STAŁO SIĘ JUTRO
(zbiór siedemnasty)
SCAN-dal.prv.pl
WIKTOR ŻWIKIEWICZ
INSTAR OMNIUM
Słońce, wokół którego krążyła planeta, znajdowało się w okolicy kosmosu niezbyt przyjemnej nawet dla obytych z próżnią. Płonęło za brzegiem "dziury w niebie"; która rozpełzła się pustką pięciuset sześciennych parseków wciąż jeszcze wymiataną przez słoneczny wiatr, lecz przed skrajem pyłowej chmury. z jednej strony zasłaniającej całkowicie gwiazdy.
Pierwszy samodzielny lot i od razu - planeta. Starzy kosmiczni włóczędzy ze Zwiadu nie potrafią ukryć wzruszenia, gdy altimetr odmierza odległość do powierzchni nowo odkrytego świata, więc cóż dopiero mówić, gdy trafia się zdatna do życia planeta w pierwszym samodzielnym locie? Doświadczony zwiadowca wie, że albo coś znajdzie, albo nie. Jeszcze bardziej doświadczony ma pewność, że choćby stawał na głowie lub na złamanie karku przelatywał wzdłuż i wszerz pół Galaktyki, to i tak na nic godnego uwagi nie trafi. Wreszcie adept ostatniego roku Szkoły Zwiadu wierzy niezachwianie w oczekujące go na każdym kroku supercywilizacje, mroczne tyranie kosmicznego średniowiecza albo koczujące z gwiazdy na gwiazdę stada rakietopodobnych potworów, z którymi trzeba staczać nieustanne boje.
Oczywiście, czasem i pośród praktykantów trafi się zgorzkniały sceptyk, lecz Bado do takich nie należał. Jego rakieta zamknęła drugą spiralę i weszła w korytarz spadku wiodącego wprost na wyznaczone przez pilota lądowisko. Bado wybrał płaską równinę, kilka kilometrów od wschodniego terminatora, gdzie spostrzegł zielone pasmo podobne do obserwowanego ze znacznej wysokości ziemskiego lasu. Uruchomił jeszcze zespół grawideceleracji, spojrzał po raz ostatni w stronę ciemnej mgławicy i... zobaczył drugą rakietę.
"Przecież w Komisji Przydziałowej zapewniano, że nigdy tu jeszcze nikogo nie było - pomyślał z irytacją. - Czyżby ci jajogłowi biurokraci doszli do wniosku, że taka planetka wystarczy dla dwóch praktykantów?"
Zastanawiał się, jak postąpić w tej sytuacji, lecz ostatecznie postanowił ignorować nieoczekiwanego, a zgoła niepożądanego współuczestnika przyszłych odkryć. Tymczasem rakieta wytraciła orbitalną prędkość i poczęła opadać w dół. Ze zdziwieniem stwierdził, że drugi statek dokonuje analogicznych manewrów i bezczelnie szykuje się do lądowania w pobliżu wybranego przez Bado miejsca. Chciał już włączyć radiostację i porządnie wyzwać natręta, lecz tym zamiarom przeszkodził silny wstrząs. Rakieta dla złagodzenia spadku plunęła z dysz ostatnią porcją grawitonów i pozostawiwszy za sobą wszystkie słoje atmosfery - wylądowała.
Nie włączając wygaszonych podczas lądowania ekranów zaczął od razu wkładać lekki skafander.
"Jak niespodzianka, to niespodzianka - pomyślał. - Na ekranie wszystko wygląda nienaturalnie".
Analizator biologiczny podał skład atmosfery, z którego jasno wynikała bezcelowość używania tlenowego aparatu. Zrzucił więc ciężkie butle, odkręcił silikonowy hełm i nacisnął taster zwalniający klapy śluzy. Rakietowy wyciąg postawił go wprost na ziemi.
Podejrzliwie wciągnął nosem powietrze. Było przyjemnie chłodnawe. Odetchnął pełną piersią, aż zakręciło mu w nosie, i kichnął potężnie.
"Powitanie raczej prozaiczne - pomyślał. - Chociaż... salwa honorowa była".
Rozejrzał się szybko. Na południe, na wschód, na północ... . Od zachodu widok przesłaniał korpus rakiety, więc kucnął starając się dojrzeć coś pod przywartymi prawie do ziemi wylotami dysz. Na zachodzie wszystko było takie samo, jak gdzie indziej, to znaczy nic ciekawego.
Przed statkiem rozciągała się zwykła, podobna do ziemskiej łączka. Trawa była jakby lekko przystrzyżona, wszędzie równiutka i tylko białe główki niby-dmuchawców sterczały nieco wyżej, niczym golfowe piłeczki, które podskoczyły odbite od ziemi i zawisły w powietrzu, zapominając, że trzeba opaść z powrotem. Słychać było brzęczenie niby-pszczół i zawzięte pobzykiwanie kolorowych muszek nad sercami rozsianych na każdym kroku kwiatów. Nieznaczne powiewy wiatru ledwie poruszały przejrzyste powietrze. "Sielanka!" - Bado skrzywił się z dezaprobatą.
Niepewnie przestąpił z nogi na nogę, poprawił rzemienie plecaka i zapobiegliwie wziętego z rakiety blastera i... znowu zobaczył tamtą rakietę.
Stała spokojnie, prawie niewidoczna na tle bliskiego lasu. U jej podnóża też ktoś stał, patrząc na Bada, tyle że zwrócony twarzą pod słońce, musiał osłaniać oczy ręką. Skafander miał tej samej barwy, co Bado, więc był to niewątpliwie któryś z chłopców ze Szkoły Zwiadu.
Bado chciał się odwrócić i odejść w inną stronę, lecz ponieważ wszędzie wkoło ciągnęła się ta sama trawiasta równina, a jedynym ciekawym obiektem badań mógł być tylko las, postanowił iść mimo wszystko w tamtym kierunku. Niespodziewanie chłopak, który wyszedł mu kilka kroków na spotkanie, wydał się dość sympatyczny. Miał mniej więcej ten sam wzrost, co Bado, choć wiekiem mu chyba ustępował. Natomiast wyczuć można było od pierwszego wejrzenia, że duszę ma bratnią, gdyż broń nosił niedbale przewieszoną gdzieś za plecami, a wokół Bryi zakręcił jaskrawą chustę, pod brodą splecioną jeszcze w fantazyjny supeł, z którego rozwiązaniem dałby sobie radę jeden chyba Aleksander Macedoński. W oczach igrał mu wesoły chochlik, a zadarty, upstrzony piegami nos marszczył się zabawnie, gdy podwinięte wargi w przyjacielskim uśmiechu obnażyły rząd białych zębów. Miary wszystkiego dopełnił pierwszy jego gest, gdy bez wielkich ceregieli podszedł do Bada i szerokim, swobodnym ruchem podał mu dłoń.
- Nazywam się Stok - powiedział.
Bado otworzył usta i tak pozostał z półotwartymi wargami, jak zamieniona kiedyś podobno w słup soli żona Lota tyle że przez zaskoczenie, a nie z nadmiernej ciekawości.
Potrzebował dobrej chwili na zrozumienie tak prostego faktu, że chłopak zwrócił się do niego od razu na telepatii.
- Jestem Bado - przedstawił się wreszcie w ten sam sposób.
Powoli ochłonął z zaskoczenia. Bado był w swej istocie leniem największym z możliwych i o niebo przekładał porozumiewanie się telepatyczne nad zwykłe zdzieranie gardła. Dlatego spotkanie kogoś, kto miał w tej materii podobne zapatrywania, wprawiło go nieomal w zachwyt. Uznał to za niepomiernie szczęśliwe zrządzenie losu i już bez jakichkolwiek obiekcji pogodził się z myślą, że będzie musiał zadowolić się tylko połową zasług w odkrywaniu tajemnic tej planety.
- A więc spotkaliśmy się - powiedział.
- Początkowo niezbyt się chyba z tego cieszyłeś? - Stok spojrzał spode łba.
- A ty?
Roześmieli się i zgodnie ruszyli w stronę lasu.
- Na którym jesteś roku? - zapytał Bado.
- Na trzecim - odparł Stok.
Bado z wyższością, niemal protekcjonalnie, poklepał go po ramieniu.
- Za dwa lata będziesz miał taką samą rangę jak ja obecnie.
- Ee... - Stok wcisnął ręce w kieszenie skafandra. Ranga rangą, a głowa głową ...
- Też racja. ale najmądrzejsze głowy oglądałem w muzeum. Wspaniałe popiersia...
Stok skrzywił się z politowaniem i chciał zauważyć, że na pierwszy lot zezwolono mu już na trzecim roku Szkoły. lecz właśnie weszli między pierwsze drzewa i niezwykłość ich kształtów przykuła uwagę obydwu zwiadowców.
Nie można było określić wieku tych drzew, gdyż wyglądały zupełnie jednakowo. Nawet odstępy między rozdętymi u dołu pniami sprawiały wrażenie dobrze utrzymanego ogródka. Drzewa były podobne do wazonów z ceramiki. jakie Bado pamiętał z domu swojej babci. Wyrastały z ziemi napęczniałymi bulwami, stopniowo zwężając się i dopiero przy samym wierzchołku rozrastając w gęstą koronę pomarszczonych liści. Zastanawiał całkowity brak różnorodności leśnego poszycia. wolną przestrzeń między pniami pokrywał puszysty dywan żółtawego mchu.
- Ciekaw jestem, czy rozwinęły się tutaj jakieś wyższe organizmy? - powiedział Bado. - Zaczynam w to wątpić. Dotąd widziałem tylko ziółka na łące i te drzewa... Jeśli nie liczyć oczywiście muszek, ale tego paskudztwa pełno na wszystkich planetach.
- Pewnie, że jedynie muszki - potwierdził Stok. - Według Ildentena topologia biosfery tego rodzaju planet nie wykazuje zaawansowania ewolucji form świata zwierzęcego. - Ildenten może się mylić...
Bado nie miał zielonego pojęcia, kto to taki ten Ildenten. i mimo rozpaczliwych wysiłków nie potrafił przypomnieć sobie nawet najmniejszej o nim wzmianki w tej garstce podręczników i działach mnemoteki, które musiał przewertować. aby jako tako zaliczać semestry. Na wszelki wypadek postanowił nie zgłębiać w obecności Stoka niuansów systematyki gatunków istot planetarnych i ograniczyć się w podobnych sytuacjach do sceptycznych uwag. Tym jednak razem musiał udzielić lekcji młodszemu koledze.
- Dotychczas istnieje kilka teorii w pełni tłumaczących czaso-przestrzenną konfigurację rozkładu zarówno psychozoików, jak i biogenezy niższego rzędu na planetach słońc pojedynczych. Teorie te tłumaczą wszystko dokładnie. lecz wykluczają się nawzajem. Dlatego też Ildenten może twierdzić swoje, a ja mogę być stronnikiem Kardem. Ortodromiczna komplikacja momentów ewolucyjnych z pragmatycznym określeniem rachunku prawdopodobieństwa wykazuje niezbicie heteromorficzną naturę samoorganizacji materii nieożywionej. Dlatego możemy mieć nadzieję...
Bado wpakował w ten wykład jeden ze wspaniale wykutych cytatów z "Naturwissenschaften" Kardem, którego notabene sam nie dość rozumiał, i z ulgą stwierdził, że to poskutkowało. Sprawdziła się stara maksyma, że człowiek woli trzymać się z daleka od tego, co zbyt mądrze dla niego wygląda. Stok szybko zmienił temat.
- Niech diabli wezmą te wszystkie mądrości - powiedział. - Można sobie pogratulować. że dostało się samodzielną robotę i przestały nad tobą wisieć wścibskie nosy jajogłowych. Po paru latach nieustannego .,nie wiesz, nie umiesz, musisz się podciągnąć" nadarza się wreszcie okazja rusryć nie tylko tym, ale i tym.
Stok najpierw puknął się rozwartą dłonią w czoło, a następnie zgiął rękę w łokciu, aż biceps naprężył się wypełniając prawie cały rękaw skafandra.
Badowi spodobała się jego szczerość.
- Pewnie - przytaknął. - Po ciągłym wałkowaniu formułek najprostszy wzór może okazać się niestrawny. Trzeba zmieniać klimat...
- I menu - dumał Stok.
Zagłębili się już porządnie w środek lasu, a drzewa jak stały w jednakowych odstępach, tak i nie kwapiły się jakoś dostarczyć im urozmaicenia w monotonnej wędrówce.
Szli więc ramię w ramię plotąc najprzeróżniejsze głupstwa i co chwilę wybuchając głośnym śmiechem, gdy któremuś udał się jakiś żart. Niezmiernie rzadko zdarza się, by dwóch młodych ludzi tak przypadło sobie do gustu. I to tym bardziej, że przypadek zetknął ich w niezbyt sprzyjających ku temu okolicznościach. Bado błogosławił już nawet los, który jakże w porę zesłał mu towarzysza. Musiał przyznać, że w przeciwnym razie samotny zwiad znużyłby go i zmęczy l bardzo szybko.
Wiesz co'' Mam tego dość - powiedział Stok. - Tutaj nie ma czego szukać. Już lepiej zrobić kilka krótkich przelotów, rozejrzeć się z góry, a gdy nic ciekawego naprawdę nie będzie, dorobić raport i adieu...
- Zobaczymy - powiedział Bado. - Ale masz rację, wleźliśmy już porządnie w ten las i przydałby się odpoczynek.
To mówiąc odpiął z pleców małą torbę i cisnął pistolet pod pień najbliższego drzewa.
- Panowie i panie, proszę na śniadanie - powiedział poważnie.
Rozłożyli się na szorstkim mchu. Bado ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni pudełko odżywczych pastylek. wysypał parę na dłoń i robiąc bohaterską minę przełknął jedną. Była smakowicie mdła i chociaż naprawdę włożył wiele wysiłku w utrzymanie na twarzy powagi, to jednak nie potrafił powstrzymać się od skrzywienia warg. Pocieszył go dopiero grymas na twarzy Stoka, który z nie mniejszym poświęceniem wpakował do ust aż trzy pastylki za jednym zamachem.
Chwilę siedzieli nie patrząc na siebie, ale wreszcie zmarkotniały trochę Stok zebrał się na odwagę, zrobił wielce niewinną minę i zapytał:
- Wiesz co, Bado? Powinniśmy chyba wykonać kilka obserwacji przewidzianych harmonogramem zajęć. No... zmierzyć dokładnie ciążenie, określić pole magnetyczne, natężenie promieniowania i w ogóle... Chyba wziąłeś aparaturę? Widziałem, że dźwigasz spory plecak.
Bado od razu pojął, w czym rzecz.
- Oczywiście, ale lądowaliśmy oddzielnie i każdy liczył na siebie, więc i ty masz torbę nie mniejszą od mojej... Patrzyli na siebie wciąż jeszcze niezdecydowani. Wreszcie Bado przysunął do siebie plecak i zaczął go powoli otwierać. Torba zaopatrzona była w takie mnóstwo zamków, klamer i zatrzasków, że Bado zawsze mógł jeszcze się wycofać. Jednak, jak się można było spodziewać, ostrożności okazały się zbędne. Stok nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
- Byłem pewien, że pasujemy do siebie jak ulał!
- Jeżeli na dodatek okaże się, że mamy podobny gust w doborze menu...
- To cały świat stoi otworem przed taką parą!
Już bez żadnych skrupułów powyciągali z plecaków mięsne konserwy i plastykowe torebki pełne przemyconych na pokład rakiety specjałów. Stok nie bez dumy postawił na mchu potężny termos i rozlał w kubki coś, o czym z uporem twierdził, że jest tylko herbatą, chociaż Bado mógł przysiąc, że już sam zapach tej herbaty dziwnym sposobem kojarzy mu się z Jamajką.
Opychali się więc smakołykami, przez żaden instruktaż nie przewidzianymi w jadłospisie praktykantów Szkoły Zwiadu, i choć nie przystało to potencjalnym wygom kosmicznym. Nie czuli z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Ze skrajnych możliwości - być kosmicznym wilkiem, któremu wystarczą pastylki, i nie być nim, lecz za to mieć pełny żołądek - wybrali zgodnie to drugie.
Kiedy z zaimprowizowanej uczty Lucullusa pozostały żałosne ostatki, zmęczeni, czy to przebytą drogą, czy też nadmiernym przybytkiem kalorii, wyciągnęli się w cieniu liściastej korony podobnego do afrykańskiego baobabu drzewa i oddali się przyjemnej drzemce.
Jasne słońce przesuwało się powoli nad lasem, bez trudu przenikając skroś ustawionych pionowo liści i sięgając, zdawałoby się, do najbardziej niedostępnych głębin lasu. Drzewa tylko na skraju leśnego obszaru były zielone, a w miarę oddalania się od jego krańca jakby dojrzewały nabierając stopniowo żółtych i pomarańczowych tonów, aby w miejscu, gdzie legli dwaj zwiadowcy, mienić się dosłownie płomienistymi jęzorami na przemian żółtej i czerwonej kory. Było to tym bardziej kontrastowe, że wyższe partie drzew odzyskiwały zieloną barwę, a na wierzchołku liście miały nawet odcień zielonkawego błękitu. Słońce stanęło wreszcie w zenicie, prawie pionowo nad ich głowami, i poprzez prześwity listowia spłynęło gorącem na twarze śpiących. Pierwszy obudził się Bado. Z przyzwyczajenia rozejrzał się niespokojnie, ale wokoło panował niczym nie zmącony spokój.
Dla odświeżenia ciała podskoczył, zrobił kilka przysiadów i szerokich zamachów ramionami. Następnie pozbierał rozrzucone na beżowym mchu papierki, torebki i próżne tubki, wyrwał zwarty płat darni i zagrzebał wsrystko w sypkim piasku.
Kiedy skończył te zajęcia, spojrzał na przyjaciela. Stok leżał wyciągnięty, z błogim zadowoleniem malującym się na twarzy.
Bado zaczął kalkulować, ile miał szans na spotkanie człowieka o tak podobnej psychice, że telepatyczne porozumiewanie się z nim nie sprawiało najmniejszego kłopotu. Na Ziemi znał jedynie parę osób, z którymi rozmawiając nie musiał mleć językiem. Szansa na spotkanie kogoś takiego w kosmosie była tak nieprawdopodobnie nikła, że szybko zaprzestał prób cyfrowego jej określenia. Już chciał szturchnięciem w bok obudzić Stoka, gdy przypadkowo zatrzymał wzrok na jego broni.
Blaster miał wąską, metalicznie błyszczącą kolbę i gruszkowato zakończoną lufę, w której nie było jednak żadnego otworu, a ze zgrubiałego końca sterczał cienki, rubinowy kolec. Bado nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego.
Nie namyślając się długo, podniósł z ziemi broń. Pozornie pozbawiona była spustu, jednak w pewnym miejscu zauważył mały otwór. Na wszelki wypadek skierował blaster w stronę jednego z drzew, po czym wetknął w otwór palec i nacisnął znajdujący się w środku występ.
Z rubinowej igły zerwała się bezbarwna, matowa kropla i popłynęła w kierunku drzewa. Zanim się do niego zbliżyła, drzewo po prostu zniknęło. Stało się to chyba w momencie, gdy nacisnął spust, natomiast kiedy kropla dotarła na miejsce, gdzie tylko co stoi pomarańczowy pień, nastąpił krótki trzask, jakby pękło szklane naczynie. Dopiero po kilku chwilach Bado spostrzegł, że zniknęło nie jedno, lecz kilka sąsiednich drzew.
Nie kontrolowałem rozrzutu" - pomyślał.
Jeszcze raz spojrzał na Stoka. Jego zdziwienie sięgnęło szczytu. gdy uważniej przypatrzył się naszywkom, jakie Stok nosił na skafandrze. Były zupełnie niepodobne do jakichkolwiek znaków noszonych we Flocie Galaktycznej. Bado przyskoczył do leżącego i potrząsnął nim.
- Stok! Obudź się!
Stok otworzył oczy i uśmiechnął się sennie. Attai-dala-ufana - powiedział podnosząc się.
- Cooo?! - zawołał Bado.
- Tuna-sa-do-rodon - odparł Stok i zmarszczył czoło z wyraźną irytacją.
Bado chwycił się nagle za głowę. Pojął, że przez zapomnienie cały czas posługują się zwykłą mową.
- Skąd ty jesteś?
Tym razem przekazał pytanie telepatycznie i tą samą drogą rzeczywiście otrzymał zrozumiałą odpowiedź.
Czyś ty zwariował, Bado? Jak to, skąd
Bado skoczył po swój blaster i trzymając go w jednej ręce, a w drugiej pistolet Stoka, pokazał broń przyjacielowi.
Stok wytrzeszczył oczy. Ich źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, pozostawiając tylko wąskie otoczki piwnych tęczówek .
- Skąd to masz? - zapytał. - Jakiś nowy typ?
- Który? - spytał Bado.
- No oczywiście ten - Stok wskazał blaster należący do Bada.
- Fiuu... - Bado gwizdnął przeciągle. - A co o tym powiesz?
To mówiąc położył obydwa pistolety i dotknął palcem naszywek skafandra. Teraz zauważył już więcej różniących ich szczegółów. Na przykład buty Stoka łączyły się ze skafandrem płynnie, bez jakichkolwiek złączy, podczas gdy jego własne miały przy wysokich cholewach szew próżniowej przyssawki.
Stok spróbował się uśmiechnąć.
- Tak... - powiedział. - Swoją drogą za spostrzegawczość dwója... Dla obydwóch.
Bado udał obojętność i tylko wzruszył ramionami. Pomyślał. że to wszystko chyba przez telepatię. Ma to do siebie, że nie jest obarczona słownym szyfrowaniem pojęć i może się nią posługiwać w rozmowie Chińczyk z Australijczykiem. Eskimos z Europejczykiem. a nawet... Właśnie. Czysta informacja jest jednakowa w każdym punkcie kosmosu. Bado pochylił się, chcąc podnieść z ziemi nieostrożnie pozostawione tam przed chwilą oba pistolety, lecz Stok był równie szybki. Każdy pochwycił swoją broń.
Stali teraz naprzeciwko siebie i pilnie śledzili swoje ruchy. Stok marszczył piegowaty nos, a Bado wciąż pogwizdywał przez zęby.
- Już południe - odezwał się wreszcie Stok.
- Uhm... późno.
- Trzeba sprawdzić stabilizację rakiety.
- Tak, łąka... grunt mógł być podmokły.
- Sądzisz?
- Ciekawy las - bez związku odparł Bado, ale żaden nie zauważył tego nawet. - Jakie kolory.
- A mech też jakiś dziwny - podchwycił Stok. - Czasami jakby się poruszał.
Bado zrobił niby przypadkowy krok wstecz. O mały włos nie potknął się o własny plecak, lecz udał, że go nie dostrzega. Jednak moment nieuwagi z jego strony wystarczył, aby Stok znalazł się już przy jednym z drzew, gdzie udając, że się rozgląda, wyraźnie oczy ciągle wlepiał w Bada.
- Ciekawy las - mruknął Bado i też zbliżył się do napuchłego u dołu pnia.
-Tar-don-to... - usłyszał jeszcze i jednym susem skoczył za drzewo.
Chwilę stał zaczajony, gotowy do błyskawicznej reakcji na oznakę zbliżania się nieznanej istoty, lecz w lesie panowała cisza. Kilkakrotnie wydało mu się, że słyszy szmer skradających się kroków. Gdzieś zaszeleściły poruszone gałęzie. Kroki oddaliły się. Zacisnął palce na rękojeści Mastera, nabrał w płuca haust przesyconego tlenem powietrza i pobiegł przed siebie.
Starał się zatoczyć szerokie półkole i wyjść z lasu wprost na swój statek. Na szczęście odległości między poszczególnymi pniami były duże i mógł rozwinąć całą szybkość. Sadził więc wyciągniętym kłusem mając nadzieję, że jako były średniodystansowiec zdoła wyrównać szanse ich obu, zachwiane przez to, że jego rakieta stała jednak dalej od lasu. Po części mu się to udało, w każdym bądź razie, gdy wypadł spomiędzy drzew, tamtego jeszcze nie było. Pomknął prosto jak strzelił do wznoszącej się na szeroko rozstawionych amortyzatorach rakiety. Po drodze płoszył z kwiatów roje brzęczących owadów i rozbijał w lotne obłoczki - kłębki puchu podobne do ziemskich dmuchawców.
Kiedy dotarł wreszcie do rakiety i odwrócił na chwilę głowę, zobaczył, jak zamyka się klapa włazu na statku stojącym bliżej lasu. Wskoczył na pomost rakietowego wyciągu i po chwili był już pod osłoną pancerza rakiety. Szybko dostał się do kabiny nawigacyjnej i całym ciałem upadł na klawisze pulpitu. Łokciem wcisnął taster uruchamiający system obrony, uderzeniem kciuka włączył ekran zewnętrznego śledzenia i osunął się na fotel pilota. Nareszcie mógł odetchnąć.
Tymczasem jego statek jakby ożył na nowo. Silniki zaczęły pulsować, przygotowane do natychmiastowej zmiany pozycji w wypadku ataku. Równocześnie system obrony rozwinął na kilkadziesiąt metrów ekrany anihilacyjne i podał do kabiny sygnał gotowości przejścia do działań zaczepnych. Bado otarł z czoła perliste krople potu i naprowadził zewnętrzne kamery na obcy statek. Tajemnicza rakieta również stała nieruchomo jak szary, stalowy obelisk. Ale były to tylko pozory martwoty. Bado wiedział, że "tamten" też czeka.
Przybliżył twarz do ekranu. Nad łąką polatywały jeszcze białe pyłki, a w trawie widać było wyraźne ślady, które pozostawił przybiegając z lasu.
Otworzył znajdującą się tuż nad pulpitem szafkę z przedmiotami pierwszej pomocy na wypadek nieprzewidzianych komplikacji zwiadu i wyciągnął z niej kilka opasłych tomów. Zaczął niecierpliwie przerzucać stronice. Na grzbietach książek złociły się tłustym drukiem wybite tytuły: "Intelligent Life in Space", "Mietodika nałażdienija swiazi s suszczestwami drugowo intiellekta" oraz "Lyncos, Desing of a Language for Cosmic Intercourse". Bado miał nadzieję, że zdoła naprawić popełnione dotąd błędy.
"Można teraz rozpocząć próbę nawiązania kontaktu" pomyślał.
I miał rację. Teraz już można było. Instrukcja Pierwszego Kontaktu mówi wyraźnie o zachowaniu maksymalnej ostrożności przy nawiązywaniu stosunków z przedstawicielami wysoko postawionych galaktycznych cywilizacji. Przede wszystkim ostrożność. Kto ich tam wie, jacy oni są?
DARIUSZ FILAR
THEATRON
Silnik ucichł. Wstałem z fotela i ruszyłem do wyjścia.
W korytarzu dołączył do mnie Erwin, później z zakamarków kabiny nawigacyjnej wyłonił się Paavo. Włączyłem mechanizm otwierający i pokrywa włazu zaczęła wolno opadać zmieniając się w szeroki pomost wiodący na płytę kosmodromu.
Wirujący nad stepem wiatr rzucił nam w twarze garść drobnego piachu. W powietrzu czuło się suszę, a kruche jak ze starego zielnika źdźbła traw pokrywała gruba warstwa kurzu.
- Lato się kończy - powiedział Paavo.
Po spiralnej pochylni weszliśmy na szarą wstęgę napowietrznej drogi. W elektrycznym szybkołazie czekał na nas młodzik w granatowym mundurze z pomarańczową naszywką Grupy Powrotów na prawym rękawie.
- Alvar Lan - przedstawił się, gdy podeszliśmy do pojazdu. Zajęliśmy miejsca i szybkołaz ruszył. Wiedziony niezawodnymi zmysłami automatycznego kierowcy sunął z ogromną prędkością przez rozległe pustkowie lądowisk. Obejrzałem się i przez chwilę patrzyłem na niknący w oddali nasz statek - brudny, z zatartymi znakami rozpoznawczymi, pokryty pęcherzami żużla i plamami rdzy. Erwin z zaciekawieniem śledził moje spojrzenie. - Żal ci tego pudła? - zapytał.
- Spędziliśmy w nim siedem lat - odparłem.
Zapadła cisza. Alvar, ten młodzik, który przyjechał po nas szybkołazem, chłonął wzrokiem nasze znoszone skafandry z czerwonymi znaczkami pilotów. Ciekawość kipiała w nim zdradzał to co chwila, chociaż usiłował zachowywać się z niedbałą obojętnością.
- Przydarzyło się wam coś niezwykłego? - wypalił wreszcie.
- Nie - odparł Paavo. - Przemierzaliśmy Przestrzeń i czasami wysyłaliśmy sondy, czasami komunikaty do Centralnego Ośrodka Badań Kosmicznych. Zapewniam cię, że trudno znaleźć zajęcie równie nudne...
Na twarzy Alvara odbiło się rozczarowanie. "Biedaku - pomyślałem - marzyłeś o ujarzmieniu niezwykłych ludzi, wietrzyłeś barwną opowieść, którą mógłbyś powtórzyć swojej dziewczynie i kumplom, a spotkałeś tylko trzech zmęczonych facetów, którzy wcale nie potrafią interesująco mówić o Przestrzeni, a na dodatek narzekają na panującą w niej nudę...
- Od jak dawna tutaj pracujesz? - spytałem Alvara. - Od... - zawahał się - czterech tygodni.
- Jesteśmy pierwszą załogą, jaką powierzono twojej opiece?
Potakująco skinął głową.
- Nie miej nam za złe, że nie wyglądamy tak, jak sobie wyobrażałeś - powiedziałem - Jeżeli popracujesz tu dłużej...
- Ależ ja... - przerwał mi chcąc zaprzeczyć, ale zabrakło mu nagle słów i umilkł z rękami wzniesionymi jak do uroczystej oracji.
- Nie przejmuj się - Paavo poklepał go po ramieniu my się naprawdę nie gniewamy.
Powiedział to głosem, jakim przemawia się do dzieci, ale na pewno nie chciał sprawić chłopakowi przykrości.
- Kpicie sobie ze mnie - powiedział Alvar urażonym tonem.
Myślałem, że Paavo go przeprosi, zdawało mi się przez chwilę, że chce wyjaśnić nieporoz...
noczesc