli, albo ich wysiedlono, albo się ukryli.

Na placu obok faktorii dymiła kuchnia polowa, zdjęta z kół. Baloniasty tapir dwumetrowy zad, w brudnym bia­łym fartuchu na brudnym szarym mundurze mieszał w kotle chochlą na długim trzonku. Moim zdaniem, to wła­śnie z tego kotła tak śmierdziało na całą wieś. Podeszli­śmy, Gepard na chwilę przystanął i zapytał, gdzie jest do­wódca. Bydlak nawet nie odwrócił głowy coś tam burk­nął w kocioł i pokazał chochlą w dół ulicy. Trąciłem go czubkiem buta niżej krzyża, wtedy żywo się odwrócił, zo­baczył nasze mundury i od razu stanął w postawie zasad­niczej. Mordę miał do pary z zadkiem, i do tego nie golo­ną od tygodnia.

- A więc gdzie jest wasz dowódca? - ponownie pyta Gepard wpierając mu trzcinkę w tłustą szyję pod dubel­towym podbródkiem.

Tapir wytrzeszczył oczy i zachrypiał:

- Proszę o wybaczenie, master nadinstruktor... Sztabs-major jest na pozycji... Proszę iść tą ulicą... Prosto na skraj wsi... Jeszcze raz proszę o wybaczenie, master nadin­struktor...Coś tam  bulgotał  i  chrypiał,  a zza  węgła  faktorii

wylazły dwa nowe tapiry jeszcze straszniejsze, istne strachy na wróble, bez broni, bez czapek na nasz widok zamarły w postawie baczność". Gepard tylko popatrzył, westchnqł i poszedł dalej uderzając trzcinkq w cholewę buta.

Tak, w samq porę zjawiliśmy się tutaj. Te tapiry dużo by tu zwojowały! Widziałem na razie tylko trzy, ale już mi się zbiera na mdłości i jest dla mnie jasne, że taka, za przeproszeniem, jednostka wojskowa, sklecona z wszawych dekowników, w pośpiechu, byle jak, wszyscy ci pułkowi pie­karze, szewcy dywizyjni, pisarze batalionowi, intendenci, prominenci, kuternogi, ślepaki, orły drużyn pogrzebowych... to chodzące łajno, smar do bagnetów. Pancerki impera­tora śpiewająco przejadą po nich i nawet nie zauważą, że ktoś tu jest.

W tym momencie ktoś nas zawołał. Z lewej, między dwo­ma domami, rozpięto plandekę, a na tyczce wisiała biało zielona szmata. Punkt opatrunkowy. Dwa następne tapiry niespiesznie grzebały w zielonych tobołach z medykamen­tami, a na matach, rzuconych wprost na ziemię, leżeli ran­ni. Rannych było trzech, jeden z obandażowaną głową patrzył na nas wsparty na łokciu. Kiedy odwróciliśmy się, zawołał ponownie:

- Master nadinspektor! Poproszę na chwilę!... Podeszliśmy. Gepard przykucnął, a ja stanąłem za jego

plecami. Ranny nie miał żadnych dystynkcji, był w podar­tym spalonym kombinezonie ochronnym, rozwartym na na­giej włochatej piersi, ale kiedy spojrzałem na jego twarz, na wściekłe oczy, na osmalone rzęsy, od razu zrozumia­łem, że to nie tapir, chłopcy, o nie to był prawdziwy żołnierz. I rzeczywiście.

- Brygad-jegier baron Tregg przedstawił się ranny. Jakby zgrzytnęły gąsienice. Dowódca osiemnastego sa­modzielnego oddziału leśnych jegrów.

- Nadinstruktor Digga odpowiedział Gepard. Słu­cham cię, bracie-rycerzu.

- Papierosa... - poprosił baron martwym głosem i kiedy Gepard wyciągał papierośnicę, spiesznie mówił dalej:

- Trafiłem pod miotacz ognia, osmaliło mnie jak świ­nię... Bogu dzięki, bagno blisko, wlazłem po same uszy... Ale z papierosów' mokra kasza... Dziękuję...

Zaciągnął się przymykając oczy, natychmiast z wysiłkiem zakasłał, posiniał, zatrząsł się, spod bandaża wypłynęła kropla krwi i zastygła na policzku. Jak żywica. Gepard nie odwracając głowy wyciągnął rękę do tyłu i pstryknął pal­cami. Zerwałem manierkę z pasa, podałem ją Gepardo­wi. Baron wypił kilka łyków i jakby poczuł się lepiej. Dwaj pozostali ranni leżeli nieruchomo może spali, a może byli już martwi. Sanitariusze patrzyli na nas z lękiem. Na­wet nie patrzyli, ale raczej spoglądali.

- Jak dobrze... - powiedział baron Tregg, zwracając manierkę. Ilu masz ludzi?

- Czterdziestu odparł Gepard. Manierkę zatrzymaj... Zatrzymaj dla siebie.

- Czterdziestu... Czterdzieści Walecznych Kotów...

- Kociąt - powiedział Gepard. - Niestety... Ale zrobi­my wszystko, co będzie w naszej mocy.

Baron patrzył na niego spod osmalonych brwi. W oczach miał udrękę.

- Słuchaj, bracie-rycerzu powiedział. Nie został mi ani jeden człowiek. Wycofuję się od samej przełęczy, trzy doby nieprzerwanej walki. Szczurojady jadą na pancer­kach. Spaliłem ze dwadzieścia. Dwie ostatnie wczoraj... tu, na samym skraju wsi... zobaczysz. Ten sztabs-major... bał­wan i tchórz... stare próchno... Chciałem go zastrzelić, ale nie miałem już ani jednego naboju. Możesz to sobie wyobra­zić? Ani jednego naboju! Siedział we wsi ze swoimi tapi-rami i patrzył, jak nas palą jednego po drugim... O co to ja chciałem cię zapytać...? Aha! Gdzie jest brygada Gagrida? Radiostację rozwaliło... Ostatni radiogram: Trzy­majcie się, brygada Gagrida jest blisko"... Papierosa... I zawiadom sztab, że osiemnasty samodzielny przestał ist­nieć.

Teraz już majaczył. Jego wściekłe, oczy zasnuła mgła, język odmówił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin