Colin Forbes - Syndykat zbrodni.rtf

(854 KB) Pobierz
COLIN FORBES

COLIN FORBES

SYNDYKAT ZBRODNI

THE STOCKHOLM SYNDICATE

(Przełożył: Juliusz P. Szeniawski)

Rok wydania: 1981

Rok polskiego wydania: 1991

ROZDZIAŁ 1

Śmiertelna gra rozpoczęła się. Dochodziła północ, Jules Beaurain ruszył przez Grande Place. Szedł na pozór swobodnie, ale czujnie rozglądał się na wszystkie strony, z napięciem obserwując okna, dachy i podcienia bram w poszukiwaniu najmniejszego ruchu.

- Nie podoba mi się ten pomysł - ostrzegał go sierżant Henderson. - Ich najlepsi snajperzy mogą walić do pana jak do siedzącej kaczki.

- Nie siedzącej, tylko w ruchu - zaprotestował Beaurain i dodał: - Wzdłuż całej trasy rozstawisz swoich ludzi.

- Nie mogę zagwarantować, że wypatrzą go wcześniej niż on pana - nie ustępował Szkot. - Dużo nie trzeba, wystarczy jedna kula...

- Nie ma o czym mówić, Jock - uciął Beaurain. - Musimy to przeprowadzić. Uprzedź swoich chłopców, że chcę go mieć żywego.

Właśnie rozpoczęli tę akcję. Ciepłej czerwcowej nocy Bruksela wydawała się niemal zupełnie wyludniona. Tylko na obrzeżach placu stało kilku turystów, którzy jeszcze nie mieli ochoty iść do łóżek, a nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Beaurain zmierzał ku przeciwległej, zaciemnionej stronie placu. Miał czterdzieści lat, pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, ciemne brwi i gęste włosy, zaczesane do tyłu nad wysokim czołem; w jego postawie było coś wojskowego, a wrażenie to potęgowały silnie zarysowane szczęki i krótko przystrzyżony wąs.

Pochodził z Liege, jego matka była Angielką, ojciec Belgiem. W wieku trzydziestu siedmiu lat doszedł do stopnia nadinspektora belgijskiej policji, kierującego pionem do walki z terroryzmem. Rok później, kiedy jego żona, Julie, dostała się w ogień terrorystów próbujących porwać samolot na lotnisku w Atenach i zginęła na miejscu, wycofał się z pracy w policji. Wtedy stworzył Teleskop.

W jednym z okien drgnęły zasłony. Trzecie piętro, znakomity punkt strzelecki. Rozsunęły się do końca. Jakiś mężczyzna w samej kamizelce wychylił się przez okno, oparł łokciami o parapet i powiódł spojrzeniem po placu. Beaurain stracił zainteresowanie jego osobą. Okno było oświetlone, sylwetka mężczyzny wyraźnie rysowała się na jasnym tle. Żaden zawodowiec nie popełniłby takiego błędu.

Po raz trzeci pokonywał tę drogę i po raz trzeci o tej samej porze. Przedtem zmieniał zawsze zarówno trasę, jak i godzinę przejścia. Był to jedyny sposób na przeżycie, jeśli Syndykat postawił na kimś krzyżyk. Przystanął u wylotu rue des Bouchers, wąskiej, brukowanej uliczki, pełznącej pod górę od rozległej, otwartej przestrzeni placu. Potwornie chciało mu się palić.

- Żadnych papierosów - ostrzegał go Henderson. - To bardzo ułatwia strzał z większej odległości. A nam chodzi o to, żeby mu sprawę utrudnić, zmusić, żeby podszedł jak najbliżej...

Po raz ostatni obejrzał się przez ramię. Turyści są zupełnie nieszkodliwi, stwierdził i wzruszywszy ramionami zapuścił się w rue des Bouchers. Instynkt podpowiadał mu, że atak nastąpi właśnie w tym wąskim zaułku. Wiodło od niego kilka dogodnych dróg ucieczki - przecznic, podwórek, przejść między domami.

- Niech pan się trzyma cienia - mówił Henderson. - Trudniej mu będzie celować...

Dbając o miarowość kroku, zaczął piąć się uliczką w górę. W strategicznych punktach wzdłuż całej trasy Henderson rozstawił dwudziestu swoich ludzi. Jednych na poziomie ulicy, innych w górnych oknach z widokiem na obie strony. Kilku na pewno obstawiało dachy. I jeszcze gdzieś tutaj musiał mieć swój punkt dowodzenia, umożliwiający łączność za pomocą walkie-talkie ze wszystkimi członkami oddziału. W tym momencie, kilkanaście metrów w przodzie, pojawił się jakiś pijaczyna. Szedł powolnym, chwiejnym krokiem w stronę Beauraina, podśpiewując sobie coś pod nosem. Przystanął, oparł się o ścianę i podniósł do ust butelkę - lewą ręką. To był Stig Palme, jeden z chłopców Hendersona. Prawą rękę zostawił sobie wolną, by w każdej chwili móc chwycić za broń. Kiedy Belg go mijał, stał nadal oparty o ścianę. Schemat obstawy zaczynał się klarować. Palme stanowił dodatkowy odwód, miał zawrócić i zataczając się podążyć za Beaurainem jako osłona tyłów. Pozostawał jeszcze jeden problem - było zbyt jasno.

Noc była bardzo ciepła, przez otwarte okna dobiegała paplanina znad zastawionych kolacją stołów, śmiech kobiet i brzęk szkła. Na ulicę padały jasne smugi światła. Nie miał innego wyjścia, musiał je przecinać - sunący wolno cel strzelniczy.

Miał na sobie zwykła ciemną koszulkę polo. granatowe spodnie i buty na kauczukowej podeszwie. Marynarkę przerzucił przez lewą rękę. I wtedy ujrzał coś, co go poważnie zaniepokoiło.

Nieco z przodu, przy skrzyżowaniu z pierwszą przecznicą, stała kryta półciężarówka. W poprzek jej tylnych drzwiczek biegł wielki biały napis Masarz. Każda połowa drzwiczek miała u samej góry okrągłe okienko przypominające iluminator. Dlaczego zakładał, że Syndykat wysłał tylko jednego człowieka? A jeśli otoczyli jego trasę całą grupą, której zadaniem było precyzyjnie naprowadzić mordercę na cel? A przede wszystkim, kto o tej porze odbiera dostawę mięsa? Coś otarło mu się o nogę.

Nie podskoczył, nie zatrzymał się. Spojrzał w dół. Tłusty kocur jeszcze raz otarł się o niego i potruchtał do przodu, wymachując kila ogona jak proporcem i przystając co kilka kroków, jakby sprawdzając, czy Beaurain gdzieś się nie zapodział. Mijając wylot jakiejś bocznej uliczki. Beaurain dostrzegł parę kochanków, splecionych w uścisku. To też mógłby być świetny kamuflaż dla strzelca. Żeby tak ten Palme, którego śpiew ledwie do niego docierał, był choć trochę bliżej. Ale para nawet nie drgnęła aż do chwili, kiedy stracił ja z oczu. A teraz już za późno na cokolwiek. Jeśli to oni, Palme będzie musiał jakoś sobie z nimi poradzić. Wzrok Beauraina przykuły okienka w tylnych drzwiczkach furgonetki. Przeciwnik mógł spokojnie go śledzić, gdy tymczasem on cały czas musiał obserwować wszystko naraz - i półciężarówkę, i wyloty ulic, i skrzyżowania, i okna nad restauracjami.

Nagle wszystko rozegrało się właśnie tak: jak to zupełnie wykluczali. Morderca wybrał bezpośrednie podejście. Pojawił się nie wiadomo skąd na rogu ulicy, tuż obok półciężarówki, niski, mocno zbudowany, w lekkim płaszczu przeciwdeszczowym, i obiema rękami zaczął podnosić na wysokość oczu wielkiego Lugera z lufa paskudnie pogrubioną nakręconym tłumikiem.

Beaurain zdołał tylko kątem oka dostrzec jego twarz - nalaną, o zimnych oczach - gdyż w tej samej chwili odrzucał już marynarkę i padał na bruk, turlając się zwinnie w bok. Zabójca miał dwa wyjścia: przesunąć broń poziomym łukiem i zniżyć ją na cel albo najpierw ją zniżyć, a dopiero potem przesunąć w bok. Wybrał to drugie. I popełnił błąd. Podarował w ten sposób Beaurainowi dwie dodatkowe sekundy.

Unosząc w górę pistolet gazowy, trzymany dotychczas pod marynarką, Beaurain jednym płynnym ruchem wycelował i strzelił. Pocisk trafił niedoszłego mordercę w pierś, eksplodował i zasnuł mu gazem całą twarz. W tej samej chwili drzwiczki furgonetki odskoczyły na boki. Henderson jednym susem znalazł się przy napastniku. Obiema dłońmi chwycił za rękę, w której trzymał broń, i potężnym szarpnięciem wykręcił ją w górę i do tyłu. Rozległ się stłumiony chrzęst. Mężczyzna otworzył usta do krzyku.

Palme w osłupiającym tempie znalazł się tuż obok. Zaciśniętą pięścią trafił w otwarte usta, dusząc w nich krzyk, i z całych sił rąbnął kolanem w brzuch. Gdyby nie to, że napastnik tkwił nadal w żelaznym uścisku Hendersona, impet tego ciosu złożyłby go wpół. Henderson był w przeciwgazowej masce, ale Palme zaczynał odczuwać skutki działania gazu i musiał się cofnąć.

Z wnętrza furgonu wyskoczyło jeszcze kilku szturmowców, także w maskach. Otoczyli ciasno obu mężczyzn i pomogli Hendersonowi przenieść i wciągnąć jeńca do samochodu. Tylne drzwiczki półciężarówki zatrzasnęły się natychmiast za nimi. Henderson zerwał maskę z twarzy i podał ją przez okienko kierowcy. Palme podniósł z ziemi Lugera mordercy, wręczył Hendersonowi i wskoczył do kabiny na miejsce obok kierowcy. Furgonetka ruszyła. Beaurain podniósł i otrzepał marynarkę, schował pistolet gazowy.

- W tej bocznej uliczce stoi pański samochód - powiedział Henderson, ale uwagę Beauraina przykuło co innego. W oknie najbliższej restauracji pojawiła się na moment głowa kobiety, która nachyliła się do kelnera podającego jej ogień. Miała bardzo ciemne włosy, siedziała sama przy stoliku.

- Lepiej znikajmy stąd, sir - ponaglił Henderson.

Dopiero kiedy znaleźli się w samochodzie, a Beaurain usiadł za kierownicą, Henderson trochę się rozluźnił i przekazał posiadane informacje. Beaurain uruchomił swego Mercedesa 280E i ruszył okrężną trasą, która miała ich wyprowadzić z miasta na południe.

- Facet, którego złapaliśmy, to Serge Litow. Śledziłem go kiedyś w Paryżu.

- Nasłali na mnie Rosjanina? Coś mi tu nie pasuje. Choć faktycznie dotarły do nas słuchy, że przeszedł na drugą stronę. Czy wiemy, na czyją?

- Spodziewałem się raczej, że wyślą Bauma. To jeszcze groźniejszy facet.

- Rzeczywiście dziwne - przyznał Beaurain. - A jak to zrobiłeś, że ulokowałeś się dokładnie tam, gdzie trzeba?

- Po trosze zwykłe szczęście, po trosze wynik rozpoznania. Przeczesaliśmy cały ten sektor i niedaleko stąd natrafiliśmy na ukryte Suzuki. Potężna maszyna, doskonale nadająca się do błyskawicznej ucieczki. Kazałem więc Petersowi przestawić ją w inne miejsce i zaparkować nasz furgon w pobliżu tego skrzyżowania. Wydawało się to oczywiste. Nic się panu nie stało, sir?

- Wiesz co, Henderson? Nie mam pojęcia dlaczego, ale cały jestem mokry od potu.

- To przez tę upalną noc, sir.

- Nie wiem, czy przypadkiem nie pośpieszyliśmy się z tym odjazdem.

- Wydawało mi się. że według planu mieliśmy zniknąć z miejsca akcji i wrócić do bazy natychmiast, jak tylko ryba wpadnie w sieci.

- Nie, nie chodzi mi o furgonetkę. Miałem na myśli nas dwóch. Przypuśćmy, że Litowowi udałoby się mnie zabić. I że z kolei ty zabiłbyś jego, co przecież z łatwością mogłoby się zdarzyć. Syndykat musiał przewidzieć taką ewentualność. Co w tej sytuacji robi?

- Stawia kogoś na czatach, żeby obserwował przebieg akcji i doniósł o jej wynikach. Ale czy tam w ogóle było jakieś miejsce, w którym mogliby bezpiecznie umieścić swojego człowieka?

- Restauracja po przeciwnej stronie tej bocznej uliczki. - Żeby wpuścić więcej chłodnego powietrza, Beaurain wcisnął klawisz odsuwający automatycznie dach jego ukochanego 280E. - Ale pewnie się mylę - zakończył rozmowę i przyśpieszył, by dogonić furgonetkę przewożącą Litowa, która do tej pory musiała już mocno ich wyprzedzić. Nie mógł jednak zapomnieć szczupłej, białej dłoni z cygarniczką, którą tamta dziewczyna wyciągała ku kelnerowi. Nie dawało mu spokoju, że nie zdołał zobaczyć jej twarzy.

ROZDZIAŁ 2

Siedząc samotnie przy stoliku pod oknem w Auberge des Roses, Sonia Karnell obserwowała zajście na rue des Bouchers w lusterku swojej puderniczki. Zrobione z najlepszego szkła i zawsze idealnie czyste, było jednym z narzędzi bardzo pomocnych w jej fachu. Podczas gdy pozostali goście w restauracji spożywali ze smakiem kolację, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół nich, Sonia Karnell grała rolę próżnej trzydziestolatki, która nie może się powstrzymać od ciągłego zerkania w lusterko.

Widziała błyskawiczny i zdecydowany atak na Serge'a Litowa. Mordercza skuteczność operacji Teleskopu wywarła na niej duże wrażenie; uznała, że musi to włączyć do swego raportu. Odczekała dziesięć minut i poprosiła o rachunek.

Opuszczając restaurację zignorowała pełne podziwu męskie spojrzenia. Ruszyła spiesznie do wynajętego Peugeota, którego zostawiła ćwierć mili od restauracji. Drogi za miastem były o tej porze niemal zupełnie puste, toteż do celu swej podróży dotarła w niecałe dwie godziny.

Wjeżdżając do Brugii człowiek czuje się tak, jakby machina czasu przeniosła go pięćset lat wstecz. Stare miasto stanowi istny labirynt kanałów, średniowiecznych uliczek, zaułków i placyków. W miarę zbliżania się do Hoogste van Brugge czuła narastające zdenerwowanie. Jego powodem było oczekiwane spotkanie. Człowiek, do którego właśnie jechała, nie zwykł zbyt łaskawie traktować zwiastunów złych nowin.

O drugiej nad ranem zaparkowała samochód, przeszła pieszo krótką boczną uliczką, po czym skręciła w brukowany, ślepy zaułek noszący nazwę Hoogste van Brugge. Tu właśnie, pod numerem 285, zatrzymywał się doktor Otto Berlin podczas swych rzadkich wizyt w Brugii.

Kiedy wkładała klucz w zamek masywnych drzwi, nawet przez myśl jej nie przeszło obejrzeć się na dom po przeciwnej stronie ulicy.

Czuwał w nim pewien cierpliwy Flamand z kamerą filmową, wyposażoną w noktowizor. Uruchomił ją ujrzawszy nadchodzącą ciemnowłosą kobietę, choć wcale nie wiedział, czy ma ona cokolwiek wspólnego z domem pod numerem 285. A wyłączył dopiero wtedy, gdy zamknęła za sobą ciężkie drzwi. Okna w całym domu przesłaniały grube story.

- Nic z tego, Litow nawalił. A co gorsza, ci z Teleskopu złapali go żywego i wywieźli dokądś furgonetką, która czekała w pogotowiu.

Spodziewając się nieprzyjemnej reakcji swego szefa, postanowiła już na wstępie przebrnąć przez najgorsze. Doktor Otto Berlin siedział przy obitym rypsem stole, w małym pokoiku na pierwszym piętrze. Jedynym źródłem światła była stojąca na tym samym stole mleczna kula, ocieniona kawałkiem ciemnoczerwonego materiału. Sonia Karnell usiadła naprzeciw niego, podsunęła krzesło jak najbliżej blatu i wparła się w nie mocno plecami. Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi ze strony mężczyzny, ciągnęła dalej, chcąc go jakoś ugłaskać. Choć urodziła się i wychowała w Sztokholmie, mówiła płynnie po francusku.

- Teleskop miał swoich ludzi dosłownie wszędzie. Widziałam wszystko z restauracji, w której kazał mi siedzieć Litow. Beaurain znów pojawił się pieszo... Wszystko wyglądało tak niewinnie i naturalnie... Ta furgonetka, na którą nie zwróciłam żadnej uwagi, a w której się ukryli... Wypadli całą hurmą, dokładnie w chwili, kiedy Litow miał strzelić zupełnie na pewniaka. Po każdym można by się tego spodziewać, ale po Litowie? Jak on mógł wpaść w taką pułapkę?

- Wcale w nią nie wpadł.

Doktor Otto Berlin z pewnością przekroczył już czterdziestkę, ale chyba jeszcze nie dobił sześćdziesiątego roku życia. Był bardzo gruby, strąki włosów zwisały mu w nieładzie na czoło. Nosił czarny wąsik opadający w dół ku kącikom ust i niezwykle silne okulary w rogowej oprawie, z wypukłymi soczewkami szkieł. I czarne rękawiczki ze świńskiej skóry. Odpowiedź padła w tym samym języku, którego użyła dziewczyna. Otworzyła ze zdumienia szeroko oczy.

- Nie wpadł?! - powtórzyła. - Ależ... jestem pewna, że to był Litow!

- Owszem, to był Litow - zgodził się Berlin.

- Skoro to był Litow, to już nic nie rozumiem! - wybuchnęła. - Miał za zadanie zabić Beauraina i uciec.

- Nic podobnego. Jego zadaniem było przeniknąć do Teleskopu i zlokalizować główną bazę. Dopiero wówczas będziemy mogli opracować plan zniszczenia tej piekielnej organizacji i całego jej diabelskiego pomiotu.

- I Litow - ciągnęła z niedowierzaniem Sonia Karnell - tak po prostu ma się dać zabrać do tej bazy, ustalić jej położenie i pędem wrócić do nas z tą informacją? Bo prysnąć z takiego miejsca, to dla Litowa, oczywiście, jak splunąć...

Berlin pochylił się nad stołem. Jego wielki cień wypełzł na cały sufit. Wierzchem dłoni wymierzył dziewczynie policzek.

- Nigdy więcej nie mów do mnie takim tonem.

- To tylko dlatego - wyjąkała - że to dla mnie szok. To, że mi pan nie ufa.

- Znasz przecież zasady naszej pracy, droga Soniu. - Mruczał teraz przymilnie jak kot, ale w jego głosie nadal dźwięczała gardłowa nuta zdradzająca groźbę czającą się w słowach. - Każdy wie tylko tyle, ile jest nieodzowne do wykonania konkretnego zadania. Chyba pora zbierać się do wyjścia. Zaparkowałaś samochód na T'Zandzie? To dobrze. Po drodze uprzedzimy naszą siatkę, całą siatkę, żeby w pełnym pogotowiu oczekiwali na następne posunięcie Beauraina.

Policzek, który otrzymała, nie sprawił jej właściwie bólu: ot, taka sobie niedźwiedzia pieszczota. Gdyby uderzył ją naprawdę, wylądowałaby na podłodze pod ścianą, zapewne z przetrąconym karkiem. Wstała z krzesła, patrząc z niesmakiem na jego pomięty i wyświechtany garnitur. Berlin wyjął z szafki dwa ręczne granaty, dokładnie je sprawdził i poutykał w kieszeniach marynarki. Były odblokowane, w każdej chwili gotowe do użycia.

Zszedł pierwszy wąskimi schodami, przeciskając się między poręczą balustrady i ścianą z odpadającym tynkiem. Sonia Karnell spojrzała na zegarek. Była 2.30 rano. Berlin wolał podróżować i załatwiać swoje sprawy nocą. „Zmrok mnie zawsze ożywia”, lubił mawiać półżartem.

Włączyła kieszonkową latarkę, którą zawsze nosiła w torebce, i wyszła za Berlinem na ulicę. Domy przy Hoogste van Brugge, wszystkie przylegające ściśle do siebie i zbudowane przed wiekami, przypominały ustawione na sztorc pudełka zapałek, węższym bokiem zwrócone w stronę ulicy. Berlin wyciągnął z kieszeni beret i wcisnął na głowę.

- To hasło ma dotrzeć do całej siatki, na wszystkie poziomy? - upewniła się. - Aż do samej góry?

- Aż do samej góry - potwierdził.

Zimne oczy za grubymi soczewkami nie zmieniły wyrazu, kiedy oświetliła je na sekundę latarką. Berlin znał powód jej zaskoczenia, wiedział, skąd ta potrzeba upewnienia się. Hasło, które kazał rozesłać, wydawano rzadko. Stawiało ono na nogi całą armię obserwatorów, nakazywało im śledzić i donosić o wszystkich poczynaniach, działaniach, ruchach i rozmowach Julesa Beauraina, szefa Teleskopu. Hasło to brzmiało: ZENIT.

Miało ono dotrzeć do recepcjonistów w hotelach, obsługi dworców lotniczych i kolejowych, pracowników stacji benzynowych, celników i urzędników odprawy paszportowej w portach. Teoretycznie Jules Beaurain nie mógłby zrobić nawet kroku, żeby nie doniesiono o tym natychmiast doktorowi Berlinowi.

Ale hasło to miało trafić także do ludzi zajmujących znacznie bardziej eksponowane stanowiska. Co najważniejsze - i to właśnie tak wstrząsnęło Sonią Karnell - miało dotrzeć do ludzi kontrolujących banki i cały przemysł, którzy równie skwapliwie, ponaglani tym samym strachem, co najnędzniejszy bagażowy, będą od tej chwili informować o wszystkich swoich najdrobniejszych nawet kontaktach z Julesem Beaurainem. Cała zachodnia Europa dowie się, że jego los został przesądzony. Następne hasło będzie rozkazem wykonania wyroku śmierci.

* * *

Na pierwszym piętrze domu naprzeciwko Fritz Dewulf krzątał się przy swojej kamerze jak w ukropie. Zdjęcia kobiety powinny wyjść zupełnie dobrze. A mężczyzny nawet jeszcze lepiej - tego Dewulf był pewien. Złapał na taśmę jego całą twarz, gdy facet rozglądał się po ulicy. Miał nadzieję, że to właśnie ten człowiek zainteresował doktora Goldschmidta, bo doktor płacił według wartości - rynkowej wartości.

- Ciekawe, komu to, w odpowiednim czasie, doktor Goldschmidt ma zamiar sprzedać te piękne zdjęcia - mruknął do siebie, usadawiając się wygodnie, by kontynuować swe nocne czuwanie. Istniało pewne prawdopodobieństwo powrotu właściciela domu numer 285, choć Dewulf raczej w to wątpił: w sposobie, w jaki tłuścioch odchodził sprzed swego domu, było jakieś zdecydowanie sugerujące, że nieprędko pojawi się z powrotem. W każdym razie nie w ciągu najbliższych kilku godzin. Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl i uśmiechnął się pod nosem. A może doktor Goldschmidt sprzeda film właśnie temu grubasowi, który robił w nim za główną gwiazdę? Takie rzeczy już się zdarzały.

Było to przypuszczenie, które nigdy nie postałoby mu w głowie, gdyby miał choć blade pojęcie o tożsamości osób zamieszanych w tę sprawę.

* * *

Berlin siedział bez słowa i bez ruchu na przednim siedzeniu wynajętego Peugeota, zmierzającego w stronę Gandawy i Brukseli. Sonia Karnell, która prowadziła niemal każdy samochód z wprawą i brawurą zawodowca Formuły I - był to jeden z wielu jej talentów cenionych przez Berlina - mocno się pilnowała, żeby nie przerwać milczenia. Doświadczenie nauczyło ją zwracać baczną uwagę na nastroje szefa; najdrobniejszy błąd w ich ocenie mógł sprowokować niebezpieczny wybuch. Kiedy podejmował jakąś decyzję, potrafił czasami nie odezwać się słowem nawet przez godzinę.

- Ciemność pomaga mi się skoncentrować - wyjaśnił jej kiedyś. - Pewnie należę do stworzeń wiodących nocny tryb życia. W większości ludzi noc budzi strach. A ja ją lubię.

Po obu stronach drogi ciągnęły się szerokie pola bez jakiegokolwiek śladu ludzkich siedzib w zalegającej ciemności. Sonia skręciła z głównej szosy, zwalniając przed ostrym zjazdem, po czym ostrożnie, na długich światłach, ruszyła w dół wąską drogą wysypaną żwirem. Berlin drgnął, jak wyrwany ze śpiączki.

- Już dojechaliśmy? - spytał z pewnym zdziwieniem.

- Tak, rozmyślał pan - odparła w sposób, w jaki ktoś mógłby powiedzieć „spał pan”.

- Na wszelki wypadek od razu zawróć...

Tylko dużym wysiłkiem woli powstrzymała wybuch irytacji. W przeciwieństwie do Berlina, który zdawał się nigdy nie czuć zmęczenia, była wykończona i o niczym tak nie marzyła, jak o tym, by jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Przecież to oczywiste, że najpierw by zawróciła. A przez ,,wszelki wypadek” Berlin chciał powiedzieć, że gdyby wpadła w jakieś tarapaty, to on musi mieć możliwość natychmiastowego odjazdu - i zostawi ją, żeby radziła sobie sama. Nie budziło to w niej buntu; rozumiała tę konieczność.

Natomiast do szału doprowadzał ją fakt, że uważał za konieczne o tym przypomnieć.

Przełączyła światła na postojowe i zgasiła silnik, zostawiając kluczyki w stacyjce. Następnie bez słowa sięgnęła pod fotel. Położyła mu na kolanach swego Lugera i odwróciła się, żeby otworzyć drzwiczki.

- Przed wejściem na pokład sprawdź, czy Frans i ta suka na pewno są sami.

Ta przestroga wprawiła ją w osłupienie. Musiało się zanosić na coś naprawdę niezwykłego, skoro traktował ją w ten sposób. Uznała, że to pewnie z powodu zbliżającego się kulminacyjnego momentu akcji przeciwko Teleskopowi. Zacisnęła w ręku latarkę i zeszła rzadko używaną ścieżką. W nos uderzył ją smród kanału. Teraz znów w górę, na nabrzeże, przy którym cumował Frans Darras. Kiedy dotarła do szczytu ścieżki, snop światła jej latarki padł na wielki kadłub barki. W tym samym momencie oślepił ją blask reflektora. Rany boskie, nic nie widzę! - pomyślała gorączkowo. Policja?! A ja mam w torebce automatycznego Walthera i zapasowy magazynek! Osłoniła ręką oczy. Gdzieś z pobliża dobiegł głos Fransa mówiącego po francusku:

- To ona, Roso. Możesz wyłączyć światło.

Nadal zupełnie oślepiona, Sonia Karnell dała wreszcie upust swojej wściekłości.

- Ty głupia dziwko! Mogłaś zawołać, zamiast oświetlać całą okolicę tą pieprzoną lampą!

Z ciemności wyłonił się Frans z obrzynkiem w ręku i ująwszy dłoń Soni, jej własną latarką wskazał wejście na barkę.

- Mamy ZENIT, Frans. Dlatego przyjechałam.

- ZENIT!

- Ciszej, człowieku!

Frans wziął od Rosy reflektorek i podał jej strzelbę.

- Pilnuj pokładu - polecił, a zwracając się do Soni spytał przyciszonym głosem, wskazując w kierunku zaparkowanego samochodu. - On tu jest?

- Tak. l nie będzie zachwycony tym idiotyzmem z lampą. Zeszli pod pokład.

- To moja wina. Kazałem jej włączyć światło, sam stanąłem w ciemności ze strzelbą. Słyszeliśmy silnik samochodu. Skąd mogliśmy wiedzieć, że to wy, a nie policja albo tamci?

- Jacy tamci?

Sonia zdołała się opanować i zadać to pytanie normalnym tonem, ale odwróciła wzrok w obawie, żeby nie wyczytał w nim szoku, w jaki wprawiły ją jego słowa.

- Jak to jacy? Z Teles... - urwał nagle w pół słowa. - Już nadaję ten sygnał - wymamrotał otwierając szafkę. - Jak dokładnie ma brzmieć? Zapiszę sobie.

- I dobrze zrobisz - odparła zimno, obserwując teraz każdy jego gest. - Nadasz do wszystkich komórek siatki: Jules Beaurain, były nadinspektor policji belgijskiej, zamieszkały w Brukseli w pobliżu Boulevard Waterloo, Zenit, powtarzam, Zenit.

Darras wyciągnął z dolnej półki szafki kłąb zmiętego ubrania, pomajstrował coś w rogu przy samej górze i na pozór solidnie umocowana tylna ścianka odsunęła się w bok, otwierając dostęp do potężnego nadajnika. Nacisnął inny guzik i z pokładu wysunęła się automatycznie iglica anteny, pełznąc w górę wzdłuż masztu anteny telewizyjnej, aż jej czubek rozpłynął się w ciemności nocy. Nadajnik był gotów do pracy, a jego moc w zupełności wystarczała, by wysłany stąd sygnał dotarł do każdego zakątka zachodniej Europy. Darras nastawił zegar na trzy minuty; nie wolno mu było ich przekroczyć. Wozy radiolokacyjne potrzebowały zwykle pięciu minut, żeby namierzyć źródło wychwyconych sygnałów.

- Wracam do samochodu - powiedziała Sonia wciąż lodowatym tonem. - Pamiętasz, że podczas nadawania barka ma być w ruchu?

- Miałem odbić, jak tylko zejdziesz na ląd.

- No, to się pośpiesz!

Wchodząc na pokład po lepiących się od brudu schodkach, poczuła pod stopami drżenie oznajmujące, że Darras włączył rozklekotany silnik. Rosy nigdzie nie było widać. Sonia zsunęła się ze skarpy nabrzeża, po czym zarośniętą pokrzywami ścieżką wdrapała się z powrotem na żwirową drogę. Berlin siedział przy wyłączonych światłach postojowych i trzymał w ręku Lugera. Podał go jej bez słowa. Kiedy sięgnęła do kluczyków w stacyjce, zatrzasnął jej dłoń w żelaznym uścisku.

- Nie było cię dłużej niż zwykle. Co to było z tym światłem? Jak najzwięźlej - doktor Otto Berlin nie znosił zbędnych słów - zdała mu sprawozdanie. Pochylony lekko do przodu, wysłuchał jej z wyraźną uwagą.

- I co o tym wszystkim sądzisz? - spytał na koniec.

- Jestem zaniepokojona. Nie lubię tej Rosy, ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Wydaje mi się jednak, że ona ma spory wpływ na Fransa.

- A sam Frans?

- Sam Frans niepokoi mnie jeszcze bardziej. Odnoszę wrażenie, że zaczyna gonić w piętkę. Jestem pewna, że nie miał zamiaru odbić od brzegu przed rozpoczęciem nadawania.

- To właśnie w twojej opowieści najbardziej mnie uderzyło - odparł Berlin w zamyśleniu. - Teraz możesz zapalić silnik.

- Sądzi pan, że powinniśmy usunąć Darrasa z siatki? - spytała ruszając żwirową drogą ku głównej szosie.

- To znacznie poważniejsza sprawa - orzekł Berlin. - Chyba trzeba przysłać im kogoś w odwiedziny.

ROZDZIAŁ 3

Kiedy Serge'a Litowa wtaszczono do furgonetki i tylne drzwiczki zatrzasnęły się za nim z hukiem, odczuwał już silny ból w złamanej przez Hendersona ręce. Ale jedną z umiejętności, które posiadł w swym twardym życiu, była sztuka znoszenia bólu, toteż w chwili, gdy samochód ruszał, nadal dysponował pełną jasnością umysłu.

Położono go na noszach na obitej skórą kozetce przyśrubowanej do podłogi pod lewą ścianą. Na drzwiach furgonetki widniał wprawdzie napis Masarz, ale wewnątrz wyposażono ją raczej jak zaimprowizowaną karetkę pogotowia. Pochylił się nad nim jakiś mężczyzna w masce chirurgicznej na twarzy, zbadał mu ramię i odezwał się po angielsku:

- Zrobię panu zastrzyk z morfiny, żeby uśmierzyć ból. Czy pan rozumie, co do pana mówię?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin