500 Miljonów Begumy.rtf

(297 KB) Pobierz

  Jules Verne

500 miljonów begumy

 

Ilustracje Leona Benetta

Nakładem Księgarni J. Przeworskiego

Warszawa 1931

SPIS TREŚCI

Rozdział I Pan notarjusz Sharp.               2

Rozdział II Dwaj koledzy.               8

Rozdział III Kronika.               14

Rozdział IV Po połowie.               20

Rozdział VI Studnia Albrechta.               34

Rozdział VII Centralny oddział.               41

Rozdział VIII Jaskinia smoka.               47

Rozdział IX Ucieczka.               56

Rozdział X Artykuł z niemieckiego przeglądu „Unser-Jahrhundert”.               63

Rozdział XI Obiad u doktora Sarrasin’a.               70

Rozdział XII Rada.               74

Rozdział XIII Marceli Bruckmann do profesora Schultze’a w Stahlstadzie.               80

Rozdział XIV Przygotowania do walki.               82

Rozdział XV Giełda w San Francisco.               85

Rozdział XVI Dwaj Francuzi przeciw jednemu miastu.               90

Rozdział XVII Rozmowa wystrzałami.               95

Rozdział XVIII Jądro pestki.               100

Rozdział XIX Sprawa familijna.               104

Rozdział XX Zakończenie.               106

 

Rozdział I
Pan notarjusz Sharp.

Wyborne są te dzienniki angielskie! – mówił do siebie poczciwy doktór, rzucając się na wielki fotel obity skórą.

Doktór Sarrasin przez całe życie swe używał monologów, co było dla niego rodzajem rozrywki. Był to człowiek w wieku lat 50-ciu, o rysach delikatnych, oczach żywych i czystych, które przysłaniał stalowemi okularami, o fizjonomji poważnej i przyjemnej; należał on do rzędu osób, o których za pierwszym rzutem oka mówi się: to poczciwy człowiek. Pomimo rannej godziny, doktór był już świeżo ogolony i miał biały krawat, chociaż reszta ubrania nie odznaczała się elegancją.

Na dywanie, na meblach pokoju, który zajmował w jednym z hotelów w Brigthon, leżały numera gazet: Times, Daily Telegraph, Daily News. Biła dopiero dziesiąta, a doktór obiegł już miasto, zwiedził szpital, wrócił do swego hotelu i odczytywał w głównych dziennikach londyńskich sprawozdanie z memorjału, który przed paru dniami podał na wielkim międzyna­rodowym kongresie higjeny; był to memorjał o przyrządzie do rachowania ciałek krwi, którego doktór był wynalazcą.

Przed nim na stoliku zasłanym białym obrusem, stała taca, a na niej kotlet doskonale usmażony, filiżanka wonnej herbaty i kilka owych grzanek z masłem, które kucharki angielskie przyrządzają tak doskonale, dzięki małym bułeczkom dostarczanym im na ten cel przez piekarzy.

– Tak – powtarzał – niepodobna zaprzeczyć, że dzienniki angielskie są doskonałe!… Mowa wiceprezydenta, odpowiedź doktora Cicogna z Neapolu, szczegółowe wyjaśnienie mego memorjału, wszystko to zostało żywcem schwycone, odfotografowane.

– Głos ma doktór Sarrasin z Douai. Szanowny kolega mówi po francusku. Słuchacze przebaczą mi, – rzekł na wstępie, – że pozwalam sobie używać ojczystego języka; ale jestem pewien, że lepiej mnie zrozumieją po francusku, aniżeli ja potrafiłbym wypowiedzieć to po angielsku.

– Pięć szpalt małym drukiem!… Nie wiem, prawdziwie, które lepsze, sprawozdanie w Timesie czy w Telegraph’ie… Niepodobna żądać większej ścisłości i dokładności!

Rozmyślanie doktora Sarrasina przerwał w owej chwili sam mistrz ceremonji, – niktby się nie ośmielił uczcić niższym tytułem figury tak poprawnie czarno ubranej, – która zapukała do drzwi i zapytała, czy mosiou przyjmuje…

Mosiou jest to ogólna nazwa, którą Anglicy czują się zobowiązani obdarzać wszystkich francuzów, jakgdyby zdawało im się, że naruszą wszelkie prawa grzeczności, jeżeli Włocha nie obdarzą tytułem Signor, a Niemca Herr. Zresztą, może i mają słuszność. Zwyczaj ten korzystny jest przynajmniej pod tym względem, że odrazu objaśnia o narodowości ludzi. Doktór Sarrasin wziął kartkę, którą mu podano. Zdziwiony, że go ktoś może odwiedzać w kraju, gdzie nie zna nikogo, zdziwił się jeszcze bardziej, przeczytawszy na bilecie wizytowym:

„Mr. Sharp, solicitor,

93 Southampton row,

London”.

Wiedział, że solitor oznacza po angielsku prawnika łączącego w jednej osobie notarjusza i adwokata.

– Cóż u djabła może chcieć odemnie ten pan Sharp? – rzekł do siebie. – Czyżbym miał, sam nie wiedząc o tem, ściągnąć na siebie jakiś proces? Pewny jesteś, że to do mnie? – zapytał.

– Oh! yes, mousiu!

– No to poproś.

Mistrz ceremonji wprowadził młodego jeszcze mężczyznę, którego doktór za pierwszym rzutem oka zaliczył do wielkiej rodzny „trupich czaszek”.

Jego wąskie, a raczej wyschłe usta, długie białe zęby, wklęsłe skronie pod pergaminową skórą, cera mumji i małe szare oczka o świdrującem wejrzeniu dawały mu niezowodne prawo do tej nazwy… Całe ciało jego, od głowy do pięt, znikało pod ulster coate’m w wielkie kraty; w ręku trzymał podróżną walizę z lakierowanej skóry.

Wszedłszy do pokoju doktora, nieznajomy szybko ukłonił się, położył na ziemi walizę i kapelusz, usiadł nie prosząc o pozwolenie, i rzekł:

– William Henryk Sharp młodszy, wspólnik domu Billows, Green, Sharp et Co… Czy mam honor z doktorem Sarrasin’em?

– Tak, panie.

– Z Franciszkiem Sarrasin’em?

– Tak brzmi moje nazwisko w istocie.

– Z Douai?

– Mieszkam w Douai.

– Ojciec pański nazywał się Izydor Sarrasin?

– Tak jest.

– Mówi pan zatem, że nazywał się Izydor Sarrasin?

Mr. Sharp wyjął z kieszeni książeczkę z notatkami, zajrzał do niej i mówił dalej:

– Izydor Sarrasin umarł w Paryżu w 1857, w VI okręgu przy ulicy Taranne, pod numerem 54, w gmachu szkolnym, zrujnowanym obecnie.

– Rzeczywiście – rzekł doktór, coraz bardziej zdziwiony. – Ale może zechce mi pan objaśnić?..

– Matka jego była z domu Langévol; na imię miała Julja, – mówił dalej niezmieszany tem pytaniem Mr. Sharp. Pochodziła z Bar-le-Duc, była córką Benedykta Langévol, który mieszkał przy uliczce Loriol, a zmarł w roku 1812, jak wynika z rejestrów magistratu tegoż miasta… Nieoceniona rzecz, panie, te rejestra, nieoceniona!… Hmm!… Hmm!… i była siostrą Jana Jakóba Langévol, podoficera w 36 lekkim…

– Naprawdę, – odezwał się doktór Sarrasin, zdziwiony tą głęboką znajomością jego genealogji, zdaje się, że pan zna to wszystko lepiej niż ja sam. W istocie babka moja była z domu Langévol, ale to wszystko, co wiem o niej.

– Opuściła miasto Bar-le-Duc w 1807 r., wraz z dziadkiem pańskim, którego zaślubiła w roku 1799. Oboje udali się do Melun, gdzie osiedlili się jako blacharze i pozostali tam do roku 1811, to jest do śmierci Julji Langévol, żony Sarrasina. Z małżeństwa tego było jedno tylko dziecko, Izydor Sarrasin, pański ojciec. Od tej chwili nić zrywa się, i wiemy tylko o śmierci wymienionego, śmierci, której data zapisana w Paryżu…

– Mogę nawiązać tę nić, – rzekł doktór, mimowoli pociągnięty tą iście matematyczną ścisłością. – Mój dziadek osiedlił się w Paryżu dla wychowania swego syna, który zamierzał oddać się nauce medycyny. Umarł w roku 1832, w Palaiscau, nieopodal Wersalu, gdzie mój ojciec pełnił obowiązki swego zawodu i gdzie ja sam urodziłem się w roku 1822.

– Jest pan tym, którego szukam, – odrzekł Mr. Sharp. – Nie ma pan ani braci ani sióstr?…

– Nie! Byłem jedynakiem i matka moja zmarła w dwa lata po mojem urodzeniu… Ale o co panu chodzi?

Mr. Sharp, powstał.

– Sir Bryach Jowahir Mothooranath, – rzekł, wymawiając te imiona z szacunkiem, jaki każdy Anglik okazuje dla tytułów szlacheckich, – szczęśliwy jestem, że pana znalazłem i że pierwszy mogę mu złożyć moje hołdy.

– Ten człowiek, ma pomieszanie zmysłów, – pomyślał doktór, – Przytrafia się to dosyć często między „trupiemi czaszkami”.

Solicitor wyczytał tę djagnozę z oczu doktora.

– Wcale nie jestem warjatem, – odpowiedział spokojnie. – Jesteś pan obecnie jedynym znanym dziedzicem tytułu baroneta, który na przedstawienie jenerał gubernatora prowincji Bengalu nadany został Janowi Jakóbowi Langévol; był on naturalizowanym obywatelem angielskim, wdowcem po Begum Gokoll i dożywotnim posiadaczem dóbr tejże. Zmarł w roku 1841, pozostawiwszy jednego tylko syna, idjotę i bezdzietnego, który umarł bez testamentu w roku 1869. Trzydzieści lat temu, dziedzictwo to wynosiło około pięciu miljonów funtów szterlingów. Trzymane pod sekwestrem i opieką, przynosiło ono procenty, które prawie całkowicie kapitalizowały się za życia niedołężnego syna Jana Jakóba Langévola. W roku 1870 spadek ten oszacowano na okrągłą cyfrę dwudziestu jeden miljonów funtów szterlingów, czyli pięćset dwadzieścia jeden miljonów franków. Za wyrokiem sądowym w Agra, zatwierdzonym przez sąd apelacyjny w Delhi, legalizowanym przez radę przyboczną, wszystkie dobra ruchome i nieruchome zostały sprzedane, wartość ich zrealizowana i cała suma złożona w depozycie w banku angielskim. Wynosi ona teraz pięćset dwadzieścia siedem miljonów franków, które będzie pan mógł odebrać za prostym czekiem, gdy tylko złoży pan genealogiczne dowody w sądzie. Co do mnie, ofiaruję się wyjednać panu od dnia dzisiejszego, jaką tylko zechce pan zaliczkę u bankierów Trollop, Smith et Co…

Doktór Sarrasin osłupiał. Przez chwilę nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Wreszcie odzyskawszy wrodzony sobie zmysł krytyczny i nie mogąc zgodzić się na to, by ten sen z tysiąca i jednej nocy miał być rzeczywistością, zawołał:

– Ale jakie dowody może mi pan dać na to, że historja ta jest prawdziwą i jakim sposobem odkryłeś mię pan?

– Dowody są tutaj, – odrzekł Mr. Sharp, uderzając ręką o walizę z lakierowanej skóry. – Co do sposobu, w jaki wynalazłem pana, jest on bardzo prosty. Szukam pana od pięciu lat.

Wynajdywanie krewnych, albo next of kin, jak mówimy w języku prawnym, dla licznych spadków, niemających spadkobierców w prostej linji, a które corocznie spisywane są w posiadłościach brytańskich, jest specjalnością naszego domu. Otóż właśnie spadek Begumy od pięciu lat już nam wiele pracy zadaje. Szukaliśmy na wszystkie strony, zbadaliśmy setki rodzin Sanrasinów i nie znaleźliśmy tej, która pochodziła od Izydora. Przyszedłem nawet do przekonania, że nie było innego Sarrasina we Francji, kiedy wczoraj rano, czytając w Daily News jedno ze sprawozdań na kongresie Higieny, dowiedziałem się o nieznanym mi dotąd doktorze tegoż nazwiska. Przejrzałem natychmiast notatki, których zebraliśmy w tej sprawie tysiące i ze ździwieniem spostrzegłem, że miasto Douai uszło naszej Uwagi. Prawie pewny, że trafiłem na dobry ślad, natychmiast wyruszyłem do Brighton, widziałem pana, kiedyś wychodził z kongresu i doszedłem do niezłomnego przekonania! Jesteś pan żywym wizerunkiem swego dziadka Langévol’a, jak go przedstawia nam fotografja, zdjęta z portretu, wykonanego przez indyjskiego malarza.

Mr. Sharp wyjął ze swojej książeczki fotografję i podał ją doktorowi Sarrasinowi. Fotografja ta przedstawiała mężczyznę wysokiego wzrostu, z przepyszną brodą, w turbanie, w sukni ze złotogłowiu; uwieczniony był w pozie właściwej historycznym portretom, na których wódz naczelny kreśli plan ataku, uważnie patrząc na widza. Na drugim planie widać było niewyraźnie dym bitwy i natarcie konnicy.

– Te dokumenta lepiej odemnie objaśnią pana. Zostawię je tutaj i jeśli pan pozwoli, wrócę za dwie godziny po dalsze rozkazy.

Mówiąc to Mr. Sharp wydobył z lakierowanej teczki siedem czy osiem foljałów, zapisanych pismem maszynowem i ręcznie, złożył je na stole i wyszedł cofając się tyłem i mrucząc

– Mam honor pożegnać pana sir Bryach Jowahir Mothooranath.

Nawpół wierząc, nawpół niedowierzając doktór wziął akta i zaczął je przeglądać.

Wkrótce przekonał się, że historja jest prawdziwa i że wszelkie wątpliwości muszą ustąpić przed rzeczywistością. Jakim sposobem mógł wątpić i wahać się wobec takiego, naprzykład dokumentu:

RAPORT DLA DOSTOJNYCH LORDÓW RADY PRZYBOCZNEJ JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI, sporządzony 5 stycznia 1870 r. dotyczący wakującego dzidzictwa po Begum Gokool z Ragginahra, prowincji Bengalu.

Główne punkty. W sprawie tej chodzi o prawo własności nad kilkoma mehalami i czterdziestu tysiącami begalów ziemi uprawnej, wraz z rozmaitemi budowlami, pałacami, zabudowaniami gospodarskiemi, wsiami, ruchomościami, bronią, skarbami i t. d. i t.d., pochodzącemi ze spadku po Begum Gokool z Ragginahra. Z podań, wnoszonych kolejno do trybunału cywilnego w Agra i do najwyższego sądu w Delhi, wynika, że w roku 1819, Begum Gokool, wdowa po radży Luckmissuru i dziedziczka znacznych posiadłości, poślubiła cudzoziemca, rodem Francuza, imieniem Jana Jakóba Langévol’a. Cudzoziemiec ten służył aż do roku 1815 w wojsku francuskiem, w stopniu podoficera w 36 pułku szwoleżerów; po rozpuszczeniu armji Loary wsiadł na okręt w Nantes jatko nadzorca nad ładunkiem statku handlowego. Przybył do Kalkuty, wylądował tam i zamieszkał, wkrótce potem otrzymał urząd kapitana instruktora w wojsku krajowem, które utrzymywał przy swoim dworze radża Luckmissuru. Później awansował na głównego komendanta, a wreszcie po śmierci radży ożenił się z wdową po nim. Rozmaite względy polityki kolonialnej, jakoteż ważne usługi, jakie Jan Jakób Langévol, który się naturalizował i był obywatelem angielskim, oddał europejczykom w pewnej niebezpiecznej sprawie, skłoniły generał-gubernatora prowincji Bengalu do wystąpienia z wnioskiem o nadanie tytułu baroneta małżonkowi Begumy. Posiadłość Bryach Jowahir Mothooranath stała się odtąd dobrami lennemi. Begum Gokool umarła w roku 1839, pozostawiwszy dożywocie dóbr swoich Langévolowi, który w dwa lata po niej zstąpił do grobu. Z małżeństwa tego był tylko jeden syn, niedołężny od urodzenia i którego trzeba było niezwłocznie oddać pod opiekę. Dobrami jego zarządzano w sposób należyty i przez prawo wskazany aż do śmierci, która nastąpiła w roku 1869. Ogromny ten spadek nie ma znanych dziedziców. Trybunał w Agra i sąd w Delhi zarządziły na wezwanie miejscowego rządu, działającego w imieniu państwa, sprzedaż wszystkich dóbr spadkowych w drodze licytacji, mamy przeto zaszczyt prosić lordów rady przybocznej o zalegalizowanie tych wyroków i t. d. i t. d. Następowały podpisy.

Wierzytelne odpisy wyroków trybunałów w Agrze i Delhi, akta sprzedaży, polecenie złożenia kapitału w depozycie Banku Angielskiego, wykaz poszukiwań zarządzonych we Francji, celem wynalezienia spadkobierców Langévola i cała imponująca masa dokumentów podobnego rodzaju, nie pozostawiły cienia wątpliwości w umyśle doktora. Był istotnym next of kin i spadkobiercą Begumy. Od pięciuset dwudziestu siedmiu miljonów, złożonych w piwnicach banku, dzieliła go tylko formalność sądowa, oparta na prostem okazaniu autentycznych aktów urodzenia i zejścia. Takie niespodziane bogactwo mogło olśnić najspokojniejszy umysł; poczciwy doktór uległ również wzruszeniu. Wzruszenie to jednak trwało krótko: przejawiło się tylko szybką, kilkuminutową przechadzką po pokoju. Zapanowawszy nad sobą, doktór wyrzucał sobie jako słabość, tę chwilową gorączkę i zagłębiwszy się w fotel, czas jakiś siedział pogrążony w głębokiej zadumie.

Potem zerwał się nagle i począł znowu chodzić wzdłuż i wszerz pokoju. Ale teraz już oczy jego błyszczały czystym ogniem i widać było, że w umyśle jego rozwija się piękna i szlachetna myśl. Przyjął ją, pielęgnował, pieścił, wreszcie przyswoił sobie.

W tej chwili zapukano do drzwi i zjawił się mr. Sharp.

– Niech mi pan daruje powątpiewanie, rzekł doktór uprzejmie. – Teraz przekonałem się i jestem panu mocno obowiązany za trud, jaki pan sobie zadałeś.

– Nie jest mi pan wcale obowiązany… prosty interes… – odpowiedział Mr. Sharp. – Czy mogę się spodziewać, że sir Bryach pozostanie moim klijentem?

– Ma się rozumieć. Całą sprawę powierzam panu… Będę tylko prosił pana, żebyś nie obdarzał mnie więcej tym niedorzecznym tytułem.

Z wyrazu twarzy pana Sharpa można było wyczytać: niedorzeczny! Tytuł, który jest wart dwadzieścia miljonów funtów szterlingów! Ale on sam był nadto dobrym dworakiem, by miał nie ustąpić.

– Jak się panu podoba; wola pańska, – odpowiedział. – Wracam do Londynu, gdzie będę oczekiwał na pańskie rokazy.

– Czy mogę zatrzymać te dokumenty?

– Naturalnie, mamy ich kopję.

Pozostawszy sam, doktór Sarrasin usiadł przy biurku wziął arkusik papieru listowego i napisał co następuje:

„Brigthon, 28 października 1871 r.

„Moje drogie dziecko! Los obdarzył nas ogromną, olbrzymią fortuną! Nie myśl, że zwarjowałem, i przeczytaj dwa, czy trzy drukowane akta, które załączam do tego listu. Przekonasz się z nich dowodnie że jestem spadkobiercą tytułu baroneta angielskiego. a raczej indyjskiego i kapitału wynoszącego więcej niż pół miljarda franków, a złożonego obecnie w banku angielskim. Jestem pewien, mój drogi Oktawiuszu, że nie mylę się, co do uczuć jakie wzbudzi w tobie ta wiadomość. Tak jak ja zrozumiesz nowe obowiązki, jakie wkłada na nas majątek i niebezpieczeństwa, jakiemi grozi naszemu rozsądkowi. Godzinę temu zaledwie dowiedziałem się o tej sprawie, a już obawa przed odpowiedzialnością zmniejsza o połowę radość, jaką narazie uczułem, ze względu na ciebie. Może zmiana ta przyniesie nam nieszczęście?… Pracowici pionierowie nauki, zadowoleni byliśmy z naszego skromnego losu. Czy będzie tak i nadal? Nie, może, chyba… Ale nie śmiem ci pisać o myśli, która powstała w mojej głowie… chybaby tą sama fortuna stała się w rękach naszych nowym i potężnym przyrządem naukowym, cudownem narzędziem cywilizacji! Pomówimy o tem jeszcze. Napisz do mnie, odwrotną pocztą, jakie wrażenie sprawiła na tobie ta wielka wiadomość i sam oznajmij matce. Nie wątpię, że jako rozsądna kobieta, przyjmie ją spokojnie. Co do siostry twojej, to jest ona jeszcze zbyt młoda, by coś podobnego mogło zawrócić jej głowę. Zresztą mała ta główka jest już dość mocną i jestem pewien, że chociażby nawet mogła zrozumieć możliwe następstwa wypadku, o którym cię zawiadamiam, mimo to mniej niż ktokolwiek z nas, zaniepokoi się zmianą, zaszłą w naszem położeniu. Serdeczny uścisk dłoni zasyłam Marcelemu. Nie wyłączam go z żadnego z moich projektów na przyszłość.

Kochający cię ojciec

Fr. Sarrasin.

D. M. P.

List wraz z najważniejszemi papierami doktór włożył do koperty i zaadresował do „Pana Oktawjusza Sarrasina, słuchacza Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych i Rzemiosł, 32 ulica Roi-de-Sicile, Paris”. Potem wziął kapelusz, włożył palto i poszedł na kongres. W kwadrans potem zacny człowiek zapomniał zupełnie o swoich miljonach.

Rozdział II
Dwaj koledzy.

Oktawjusz Sarrasin nie był właściwie leniwym. Nie był też ani głupcem, ani nie odznaczał się spe cjalnym rozumem; nie był pięknym, ale nie był brzydkim, ani małym, ani wielkim, ani brunetem, ani blondynem. Był szatynem i pod każdym względem zaliczał się do ludzi przeciętnych. W gimnazjum dostał drugą nagrodę i dwie czy trzy pochwały. Maturę zdał bez odznaczenia. Za pierwszym razem został odrzucony na konkursie Szkoły Sztuk Pięknych; za drugim razem przyjęto go ze 127 lokatą. Posiadał chwiejny charakter; był to jeden z tych umysłów, co zadawalniają się niezupełną pewnością, którym zawsze wystarcza prawdopod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin