Arthur C.Clarke - Gwiazda (opowiadania).doc

(979 KB) Pobierz
Arthur C

Arthur C. Clarke

 

Gwiazda

 

 

wybór: Wiktor ,Bukato

przełożyli: Marek Cegieła, Irena Czubińska, Leontyna Ostrowska, Julian Stawiński, Robert Stiller

ISKRY Warszawa 1989

Opowiadania zaczerpnięto z tomów:

Expedition to Earth

The Other Side of the Sky

Reach for Tomorrow

Tales of Ten Worlds

The Windfrom the Sun

Opracowanie graficzne serii: Marek K. Zalejski

Ilustracja na okładce: Dariusz Chojnacki

Ilustracja na frontyspisie: Marek K. Zalejski

Redaktor: Zofia Uhrynowska

Redaktor techniczny: Elżbieta Kozak

Korektor: Jolanta Rososińska

Wydanie I

Nr 20

ISBN 83-207-1174-6

Copyright:

The Star („Gwiazda") — Infinity Science Fiction— 1955

Diai F for Frankenstein („Halo, kto mówi?") — Playboy — 1964

Rescue Party („Wyprawa ratunkowa") — Astounding Science Fiction — 1946

The Ninę Billion Names of God („Dziewięć miliardów imion Boga") — Atar Science Fiction Stories — 1953

The Forgotten Enemy („Zapomniany wróg") — King's College Review — 1948

The Fires W/f/t/n („Ognie od wewnątrz") — Fantasy — 1947

Technical Error („Przeoczenie") — Fantasy — 1946

The Parasite („Pasożyt") — Avon Science Fiction and Fantasy Reader — 1953 /

Trouble With fhe Natives („Kłopoty z tubylcami") — Reach for Tomorrow — 1956

Security Check („Areszt prewencyjny") — Magazine ofFantasy and Science Fiction — 1957

Publicity Campaign („Kampania reklamowa") — Evening News — 1953

Ifł Forget Thee, oh Earth („Jeśli zapomnę cię. Ziemio...") — Future Science Fiction — 1951

Second Dawn („Powtórka z historii") — Science Fiction Quarterly — 1951

Superiority („Przewaga") — Magazine ofFantasy and Science Fiction — 1951

The Wall of Darkness („Ściana ciemności") — Super Science Stories — 1949

Before Eden („U progu raju") — Amazing Stories — 1961

Hide-and-Seek („Zabawa w chowanego") — Astounding Science Fiction — 1949

The Sentinel („Posterunek") — Stories into Film — 1979

For the Polish edition copyright      by Państwowe Wydawnictwo „Iskry". Warszawa 1989 Design and Hlustrations © by Artists, Warszawa 1989

 

 

Spis treści

 

 

GWIAZDA (przełożył Marek Cegieła) - 5

HALO, KTO MÓWI? (przełożyła Leontyna Oitrowikt) - 11

WYPRAWA RATUNKOWA (przełożył Julian Stawiński) - 18

DZIEWIĘĆ MILIARDÓW IMION BOGA (przełożył Marek Cegieła) - 41

ZAPOMNIANY WRÓG (przełożyła Irena Czubińska) - 48

OGNIE OD WEWNĄTRZ (przełożył Robert Stiller) - 54

PRZEOCZENIE (przełożył Marek Cegieła) - 63

PASOŻYT (przełożył Marek Cegieła) - 79

KŁOPOTY Z TUBYLCAMI (przełożył Marek Cegieła) - 90

ARESZT PREWENCYJNY (przełożył Marek Cegieła) - 102

KAMPANIA REKLAMOWA (przełożył Marek Cegieła) - 107

„JEŚLI ZAPOMNĘ CIĘ, ZIEMIO..." (przełożył Marek Cegieła) - 112

POWTÓRKA Z HISTORII (przełożył Marek Cegieła) - 117

PRZEWAGA (przełożył Marek Cegieła) - 146

ŚCIANA CIEMNOŚCI (przełożył Marek Cegieła) - 156

U PROGU RAJU (przełożył Marek Cegieła) - 174

ZABAWA W CHOWANEGO (przełożył Marek Cegieła) - 185

POSTERUNEK (przełożył Marek Cegieła) - 196

 

 

 

GWIAZDA

 

 

 

Do Watykanu pozostało trzy tysiące lat świetlnych. Niegdyś uważałem, że kosmos nie może mieć żadnego wpływu na wiarę, tak samo jak sądziłem, że nieboskłon głosi chwałę dzieła bożego. Teraz już wiem, jak wygląda to dzieło, i mam poważne kłopoty z moją wiarą. Utkwiłem wzrok w krucyfiksie wiszącym na ścianie kabiny, nad komputerem szóstej generacji, i po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, czy on już nie jest niczym więcej jak tylko pustym symbolem.

Jeszcze nikomu nic nie mówiłem, ale ta prawda nie da się ukryć. Wszyscy mogą zapoznać się z faktami utrwalonymi na niezliczonych kilometrach taśmy magnetycznej i na fotografiach, które ze sobą wieziemy wracając na Ziemię. Inni uczeni mogą je zinterpretować równie łatwo jak ja, a nie należę do ludzi, którzy wybaczają sobie manipulowanie prawdą, czym zakon mój często zdobywał sobie złą sławę w dawnych czasach.

Załoga jest już i tak wystarczająco przygnębiona: ciekaw jestem, jak przyjmie tę pełną ironii rozstrzygającą prawdę. Zaledwie kilka osób żywi jakieś uczucia religijne, jednak nie sprawi im przyjemności użycie tej ostatecznej broni w kampanii skierowanej przeciwko mnie — w owej prywatnej i przyjacielskiej, lecz w gruncie rzeczy poważnej wojnie, jaka toczy się przez cały czas od chwili opuszczenia Ziemi. Bawi ich, że za naczelnego astrofizyka mają jezuitę: taki, na przykład, dr Chandler ciągle nie może o tym zapomnieć (dlaczego medycy są tak notorycznymi ateistami?). Czasami spotykamy się na pokładzie widokowym, gdzie zawsze panuje tak głęboki półmrok, że gwiazdy świecą pełnym blaskiem. Podchodzi do mnie w ciemności, zatrzymuje się i patrzy przez wielki owalny iluminator, a tymczasem niebo kręci się powoli dookoła nas, w miarę jak statek z wolna koziołkuje, nigdy bowiem nie zadaliśmy sobie trudu, żeby to skorygować.

— No, cóż, ojcze wielebny — mówi w końcu. — Kręci się tak zawsze i wciąż, a chyba Coś go stworzyło. Ale jak można wierzyć, że to Coś interesuje się akurat nami i tym naszym godnym pożałowania światkiem... właśnie tego. nie rozumiem.

Potem zaczyna się dyskusja, podczas gdy gwiazdy i mgławice bezgłośnie zataczają łuki w swoim nieskończonym ruchu za idealnie przezroczystym plastikiem iluminatora.

Myślę, że pozorna absurdalność mojego stanowiska dostarcza załodze najwięcej rozrywki. Na próżno powołuję się na trzy moje referaty w Dzienniku Astrofizycznym i pięć dalszych w miesięczniku Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego. Przypominam im, że mój zakon od dawna słynie z prac naukowych. Może obecnie jest nas niewielu, ale od osiemnastego wieku nasz wkład w astronomię i geofizykę jest nieporównywalnie większy, niż wskazywałaby na to liczba jezuitów. Czy moje sprawozdanie na temat Mgławicy Feniksa oznaczą koniec naszej tysiącletniej historii? Obawiam się, że to koniec czegoś więcej.

Nie wiem, kto nadał mgławicy tę nazwę, ale mnie wydaje się ona bardzo nieodpowiednia. Jeśli zawiera proroctwo, to będzie można je sprawdzić dopiero za parę miliardów lat. Nawet słowo „mgławica" wprowadza w błąd: obiekt jest znacznie mniejszy od tych ogromnych chmur pyłu — tworzywa nie narodzonych gwiazd — rozproszonych po całej Drodze Mlecznej. Na skalę kosmiczną Mgławica Feniksa jest w istocie maleństwem •— warstwą rozrzedzonego gazu otaczającą pojedynczą gwiazdę.

Albo to, co z gwiazdy pozostało...

Ryciną Rubensa przedstawiająca Loyolę zdaje się ze mnie drwić* "wisząc nad wykresami spektrofotometru. Co byś ty, ojcze, uczynił z tą wiedzą, która znalazła się w moim posiadaniu tak daleko od tej niewielkiej planety. Całego wszechświata, jaki znałeś? Czy twoja wiara oparłaby się temu, co pokonało moją?

Patrzysz w dal, ojcze, a ja zawędrowałem dalej, niż mógłbyś sobie wyobrazić, kiedy zakładałeś nasz zakon przed tysiącem lat. Żaden statek badawczy jeszcze, nie znalazł się w takiej odległości od Ziemi: jesteśmy na samej granicy zbadanego wszechświata. Wyruszyliśmy, by dotrzeć do Mgławicy Feniksa; udało się i teraz wracamy do domu, dźwigając brzemię -naszej wiedzy. Chciałbym zrzucić z siebie to brzemię, lecz daremnie cię wzywam poprzez wieki i lata świetlne, które nas dzielą.

Trzymasz w ręku książkę, a na niej są proste słowa. AD MAIOREM DEI GLORIAM — mówi to przesłanie, ale ja nie mogę w nie wierzyć. A czy ty dalej byś w nie wierzył, widząc to, co myśmy znaleźli?

Wiemy, rzecz jasna, czym niegdyś była Mgławica Feniksa. Choćby tylko w naszej galaktyce" wybucha co roku ponad sto gwiazd, które na kilka godzin czy dni rozbłyskują światłem o tysiąc razy silniejszym od ich normalnej jasności, nim na powrót zapadną w nicość i mrok.-To zwyczajne gwiazdy nowe — takie kataklizmy są we wszechświecie na porządku dziennym. Podczas pracy w Obserwatorium Księżycowym sam zarejestrowałem dziesiątki tego rodzaju wybuchów w postaci spektrogramów i wykresów natężenia światła.

Ale trzy lub cztery razy na tysiąc lat występuje zjawisko, przy którym całkowicie blednie nawet gwiazda nowa.

Kiedy powstaje supernowa, jej światło jest w stanie na krótką chwilę przyćmić wszystkie słońca w całej galaktyce. Takie zjawisko zaobserwowali w roku 1054 n.e. chińscy astronomowie, nie zdając sobie sprawy, na co patrzą. Pięć wieków później, w roku 1572, supernowa zapłonęła w gwiazdozbiorze Kasjopei tak jasno, że było ją widać nawet za dnia. W ciągu tysiąca lat, które minęły od tego czasu, nastąpiły jeszcze trzy podobne wybuchy.

Nasza misja miała za cel dotrzeć do tego, co zostało po takim kataklizmie, zrekonstruować wydarzenia, które do niego doprowadziły, a także, w miarę możliwości, ustalić jego przyczynę. Zbliżaliśmy się powoli wskroś koncentrycznych, wciąż rozszerzających się warstw gazu wyrzuconego siłą eksplozji sprzed sześciu tysięcy lat. Jeszcze teraz promieniowały ostrym fioletowym światłem i były niezmiernie gorące, lecz równocześnie zbyt rzadkie, aby mogły wyrządzić nam jakąkolwiek szkodę. Wybuch nadał zewnętrznym warstwom gwiazdy taką prędkość, że zupełnie opuściły pole jej grawitacji. Obecnie tworzyły płaszcz otaczający pustkę, w której zmieściłoby się tysiąc układów słonecznych, a w jej centrum płonął niewielki fantastyczny obiekt, w jaki teraz przekształciła się gwiazda — biały karzeł, mniejszy od Ziemi, lecz ważący milion razy więcej niż ona.

 

Jarzące się wokół nas warstwy gazu zamieniły głęboką noc przestrzeni międzygwiezdnej w jasny dzień. Lecieliśmy w kierunku centrum bomby kosmicznej, która detonowała przed tysiącami lat i której rozżarzone odłamki ciągle jeszcze się rozpraszały. Ogromna skala eksplozji oraz fakt, że szczątki gwiazdy uleciały w przestrzeń już na odległość wielu miliardów kilometrów, pozbawiały ten widok jakiegokolwiek dostrzegalnego ruchu. Nie uzbrojone oko dopiero po, dziesiątkach lat mogłoby zauważyć jakieś zmiany w położeniu owych spiral i pasm gazu, jednakże odnosiło się nieodparte wrażenie gwałtownej ekspansji.

Wyłączyliśmy nasz główny napęd już wiele godzin temu i teraz siłą bezwładu lecieliśmy w kierunku niewielkiej gorejącej gwiazdy. Niegdyś przypominała nasze Słońce, lecz w ciągu zaledwie kilku godzin roztrwoniła energię, która pozwoliłaby jej płonąć jeszcze przez milion lat. Teraz była skarlałym skąpcem, gromadzącym zapasy, jakby chciała naprawić błędy swej rozrzutnej młodości.              x

Nikt nie myślał poważnie, że znajdziemy -tam jakieś planety. Jeśli nawet istniały przed wybuchem, to zamieniły się w kłęby pary ginąc w masie szczątków samej gwiazdy. Jednak przeprowadziliśmy rutynowe poszukiwania, jak zawsze przy zbliżaniu się do nieznanego słońca, i wkrótce odkryliśmy jedną niewielką planetę, krążącą wokół gwiazdy w ogromnej odległości. Musiał to być chyba jakiś Pluton układu, który zniknął, krążył bowiem po orbicie leżącej na granicy wiecznej nocy. Zbyt odległy od słońca, aby mógł poznać życie,, lecz dzięki odosobnieniu zdołał uniknąć losu swych dawnych towarzyszy.

Płomień wybuchu osmalił mu skały, spalając płaszcz mroźnego gazu. który okrywał go przed wybuchem. Po wylądowaniu znaleźliśmy Podziemia.

Zadbali o to ich budowniczowie. Stojący u wejścia słup wykonany z monolitu teraz przypominał stopiony kikut, ale już zdjęcia wykonane z dużej odległości wskazywały, że to dzieło inteligencji. Nieco później pod powierzchnią skał wykryliśmy radioaktywność układającą się we wzór o rozmiarach kontynentu. Jeśli nawet pylon u wejścia do podziemi uległby zniszczeniu, owa radioaktywność tam pozostanie jak niemal wieczna latarnia, wysyłająca sygnały ku gwiazdom. Nasz statek opadał w sam środek- tego obszaru niby wymierzona w tarczę strzała.

Pylon musiał mieć ponad półtora kilometra wysokości, kiedy go wzniesiono, lecz teraz przypominał ogarek wypalonej świecy w kałuży stearyny. Przewiercanie stopionej skały zajęło nam tydzień.-ponieważ brakowało odpowiednich do tego celu narzędzi. Byliśmy przecież astronomami, a nie archeologami, pozostało więc jedynie improwizować. Zapomnieliśmy o naszym podstawowym zadaniu, ten samotny pomnik bowiem, wystawiony z takim nakładem pracy w możliwie największej odległości od skazanego na zagładę słońca, mógł oznaczać tylko jedno: jakaś cywilizacja wiedziała, że wkrótce zginie, i w ten sposób chciała zapewnić sobie nieśmiertelność.

Zbadanie wszystkich zgromadzonych w podziemiach skarbów jest zajęciem dla wielu, pokoleń. Ci, co je tam ukryli, zapewne mieli mnóstwo czasu na przygotowania* ponieważ pierwsze oznaki nieuchronnej katastrofy pojawiły się na ich słońcu wiele lat przed wybuchem. Zanim nastąpił koniec, na tę odległą planetę przenieśli _wszystko, co prag wszelkie owoce swego geniuszu. W nadziei, że ktoś je odna^\\ całkiem o nich nie zapomni. Czy postąpilibyśmy tak samo> zapamiętani w niedoli nie pomyślelibyśmy o przyszłości, które) dane nam było zobaczyć i która nigdy by się nie stała naszym udziałem.

Żeby tylko mieli trochę więcej czasu! Swobodnie podróżowali rm planetami swego słońca, lecz jeszcze nie nauczyli się pokonywać międzgwiezdnej pustki, a do najbliższego układu słonecznego było sto lat świetlnych. Ale gdyby nawet znali sekret napędu pozaskończonego, mogliby uratować nie więcej niż parę milionów. Może to i lepiej, że tak się stało.

Byli uderzająco podobni do ludzi, o czym świadczą rzeźby, ale nawet bez tego musielibyśmy ich podziwiać i ubolewać nad ich losem. Pozostawili obfitą dokumentację wizualną i urządzenia do jej odtwarzania wraz ze szczegółowymi instrukcjami obrazkowymi, które ułatwiają poznanie ich języka pisanego. Obejrzeliśmy sporą część tego przekazu i po raz pierwszy od sześciu tysięcy lat odżyło ciepło i uroda cywilizacji, która pod wieloma względami przewyższała naszą. Pokazali nam, być może, tylko to, co najlepsze, ale trudno ich za to potępiać. Ich planety były cudowne, a miasta dorównywały elegancją wszystkiemu, co zbudował człowiek. Oglądaliśmy ich przy pracy i w zabawie, słuchając melodyjnej mowy sprzed wieków, Wciąż mam w oczach pewną scenę: plaża pokryta dziwnie błękitnym piaskiem, a w wodzie grupa rozbawionych dzieci, zupełnie jak na Ziemi. Brzeg porastają osobliwe, przypominające bicze drzewa, na płyciźnie zaś brodzi jakieś, bardzo duże zwierzę, nie zwracając niczyjej uwagi. '              ' -

A na horyzoncie zachodzi ciągle jeszcze ciepłe, przyjazne i życiodajne słonce, które stanie się zdrajcą i unicestwi to bezgrzeszne szczęście.

Może by to nas tak bardzo nie poruszyło, gdybyśmy znajdowali się bliżej domu i nie odczuwali samotności. Wielu z nas widywało już *ruiny dawnych cywilizacji na innych planetach, ale nigdy nie wstrząsnęły nami aż tak głęboko. To była wyjątkowa tragedia. Co innego zginąć w sposób naturalny, jak to się stało z wieloma narodami' i kulturami na Ziemi. Ale żeby ulec tak całkowitej zagładzie w pełnym rozkwicie, u szczytu osiągnięć, w kataklizmie, którego nie przeżył nikt —jak można to pogodzić z miłosierdziem bożym?

Moi koledzy zadają mi to pytanie, a ja odpowiadam," jak umiem. Kto wie, może, ty zrobiłbyś to lepiej, ojcze Loyola, jednak w Exercitia Spiritualia nie znalazłem niczego, co by mi w tym, pomogło. To nie byli źli ludzie i nie wiem, do jakich bogów się modlili, jeżeli w ogóle mieli jakichś bogów. Ale spojrzałem na nich poprzez wieki i widziałem, jak te wspaniałości, które uchronili resztkami sił, odrodziły się w świetle ich skarlałego słońca. Mogliby nas wiele nauczyć — dlaczego ich zniszczono?

Znam odpowiedzi, jakich udzielą moi koledzy, kiedy powrócą na Ziemię. Powiedzą, że wszechświat nie ma ani celu, ani planu, że co roku sto słońc wybucha w naszej galaktyce i dlatego w tej chwili, gdzieś w otchłani kosmosu, ginie jakaś rasa. To, czy za życia istoty te postępowały dobrze, czy źle, w końcu będzie bez znaczenia: nie ma sprawiedliwości bożej, ponieważ nie ma Boga.

Ale oczywiście to, co widzieliśmy, niczego takiego nie dowodzi. Ktokolwiek rozumuje w ten sposób, nie kieruje się logiką, lecz działa pod wpływem emocji. Bóg nie musi usprawiedliwiać swych czynów przed człowiekiem. Ten, Który stworzył wszechświat, może go zniszczyć, kiedy zechce. To pycha, to niemal bluźnierstwo mówić, co Mu wolno robić, a czego nie.

Z tym jeszcze mógłbym się zgodzić, choć tak przykro patrzeć, gdy całe planety ze wszystkimi ich mieszkańcami rzuca się na pastwę ognia. Ale przychodzi taka chwila, kiedy nawet najgłębsza wiara musi się zachwiać, i teraz, spoglądając na leżące przede mną obliczenia, wiem, że w końcu i mnie to spotkało.

Przed dotarciem do mgławicy nie potrafiliśmy ustalić, kiedy nastąpił wybuch. Obecnie, na podstawie obliczeń astronomicznych i dokumentacji znalezionej w skałach jedynej zachowanej planety, mogę to zrobić bardzo dokładnie. Wiem, w którym roku światło tej kolosalnej pożogi dotarło do naszej Ziemi. Wiem, jak wspaniale na rozgwieżdżonym niebie świeciła supernowa, której pozostałości znikają w tej chwili za naszym rozpędzonym statkiem. Wiem, jak błyszczała na wschodzie tuż nad horyzontem, przypominając światło przewodnie o świcie, zanim wstało słońce.

Nie ma żadnych racjonalnych wątpliwości — odwieczna tajemnica została ostatecznie rozwiązana. Ale... o, Boże... miałeś przecież do wyboru tyle innych gwiazd. Dlaczego musiałeś spalić właśnie ten lud, żeby płomień jego zagłady mógł stać się symbolem świecącym nad Betlejem?

 

Przełożył Marek Cegieła

 

 

 

HALO, KTO MÓWI?

 

 

 

Dwieście pięćdziesiąt milionów ludzi w tym samym momencie podniosło słuchawkę telefonu, by przez parę sekund w zdumieniu lub z irytacją trzymać ją-przy uchu. Obudzeni w środku nocy przypuszczali, że to jakiś daleko mieszkający przyjaciel chce się z nimi połączyć za pośrednictwem satelitarnej sieci telefonicznej, którą z wielką pompą i reklamą oddano poprzedniego dnia do użytku wszystkich mieszkańców Ziemi. Ale nikt się nie zgłaszał. W słuchawce słychać było tylko dźwięk, który przypominał szum morza, innym zaś kojarzył się z drganiami strun harfy na wietrze. Jeszcze inni mieli wrażenie, że słyszą w tym momencie zapamiętany z dzieciństwa tajemniczy szum krwi pulsującej w żyłach, kiedy do ucha przyłoży się muszlę. Cokolwiek to jednak było, nie trwało dłużej niż dwadzieścia sekund. Potem rozległ się znowu normalny sygnał telefonicznej centrali.               '

Abonenci telefonów na całym świecie zaklęli, mruknęli: „Pewnie omyłka" — i odłożyli słuchawki. Po jakimś czasie wszyscy zapomnieli o tym błahym wydarzeniu. Wszyscy, z wyjątkiem tych, których obowiązkiem było zaniepokoić się taką sprawą.

W Naukowym Instytucie Badawczym Poczty i Telekomunikacji w Londynie dyskusja na ten temat toczyła się przez całe popołudnie, uparcie, choć bez rezultatu. Nawet w czasie przerwy, kiedy zgłodniali inżynierowie wyszli do sąsiedniej kawiarenki na lunch, ani na chwilę nie przerwano "omawiania tej sprawy.

— A ja twierdzę — upierał się inżynier Willy Smith, specjalista w-zakresie fizyki ciała stałego — że to był po prostu chwilowy skok prądu, spowodowany włączeniem sieci telefonicznej z satelity.

— Na pewno zjawisko to miało jakiś związek z satelitami.— zgodził się ziewając szeroko Jules Reyner, projektant obwodów — ale skąd się wzięła zwłoka w czasie? Sieć z satelity podłączono o północy, a sygnał w telefonach rozległ się dwie godziny później, czego wszyscy doświadczyliśmy na sobie.

— A co pan o tym myśli, doktorze? — spytał Bob Andrews, programista komputera. — Był pan taki milczący przez cały ranek. Na pewno ma pan jakąś koncepcję.

Dr John Williams, kierownik Działu Matematycznego, poruszył się niespokojnie.

— Tak — odpowiedział. — Mam pomysł. Ale boję się, że nie weźmiecie tego na serio.

— Nic nie szkodzi. Jeżeli nawet pomysł byłby tak zwariowany, jak te bajeczki fantastycznonaukowe, które pan pisuje pod pseudonimem, mógłby stanowić chociaż jakiś punkt zaczepienia.

Williams poczerwieniał, ale nie wyglądał na bardzo zmieszanego. Jego twórczość literacka była publiczną tajemnicą i w gruncie rzeczy wcale się tego nie wstydził. Poza tym opowiadania zostały już przecież wydane w formie książkowej.

— A więc dobrze — powiedział kreśląc coś machinalnie na obrusie. — Jest coś, nad czym łamałem sobie głowę od lat. Czy zastanawialiście się kiedyś nad analogią między automatyczną siecią telefoniczną a mózgiem ludzkim?

— Cóż w tym nowego? — zdziwił się jeden ze słuchaczy. — Po raz pierwszy odkryto to jeszcze chyba w czasach Grahama Bella.

— Być może. Nie roszczę sobie pretensji do oryginalności. Mówię tylko, że nadszedł czas, żeby to porównanie zacząć brać na serio.

Rzucił ukośne zniecierpliwione spojrzenie na jarzeniówki umieszczone nad stołem. Światło było potrzebne w ten mglisty zimowy dzień.

— Co się dzieje z tymi przeklętymi lampami? Migają i migają już chyba od pięciu minut!

— Mniejsza o lampy! Pewnie Maisie zapomniała zapłacić za elektryczność. My czekamy na dalszy ciąg pańskiej teorii.

— Większość z tego, co powiem, nie jest teorią, tylko oczywistym faktem. Wiemy, że mózg ludzki jest systemem przełączników, neuronów, połączonych z sobą w bardzo skomplikowany sposób. Automatyczna centrala telefoniczna jest również systemem przełączników, selektorów i tak dalej, połączonych z sobą drutami.

— Zgoda — powiedział Smith — ale ta analogia nie idzie daleko. W mózgu jest przecież około piętnastu miliardów neuronów. O wiele więcej niż przełączników w autocentrali.

Ryk   nisko  lecącego  odrzutowca  przerwał odpowiedź  Williamsa.

12

Musiał odczekać, aż cała kawiarnia przestanie wibrować od dźwięku, zanim mógł kontynuować wypowiedź.

— Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby latały tak nisko — mruknął Andrews. — Myślałem, że to jest wbrew przepisom.

— Na pewno wbrew przepisom, ale co nas to obchodzi. Kontrola lotniska sama go pewno złapie.

— Wątpię — powiedział Reyner. — Przecież londyńskie lotnisko sprowadziło Concorde z automatycznym systemem lądowania. Ja także nie słyszałem, żeby któryś z nich leciał kiedyś tak nisko. Cieszę się, że mnie w nim nie było.

— Do diabła! Czy my zaczniemy w końcu mówić na temat, czy nie? — wtrącił zniecierpliwiony Smith.

— Jeśli chodzi o piętnaście miliardów, neuronów w mózgu ludzkim, to ma pan rację — ciągnął spokojnie Williams. — I w tym właśnie mieści się sedno sprawy. Wydaje się, że piętnaście miliardów to bardzo dużo, ale to nieprawda. Już około 1960 roku było więcej indywidualnych przełączników w centralach automatycznych na całym świecie. Dziś mamy ich w przybliżeniu 5 razy tyle.

— Rozumiem — wycedził wolno Reyner. — A więc wczoraj, kiedy łącza satelitarne zaczęły działać, wszystkie centrale na całym świecie zostały między sobą w pełni połączone.              .

— Dokładnie to chciałem właśnie powiedzieć. Zapanowała cisza i tylko gdzieś z oddali słychać było sygnał samochodu straży pożarnej. W końcu Smith przerwał milczenie.

— Pozwólcie mi wyrazić to bez ogródek — powiedział. — Twierdzicie, że światowy system połączeń telefonicznych stał się teraz gigantycznym mózgiem?

— Ująłeś to lapidarnie i powiedziałbym — antropomorficznie. Ja wolałbym myśleć o tym w kategoriach wielkości krytycznej.

Williams położył na stole na pół zaciśnięte pięści. — Mam tu dwie grudki U 235. Dopóki trzymam je oddzielnie, nic się nie dzieje. Ale połączmy je (zetknął pięści z sobą), a otrzymamy coś zupełnie innego niż jedna większa bryłka uranu. Otrzymamy półmilową dziurę w ziemi. Tak samo ma się rzecz z naszymi sieciami telefonicznymi: do dziś były one w dużej mierze niezależne, autonomiczne. Ale teraz, kiedy zwiększyliśmy ilość połączeń, sieci te stały się jedną całością. Ilość przeszła w jakość, osiągnęliśmy punkt krytyczny-.

— Ale co właściwie oznacza punkt krytyczny w naszym przypadku? — zapytał Smith.

— W braku lepszego słowa oznacza świadomość.

— Dziwaczny rodzaj świadomości — zauważył Reyner. — Co jest jej organami zmysłów?

No, na przykład wszystkie rozgłośnie radiowe i telewizyjne na świecie będą dla niej źródłem informacji. Na pewno dadzą jej wiele do myślenia! Poza tym wszelkie dane przechowywane w pamięci komputerów, do których będzie miała dostęp równie łatwy jak do bibliotek elektronowych, do instalacji radarowych, do telemetrii, w zautomatyzowanych zakładach przemysłowych. O, na pewno będzie miała dość organów zmysłów! Nie możemy sobie nawet wyobrazić jej obrazu świata, ale przypuszczam, że będzie o wiele bogatszy i bardziej złożony niż nasz.

— Załóżmy, że to wszystko prawda, tym bardziej że koncepcja jest z pewnością pomysłowa — powiedział Reyner — ale w takim razie, co ,,to" mogłoby robić poza myśleniem? Nie mogłoby się przecież poruszać, nie miałoby kończyn.

— A po co miałoby się poruszać? Przecież byłoby od razu wszędzie! każdy kawałek zdalnie sterowanego sprzętu elektrycznego na planecie byłby jego kończyną.

— Teraz rozumiem tę zwłokę w czasie — wtrącił Andrews. — To zostało poczęte o północy, ale urodziło się dopiero o 1.50 nad ranem. Dźwięk, który nas obudził tej nocy, był więc pierwszym krzykiem noworodka.

Andrews chciał to powiedzieć tonem żartobliwym, ale głos go zawiódł i nikt 'się nawet nie uśmiechnął. Lampy nad stołem dalej irytująco migotały i zdawały się świecić coraz słabiej. W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i do kawiarni wtargnął Jim Smali z Działu Zaopatrzenia!

— Popatrzcie, koledzy — śmiał się powiewając kawałkiem papieru — jaki jestem bogaty! Widzieliście kiedyś takie konto bankowe?

Doktor Williams wziął od niego zawiadomienie z banku, rzucił okiem na kolumnę cyfr i odczytał głośno:

— „Kredyt 999 999 897,87 funtów". Nic w tym dziwnego — powiedział wśród ogólnej wesołości. — Komputer musiał się omylić. Takie rzeczy mogą się zawsze zdarzyć, zwłaszcza po wprowadzeniu przez banki systemu dziesiętnego.

— Wiem, wiem — odpowiedział Jim — ale nie psujcie mi zabawy. Idę właśnie do banku sprawdzić to zawiadomienie. Ale co by było, gdybym na jego podstawie wypisał sobie czek na mały milionik? Jak myślicie, czy można by zaskarżyć bank o wprowadzenie w błąd?

— Nigdy w życiu — powiedział Reyner. — Założę się, że banki przewidziały już taką okoliczność i od lat zabezpieczone są przed zaskarżeniem jakimiś przepisami, napisanymi drobnym druczkiem. Ale niech mi pan powie, kiedy pan otrzymał to zawiadomienie?

—— W poczcie południowej. Nadeszło wprost do instytutu, tak że moja żona nie miała możności zajrzeć do niego...

— Hm, to znaczy, że zostało napisane przez drukarkę komputera, dziś wcześnie rano. Na pewno po północy...

— Do czego pan zmierza? I czemu macie wszyscy takie smutne miny?

Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy myśleli o tym samym. Myśli goniły jedna drugą, jak sfora psów myśliwskich na widok pojawiającego się zająca.

— Kto z was orientuje się, jak działa automatyczna aparatura w bankach? — spytał w końcu Willy Smith. — W jaki sposób są one z sobą powiązane?

— Jak wszystko inne w dzisiejszych czasach — odpowiedział Bob Andrews. — Wszystkie są sterowane przez tę samą centralę automatyczną. Komputery całego świata przekazują sobie nawzajem wszystkie informacje. To jest punkt dla pana, John. Jeżeli mają z tego wyniknąć poważne kłopoty, to banki są jednym z pierwszych miejsc, gdzie można ich oczekiwać. Poza siecią telefonów, oczywiście.

— Nikt mi nie odpowiedział na pytanie, które zadałem, zanim Jim tu przyszedł — poskarżył się Reyner. — Pytałem,'co by ten superumysł w ogóle robił? Czy byłby przyjazny ludziom... wrogi... obojętny? Czy w ogóle zdawałby sobie sprawę z naszego istnienia? A może za jedyną rzeczywistość uważałby sygnały 'elektroniczne?

— Jak widzę, zaczyna mi pan wierzyć — odpowiedział Williams z posępną satysfakcją w głosie. — Na pańskie pytanie mogę odpowiedzieć tylko innym pytaniem: co robi noworodek? Zaczyna rozglądać się za pożywieniem.

Spojrzał na migocące i słabnące jarzeniówki.

— Mój Boże! — powiedział po chwili, jak gdyby nagle przyszło mu coś na myśl. — Jest tylko jeden pokarm, którego „to" mogłoby potrzebować: elektryczność!

— Posunęliście się w tych nonsensach już o wiele za daleko — wybuchnął Smith. —• Co, do diabła, dzieje się z naszym lunchem? Zamówiliśmy go chyba ze dwadzieścia minut temu.

Nikt mu nie odpowiedział.

;— A wtedy — kontynuował Ręyner wypowiedź Williamsa od miejsca, w którym ten przerwał ;— zaczyna się rozglądać dokoła, prostować ręce i nogi. W gruncie rzeczy zaczyna się bawić, tak jak każde rozwijające się dziecko,..             

— A dzieci niszczą rzeczy, którymi się bawią — powiedział ktoś bardzo cicho.

— I Bóg jeden wie, ile ono może mieć tych zabawek. Na przykład ten Concorde, który rozbił się przed chwilą. Albo zautomatyzowana produkcja fabryczna. Albo sygnały świetlne na ulicach...

— To zabawne, że pan o tym .wspomniał — wtrącił Smali. — Coś się tam wydarzyło na ulicy. Ruch został wstrzymany co najmniej na dziesięć minut. Wygląda to na jakiś duży korek.

— Chyba gdzieś wybuchł pożar. Słyszałem sygnał.

— Ja słyszałem dwa. Poza tym coś, co brzmiało jak eksplozja, chyba gdzieś w dzielnicy F...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin