Jesienne ognie.rtf

(1297 KB) Pobierz

WALERIA KOMAROWA

JESIENNE

OGNIE

Przełożył

Michał Górny

fabryka słów
2009

GTW


Książkę tę dedykuje dwóm wspaniałym dziewczynom, bez których nigdy by ona nie powstała: Wiktorii Macarinej i Ariane. Dziękuję im za wszystko. Ich pomoc i wsparcie były nieocenione – nie tylko przy pisaniu książki.


Prolog

30 WRZEŚNIA

Spotkaliśmy się w zaniedbanej izdebce na końcu świata. Wrzesień sposobił się już do odejścia, październik niecierpliwie czekał na swoją kolej, zsyłając burze i ulewy na ziemię śmiertelnych. Niedługo zaczną opadać liście z drzew, a wtedy... Wtedy w niebo wzbiją się języki ognia. Jak Ruś długa i szeroka zapłoną ogniska, stwarzając złudę powrotu lata, które zapragnęło napatrzeć się na taniec spadających liści. Ludzie zapalą ogniska, żeby uczcić pamięć wielkich wojowników, otworzyć drogę ich duszom.

Czekałam na ten czas. Czas mocy. Czas końca wszystkiego... i czas początku.

Przyszłam pierwsza. Zdążyłam spokojnie się rozgościć, najeść i odświeżyć siły. No cóż, punkt dla mnie - niech będę przeklęta, jeśli tego nie wykorzystam!

W sumie i tak jestem przeklęta... Od samego urodzenia.

- Myślałaś, że mi się nie będzie chciało cię gonić? Jeszcześmy ze sobą nie skończyli!

Stał w progu. Z uchylonych ust wydobywał mu się obłoczek pary, na rzęsach zawisły kropelki deszczu, przemoczone długie poły płaszcza lepiły się do wysokich cholew. Wstrząsnął głową, zrzucając kaptur, i zatrzasnął za sobą drzwi. Parsknęłam krótkim śmiechem. A czego się spodziewał? Że grzecznie skrzyżuję ręce na piersiach i podpowiem, gdzie ma bić, żeby zabić? Nie przypuszczam... Hm, nigdy nie uważałam swojego niedoszłego zabójcy za wcielenie naiwności. Łapacze idiotów nie przyjmują. Ale czy lazł za mną przez pół kraju, aż wreszcie dogonił? Toż to samobójstwo. Tam, w Kostriakach, przy bramie, gdzie musiałam wytrzymać całą dobę praktycznie sama, miał jakieś szanse, ale nie tu, nie teraz, gdy byłam wypoczęta i w pełni sił.

- Nie spieszyłeś się specjalnie, Kessar. Kolacja stygnie już ze trzy godziny. Zjesz coś? Czy zamierzasz umierać na głodniaka?

Kes pokiwał głową, jakby usilnie starał się wychwycić choć ślad żartu. Pudło. Mógłby się nauczyć, że nie mam zwyczaju śmiać się z poważnych spraw.

- A wiesz...? Zjem. Chyba się nie spodziewasz, że nie sprawdzę jedzenia? Głupio by było dać się otruć akurat teraz, kiedy prawie się spełniło moje największe marzenie.

- Nie zabiły cię moje pazury? - zainteresowałam się wrednie, stawiając na stole miskę klusek z duszoną sarniną i pękaty kubek lekkiego nektaru kwiatowego. - Nie traciłam czasu, bo starsi też tu wpadli, gdy tylko do nich doszło, że się pojawiłam.

- Nie zabiłem cię, Rey-line - poprawił i usiadł naprzeciwko, rzuciwszy płaszcz na ławkę. Wodząc ręką nad miską, wymamrotał przeciwzaklęcie „zgiń przepadnij”, złapał łyżkę i rzucił się na jedzenie.

Uśmiechnęłam się. Doprawdy nie tak powinien się zachowywać samotny mściciel i nie tak powinna się zachowywać ofiara. Sami powiedzcie, gdzie by znalazł drugą taką kretynkę? Przyszedł ją zabić, a ona go wita chlebem i solą, jak dawno oczekiwanego gościa. Ale ostatecznie przecież nie obcy człowiek, niejedno razem przeżyliśmy, nieraz walczyliśmy ramię w ramię, nieraz mi ratował tyłek. Mniejsza o to, że Kes nigdy swoich planów nie ukrywał i nic nie mogło ich zmienić.

Pożerał łapczywie niewyszukany posiłek. Aż miło było patrzeć. Już nawet mniejsza o to, że każdą kucharkę ucieszyłby taki entuzjazm - po prostu przede mną siedział najpiękniejszy człowiek, jakiego spotkałam przez dwa dziesięciolecia życia na ziemi śmiertelnych. Kes był blondynem, ale nie złocistym, tylko platynowym. Długie proste włosy, sięgające niemal do połowy pleców, na końcach błyszczały srebrzyście, a u nasady wyglądały jak przyprószone popiołem. Przeważnie wiązał je w kitę lub zaplatał w gruby warkocz, teraz jednak długie kosmyki wiły mu się swobodnie po plecach i wchodziły do oczu. Odrzucał je machinalnie na plecy, ale uparty kosmyk znowu spływał po wysokiej głowie. Mag miał różnobarwne oczy - prawe szare, lewe intensywnie zielone.

W dodatku okolone srebrzystymi rzęsami. Mogłabym w nie patrzeć godzinami.

Rozmyślając tak, ani się nie obejrzałam, jak Kes napełnił brzuch i teraz przyglądał mi się uważnie. Na jego twarzy malowało się zamyślenie i zdecydowanie jednocześnie. Wiedział, po co przyszedł, i nie zamierzał zmieniać planów z wdzięczności za kolację.

Ani za całą resztę.

- Chcesz umrzeć zaraz, czy najpierw palniesz mi kazanie pod tytułem „Jesteś potworem i jeśli masz jeszcze choć cień sumienia, to sama nadstawisz szyję”? - spytałam, unosząc prawą brew.

- Hm... Może masz coś do powiedzenia... na pożegnanie? - odparł, naśladując mój gest.

- Mieć to mam, tylko boję się, że i tak nie zrozumiesz. Wybrałeś, słowa nic nie zmienią, to już sprawdzone.

- A jednak spróbuj. Chociaż wypowiedz ostatnie życzenie, bo mi będzie przykro...

- Ostatnie życzenie, mówisz? A jak poproszę, żebyś poszedł i nie wracał?

- Powiedziałem ostatnie życzenie, a nie niewykonalne.

Głos mu zadrżał i gdzieś w głębi duszy poczułam nadzieję. Niech zrozumie! Niech sobie pójdzie!

Dla mojej rasy nigdy nie istniało nic przypominającego ludzkie prawa, etykę czy tradycje. Przyjaźń, miłość, wdzięczność - te słowa nic dla mnie nie znaczyły. Ludzie to stado baranów, a my jesteśmy psami pasterskimi, które mają odpędzać wilki. Tak po prostu jest i tak będzie, nie zmienimy swojego przeznaczenia - my, stróże porządku, a przecież jego antagoniści, urodzeni w chaosie i odchodzący w Chaos, gdy urwie się nić naszego losu.

Gdyby na miejscu Kesa był jakikolwiek inny człowiek, już by tu leżał z rozpłatanym gardłem. Inny. Nie Kes. Nie ktoś, kto jak na ironię znaczył dla mnie więcej niż cokolwiek w obu światach, u śmiertelników i u nieśmiertelnych. Mój wróg. Mój protegowany. Gdyby można było zmaterializować moją wizję świata, wszystko kręciłoby się wokół różnookiego maga. Sunner-warren, sens istnienia świata, podopieczny.

Póki on żyje, póty ten świat zasługuje na to, by istnieć. Oddycham dla niego i dzięki niemu, walczę, bo za moją siłą stoi on. On marzy o mojej śmierci - i od niego jednego przyjmę ją z radością. Tylko świadomość, że mam dług, że jest jakiś błąd, którego jeszcze nie naprawiłam, powstrzymuje mnie od poddania się swoim... jego pragnieniom.

Uczyniłam wybór, zaryzykowałam i poszłam swoją drogą. Słono za to zapłaciłam, ale nigdy nie lubiłam utartych szlaków. I postanowiłam zaryzykować znowu. Wstałam z ławy, wyszłam na środek izby i, ścigana zdumionym spojrzeniem mego rozmówcy, padłam na kolana.


Rozdział I

KIEDY ŚWIAT WARIUJE

1 - 2 CZERWCA

No i zaczęło się.

Z rozkoszą zrzuciłam z siebie ciężką kurtkę, której miałam już serdecznie dość, a teraz radośnie paradowałam w luźnej koszuli wyszywanej w wesolutkie ornamenty. Po zakupie nowych butów - bo stare zdarły się na leśnych ścieżkach - w sakiewce została mi równowartość jednej sztuki złota (licząc miedziaki), ale nawet to zupełnie mnie nie martwiło. Niedługo dostanę zapłatę za wiosenną robotę, a był już czerwiec, praca dla najemnika zawsze się znajdzie - a dla dobrego wojownika to już na pewno. Jak już się nie da inaczej, najmę się do ochrony jakiejś karawany idącej do Wołogrodu skrajem Burzliwej Puszczy. Jeszcze tak nie było, żeby kupcy zrezygnowali z jednej szabli więcej.

Wiosnę spędziłam w Burzliwej Puszczy z myśliwymi. Właśnie dziś w karczmie w bezimiennej wiosce rozliczyliśmy się za udane polowanie. Wyprawa poszła dobrze, zwierzyny w lasach dużo, nikt poza nami nie zaryzykował kręcenia się tak blisko Wrót, na terytorium feyrów. Neka - nasz wódz - wrócił rozradowany, bo kupiec obiecał zapłacić już jutro. Ciemne piwo lało się szerokim strumieniem, twarze mężczyzn czerwieniały. Tropiciel Bran wyciągnął gitarę i zagrał jedną ze znanych ballad. Jedni mu wtórowali, inni - jak ja - woleli zająć się pałaszowaniem soczystego duszonego mięsa.

Siedząc wśród tych ludzi, mimo woli zadawałam sobie pytanie, czy przyjęliby mnie do drużyny, gdyby wiedzieli, kim naprawdę jestem. Już nie mówię - gdyby wiedzieli od samego początku, ale gdybym, dajmy na to, w tej chwili wzięła nóż i chlasnęła się po ręce - czy byliby w stanie nie zerwać się, nie złapać za broń? Kolor krwi zdradza mnie nieomylnie. Dużo spotkaliście ludzi, w których żyłach płynie krew koloru roztopionego złota?

Ja też nie, chociaż ludzkiej krwi widziałam sporo, a i sama niemało jej przelałam. Nie, nie jestem człeko-fobem, po prostu bardzo lubię żyć i nie zamierzam dać się zabić w ciągu najbliższego czasu.

- Rejka, coś ty taka smutna? Żal o coś masz do nas? - Mrugnął do mnie młody strzelec Wittor. Już miałam mu odpowiedzieć, gdy drzwi tawerny otwarły się i do izby wszedł wysoki mężczyzna, pomimo ciepłej pogody od stóp do głów spowity w skórzany płaszcz. Kaptur miał nasunięty na oczy, nie widziałam twarzy, ale też i nie musiałam.

Wiedziałam, kto nosi takie ciuchy.

- Rejka, zaśpiewaj!

Zapatrzona w łapacza puściłam mimo uszu nawoływania kolegów.

- Rey!

Boże drogi, dlaczego moje życzenia konsekwentnie spełniają się w najmniej odpowiednim momencie?! Chciałaś zobaczyć, co będzie, kiedy myśliwi, z których połowa zawdzięcza ci życie, dowiedzą się, kim jesteś? Proszę bardzo, masz okazję.

Westchnęłam ciężko. Ten cholerny łapacz prześladował mnie już od czterech lat. Nagrody za wytrwałość mu się zachciało? Nie wiem, dlaczego jeszcze nie zrezygnował ze zlecenia. Ja bym nie miała tyle cierpliwości, żeby tak długo latać za łupem. W ciągu czterech lat dopadał mnie dwadzieścia trzy razy, ten był dwudziesty czwarty, ale ani razu nie widział mojej twarzy, jakoś się nie złożyło - zresztą ja też nie miałam ochoty mu się przyglądać. Może nie zauważy, który z gości jest jego celem? Ostatecznie nie mam tego napisanego na czole. Najpewniej nawet nie wie, jakiej jestem płci, ostatecznie nie ma takiego obowiązku. Jeśli mam szczęście, to może nie wiedzieć, jak bardzo jestem podobna do człowieka. Jeśli mam pecha - no trudno, zwykłymi zaklęciami rozpoznawczymi nic mi nie zrobi, odbijam je wręcz odruchowo, a zaklęcia wykrywające, które go tu przyprowadziły, dają tylko przybliżoną lokalizację, z dokładnością rzędu dziesięciu metrów.

* * *

Nazywam się Reyline, ale już dawno skróciłam sobie to nieznośne imię do krótkiego przezwiska „Rey”[1]. Mam dwadzieścia lat. Gdybyście mnie spotkali gdzieś w tłumie, nie zwrócilibyście na mnie uwagi - dziewczyna jak dziewczyna, tyle że zamiast tradycyjnego kobiecego czepca nosi na głowie cienką wojacką opaskę. Ale na drugi rzut oka pierwsze złudne wrażenie znika. Długie do ramion włosy tylko zdają się kasztanowe - w istocie są różnobarwne, w tej gęstej kędzierzawej grzywie zmieszały się wszystkie odcienie opadających liści, od krwistej purpury do mgliście złocistej barwy jesiennego słońca. Jeśli chodzi o oczy, a ściśle biorąc kolor, to miałam szczęście. Gdyby nie były orzechowe, złota obwódka wokół tęczówek rzucałaby się w oczy każdemu, a tak - prawie tego nie widać. Skórę też mam złocistą, ale to można zrzucić na karb opalenizny albo domieszki stepowej krwi. Reszta - wąskie usta, długie palce, pociągła twarz i delikatne kości - mogłaby spokojnie należeć do człowieka.

Mogłaby. Ale ja nie jestem człowiekiem.

Jestem feyrem, który wychował się wśród ludzi.

W ciągu czterech lat, które minęły od czasu, gdy w moim ciele zaczęły zachodzić nieodwracalne zmiany, nauczyłam się ukrywać swoje pochodzenie. Kłów na szczęście nie mam, pazury zaś chowają się w palcach i mogę je w razie potrzeby wysuwać - nie zastępują paznokci. Wpierw myślałam, że jestem półkrwi, bo brak pozostałych nieodłącznych objawów feyryzmu był podejrzany - ale potem, przekopawszy górę latopisów, dowiedziałam się, że takie feyry jak ja są zmorą każdego łapacza.

Nie byłam ot takim sobie dziwadłem. Byłam Księżniczką feyrów, arystokratką, która jakimś niepojętym sposobem trafiła na obcy, wrogi sobie świat śmiertelników. Dziwne to było, bo nawet dorosłe feyry wyższe nie przekraczały Wrót. Nawet teraz, gdy feyry miały rozsądny i neutralny stosunek do swoich śmiertelnych sąsiadów, tylko trzy razy zdarzyło się, by Książęta przekroczyli Wrota. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że były to wizyty oficjalne, dlatego o nich pamiętano. Kto wie, ilu kiedyś krążyło po świecie śmiertelników takich jak ja Książąt w ludzkiej postaci? Coś mi podszeptywało, że sporo. A teraz? Teraz tylko ja. Wiedziałam to z całą pewnością, po prostu czułam.

Być jedynym ze swego rodu - to być skazanym na samotność.

Wybrać się za Wrota, do swoich? Wolne żarty. Kto wie, czy nie czeka mnie tam najgorsze? Na co komu Księżniczka zagubiona w świecie śmiertelników, która od dawna myśli po ludzku i uważa się za człowieka?

* * *

- E, Rejka! Śpisz? - Wittor przechylił się przez stół i szarpnął mnie za ramię. - Co się tak gapisz na tego dziada?

- To łapacz - poprawiłam go odruchowo. - Ma na płaszczu znak Akademii, nie widzisz?

Teraz cała tawerna patrzyła na przybysza. Karczmarz powoli zsunął się za ladę. Palce Brana zastygły nad strunami. Nasz szef nie doniósł dzbana do ust, piana pociekła mu między sękatymi palcami. Mag potoczył wzrokiem po sali.

- Wiem, że tu jesteś, zarazo - rozległ się spod kaptura głuchy, zachrypnięty głos. - Wyłaź, nie ma się co kryć. Obłożyłem gospodę siecią.

Wzdrygnęłam się. Więc w ten sposób postanowił mnie dorwać! Wychodzić oczywiście nie miałam zamiaru. Niech tu sterczy choćby i do rana! Przecież nie zacznie sprawdzać koloru krwi wszystkich gości. Tylko szkoda, że w końcu wyciągnął prawidłowy wniosek z poprzednich porażek. Gdyby nie wiedział, że jestem Księżniczką, nie przemawiałby po ludzku. Każdy wie, że tylko feyry wyższe zachowały rozum i rozumieją ludzką mowę.

Wszyscy milczeli. Łapacz też się nie odzywał. Minęła minuta. Druga. Głuchy śmiech maga przyprawił mnie - i nie tylko mnie - o dreszcz. Niedobry, ohydny śmiech.

- Tracisz szansę, trupojadzie.

Aha. Szansę. Od kiedy to łaps daje feyrowi szansę?

- Ale jeżeli nie wyjdziesz...

Żałosne wycie przerwało mu w pół słowa. Wszystkie głowy obróciły się w stronę okna.

- Pieprzone zjawy - mruknął ktoś, bez specjalnego lęku zresztą. Tu od dawna feyry traktowano jak zło oswojone, nie bano się ich.

Łapacz zmełł w ustach przekleństwo i skoczył ku drzwiom. No proszę, całkiem niezły mam fart - nie dość, że uparty, to jeszcze honorny, z takim się nie dogadasz. Tylko co mu szkodziło nie zwracać żadnej uwagi na niższych, którzy napadli na wioskę?! W każdym razie napadli jak na zamówienie. Pani Fortuna łaskawa dziś dla niegodnej córki swojej...

Najgorsze, że w drzwiach mag zrzucił kaptur i przelotnie zobaczyłam jego profil.

* * *

- Reylina, patrz, jaką kobyłę Kessar dostał! - Starszy brat uśmiecha się, jakby sam był dumnym właścicielem pięknego wierzchowca.

- Konia, jeśli już! - odcina się w odpowiedzi jasnowłosy chłopiec o różnobarwnych oczach. - Lina, przejedziemy się?

- A przegonimy wiatr? - Uśmiecham się radośnie i mówiąc to, już moszczę się w siodle za swoim najlepszym przyjacielem.

- A pewnie! - śmieje się i wbija bose pięty w boki konia.

* * *

Wiedziałam, że robię głupstwo.

- Neka - zwróciłam się do starszego - muszę iść. Przechowaj moją dolę, może jeszcze wrócę.

Nie zwracając uwagi na ich zdziwienie, płynnie przechodzące w przerażenie, porwałam z podłogi plecak i miecz. Pospiesznie narzuciłam na koszulę kurtkę - noce były jeszcze chłodne. Pomachawszy ręką swoim byłym już towarzyszom, skamieniałym niczym ofiary bazyliszka, lekko zesztywniała, wstrzymując oddech, wyszłam w noc rozdzieraną jadowicie zielonymi błyskawicami. Walka toczyła się na skraju wsi przy pochylonej wiekiem cerkiewce. Na moje wyczucie, stado było niewielkie - pięć lub sześć kundli. Gdyby na miejscu tego wariata była normalna ekipa „łapacz plus ogar”, rozprawiliby się z niższymi w parę sekund.

Ale Kes był sam. Nie miał ogara. Mag żywiołów, który staje do walki z bezcielesnymi zjawami, może już sobie zamawiać trumnę.

Nie, nie, nie... Jeszcze na tyle nie zgłupiałam, żeby iść na pewną śmierć! Ruszę przez las, do Wołogrodu skrótem wszystkiego dzień drogi. Jak ktoś jest takim wariatem, żeby w pojedynkę wojować z upiornym stadem, ja mu pomagać nie będę! Ratuj się, kobieto, póki Kes ma co innego do roboty! Zanim, nie daj Boże, przypomni sobie, skąd zna twarz dziewczyny, która siedziała między myśliwymi... Póki...

Nie, nie zamierzam mu pomagać! Stanę sobie tylko z boczku i popatrzę, jak go te psy patroszą!

Nie, nie i jeszcze raz nie! Absolutnie nie chcę mu pomagać!

A czort z nim... i ze mną też! Te psy przyczepiły się do mojego własnego łowcy! Jak zginie, to na jego miejsce wyślą kogoś sprytniejszego, po co mi to?

I tak sobie myślę...

Stanęłam pod okapem kruchty. Walka trwała raptem dziesięć metrów ode mnie, przy studni. Też sobie miejsce wybrał! Co on, święconą wodą je chce zalać?

Chociaż monoteizm w Rosji kwitł w najlepsze, w głębi duszy mało kto naprawdę wierzył w Jedynego Wszechprzebaczającego. Co to za Bóg, któremu pod bokiem harcuje horda demonów? Gdzie się podziewa, kiedy Go najbardziej potrzeba?

A ja wierzyłam. Nie, nie w obraz stworzony przez ludzi, ale w kogoś niematerialnego, lecz istniejącego. Ten „ktoś” kiedyś uratował mnie od losu gorszego niż śmierć - od obłędu. Dał mi wiarę w cuda i w to, że każdy grzech można zmyć.

Łapacz dobrze walczył. Może wiatr nie jest najlepszą tarczą dla wojownika, ale wobec zjaw jedyną skuteczną. Mag wykończył już pięć, ale zostało jeszcze siedem. Ot, jednak zaniżyłam ocenę... Te siedem teraz atakowało go ze zdwojoną wściekłością. Zrzuciłam plecak, zdjęłam kurtkę, przejechałam palcem po srebrnej klindze i z żalem odłożyłam miecz na bok - feyrów nie rani srebro, tylko stal, a nosić ze sobą drugiego ze zrozumiałych względów nie chciałam, ani zresztą nie mogłam. Gdy tak powoli acz pewnie przygotowywałam się do wielkiej bitwy w obronie mojego wroga, Kes zdołał pozbyć się następnych trzech psiaków. Zostały jeszcze cztery. Może sam da radę?

Ledwo zdążyłam pomyśleć, jak by to było dobrze, gdy jeden z kundli wpił się zębami w prawą rękę maga. Zjawa czy nie, a wyrwał konkretny kawałek mięsa. Mag zachwiał się, nie dokończył wypowiadanego zaklęcia. Nad jego głową ostatni raz błysnął magiczny płomyk. Rozległo się kłapanie upiornych szczęk.

Nie było na co czekać. Widmowe psy nie wyglądają specjalnie groźnie, ale bezbronna ofiara w ich pyskach rzadko kiedy przeżywa choć minutę. Opuściwszy kryjówkę, skierowałam się do rannego maga ledwo widocznego pod kudłatymi ciałami. Na walkę nie miałam ochoty, zabijać tych niższych byłoby nudno, nic ciekawego, no i nie zrobiłoby to żadnego wrażenia na magu. Jak to dobrze, że razem z nowym ciałem zyskałam także umiejętności. Nieuporządkowane, mało użyteczne, ale czasem, właśnie przy takich okazjach, bardzo przydatne.

Jestem wyższą. Księżniczką. Panią. Mam prawo rozkazywać i wiem, jak to robić. To były naprawdę strzępki wiedzy, ale wystarczyły.

- Ut, verene, ut![2] - zaterkotał wśród nocnej ciszy mój głos. - Ut!

Psy zawarczały z niedowierzaniem. Nawet te półrozumne istoty zauważyły, że stojąca przed nimi dziewczyna ludzkiego rodu wcale nie przypomina pani. I nie pachnie nocnymi wiatrami i światłem słońca, lecz ogniem i śmiercią.

- Ut!

Z kostek palców z chrzęstem wyskoczyły mi szponiasto zagięte pazury, złociste obwódki wokół tęczówek lekko zaświeciły, spośród włosów wysunęły się cienkie różki, kręgosłup zachrzęścił, koszula zatrzeszczała na plecach rozrywana kolczastym kostnym grzebieniem.

Psy zaskowyczały i podpełzły do mnie na brzuchu, jak zwykłe dworskie kundle. Pozwoliłam sobie zainteresować się stanem ich niedoszłej ofiary i cmoknęłam z wrażenia. Ale przystojniak! Dobrze, że mu buźki nie tknęły, ale łapy obgryzły niewąsko, wątpiłam, czy będzie w stanie ruszać palcami. Szkoda. Był mag, nie ma maga... Zaklęcia to przede wszystkim gesty, a dopiero potem słowa.

Psy łasiły mi się do nóg, popiskując. Dobre pieski, dobre...

- On dare![3]

Złapawszy pierwszego z brzegu psa za kark, bez trudu poradziłam sobie z materialną formą tej istoty. Pozostałe trzy stwory posłusznie podążyły niewidzialnym tropem, oglądając się, ale nie protestując. Niech sobie teraz Książęta kombinują, kto tu się ośmiela rozkazywać ich pupilom. Mam nadzieję, że samowola znowu mi ujdzie na sucho - dotychczas zawsze tak było. Chociaż... Dotąd nigdy nie zaryzykowałam rozkazywania niższym, których nie zamierzałam unicestwić. I w sumie nie zawsze to działało. Trudno, teraz nie miejsce i czas, żeby sobie tym zawracać głowę.

- Te, łaps, żyjesz? Mam zapukać do popa, żeby cię wyspowiadał?

Nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Nie puszczając zimnego psiego karku, podeszłam bliżej, stając nad rannym magiem. Próbował się odwrócić, ale tylko jęknął, zbyt słaby, by unieść się choćby na milimetr. Nieźle go bestie urządziły...

- Podobno mnie szukałeś - uśmiechnęłam się. - No to możesz zaczynać. Przyjmuję wyzwanie. Mam nadzieję, że naprawdę jesteś taki odważny, jak pokazywałeś.

- Dobij mnie, odmieńcu, na co czekasz! - zachrypiał w odpowiedzi. - Chyba że jesteś tylko mocna w gębie, a jak co do czego, to chowasz się za swoim kundlami?!

Dzielny chłopiec. Dzielny, ale głupi. Innych łapsami nie robią.

Przykucnęłam, przyglądając się swojemu prześladowcy. Nic się nie zmienił, jakby nie było tych czterech lat, kiedy nawet na wrogów nie można było liczyć. Ech, Kessar... Wiaterek... Dlaczego ty? No, dlaczego właśnie ty? Tysiące łapaczy na świecie, a za mną posłali akurat ciebie, i nawet nie dali ogara - za kimś, kto w ciągu miesiąca wykończył siedmiu samotnych magów i pięć drużyn „łowca plus ogar”. Czy może tak sobie wyliczyli? Czyżby wyczuli, że jeśli ktokolwiek ma szansę przeżyć spotkanie ze mną, to właśnie ty?

* * *

- Kes, a dlaczego ty nie masz dziewczyny?

- A wiesz, czekam, aż ty dorośniesz, mała!

- Nieprawda, nie jestem mała!

- No co ty nie powiesz!

* * *

Zawahałam się. Przeszłość, która kazała mi pomóc magowi, była przeszłością człowieka. Opartą na kłamstwie. A może by tak się tego pozbyć? Jednym ciosem zniszczyć ostatnie ogniwo, które mnie łączyło z ludźmi?

- Po co mnie szukałeś, człowieku? - wyrwało mi się.

- Zdechniesz, pokrako - charknął mag, plując przy okazji krwią. - Jak nie ja, to kto inny cię zabije!

Skinęłam głową. Wszyscy jesteśmy poniekąd śmiertelni - nawet feyry wyższe, choć zdaje im się, że jest inaczej - i ja też się nie łudziłam, że będzie mi dane w ciszy i spokoju żyć na wieczność, jaką mi los ześle. Ale... jak już ginąć, to przynajmniej nie z rąk jakiegoś przypadkowego przybłędy.

- Podobasz mi się, łowco. Głupi jesteś, ale ciekawie się przed tobą ucieka.

Pogłaskałam psa. Oceniwszy, że mag nie stanowi zagrożenia, odesłałam feyry pod ganek, gdzie zostawiłam rzeczy. Ludzie po wioskach zeszli na psy, ani się nie obejrzysz, jak cię rozbiorą do gaci, nie przejmując się takim drobiazgiem, że jesteś nie z tego świata.

- Ja tych psów nie wysyłałam i nie mam zamiaru tak szybko kończyć naszej zabawy. Pozwolę ci przeżyć, nawet cię podleczę. A w zamian za to obiecaj, że kiedyś mnie dopadniesz i wtedy się zmierzymy. Obiecaj, że przyjdziesz sam i będziemy walczyć uczciwie, bez żadnych magicznych kręgów, sieci i ogarów.

Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, w których nienawiść i przerażenie mieszały się ze zdumieniem. Chyba pierwszy raz w życiu spotkał feyra poszkodowanego na umyśle. Ciekawe, czy takie specyficzne poczucie humoru odziedziczyłam po przodkach czy podłapałam od ludzi.

- To jak, zgoda? - zapytałam niecierpliwie. - Decyduj się szybciej, bo jak poczekasz jeszcze z pięć minut, to wszyscy uzdrowiciele Akademii razem wzięci nie wyleczą ci rąk.

Wahał się. Ba, kto by się nie wahał na jego miejscu? Feyry nie znały litości. Nawet oswojone feyry - ogary trzymano pod czarem zniewalającym i tylko dzięki temu można było posługiwać się nimi bez obawy pożarcia już w pierwszej minucie. A tu, proszę, potwór znany z okrucieństwa zachowuje się jak rozumna istota. Nie mówiłam, że jestem jedyna i niepowtarzalna?! Prawdopodobnie jedyny feyr obdarzony rozumem po tej stronie Wrót. Dlatego też tyle czasu nie mogą mnie złapać. Do tej chwili łapacze nawet nie podejrzewali, że mogę się kryć pod postacią człowieka.

- No to jak, zgoda?

- Zgoda.

Kiwnęłam głową z zadowoleniem. W sumie nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale nerwowe ssanie w żołądku ustąpiło.

- Czekaj tutaj, nigdzie nie łaź - wykrztusiłam i podeszłam do swego bagażu, próbując się nie spieszyć. Nie powinien wiedzieć, że wrednemu feyrowi zależy na jego śmierci o wiele mniej niż jest skłonny się przyznać.

* * *

Dziwny widok stanowiliśmy. Szczupła, wręcz chuda dziewczyna zgięta we dwoje i taszcząca na plecach mężczyznę dwa razy większego niż ona sama. Za tą zdumiewającą parą biegł widmowy pies otoczony jadowicie zieloną poświatą, z kurtką i torbą w pysku. Między łapami psa dyndał miecz w pochwie.

Kesowi wlokły się nogi po ziemi, cicho postękiwał w malignie. Na tę okazję schowałam kolce grzbietowe, chociaż kiedyś, dawno temu, po długich rozmyślaniach doszłam do wniosku, że mogą się przydać do transportu różnych rzeczy na plecach - na przykład rannych i trupów - jak jeżowi. W tym przypadku, choć pokusa była spora, przyszło zrezygnować z możliwości nadziania sobie zdobyczy na igły. Mało, że przez tego idiotę podarłam sobie nową koszulę, mało, że nie odebrałam wypłaty, nagrabiłam sobie u kniaziów, oswajając psiaka, to jeszcze plecy będą mnie bolały pewnie z tydzień!

Nie ma tak dobrze, kolego, zapłacisz za wszystko. Jak mnie dogonisz - zapłacisz, i to z odsetkami!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin