Jerzy Edigey - Zbrodnia w poludnie.pdf

(645 KB) Pobierz
Microsoft Word - Edigey Jerzy - Zbrodnia w południe.doc
Jerzy Edigey
Zbrodnia w południe
Rozdział I
Tylko w niedzielę
Pierwszy przyszedł Zygmunt. Zresztą jak zwykle. Na jego widok kelnerka w barwnym
stroju dawnych mieszczek szczecińskich uśmiechnęła się i spytała:
- Dostawiamy drugi stolik?
- Bo ja wiem? - zastanowił się przybyły. - Ostatnio jakoś mało nas się zbiera.
Przeczuwam, że pewnego dnia będę tutaj sam tkwił.
- Teraz, jak tylko nadejdzie niedziela, to leje od rana do nocy. Nie każdemu chce się
wyjść z domu w taki dzień jak dzisiaj. Psa by nie wygonił.
- A - w piątek - zauważył Zygmunt - było tak ładnie! Zupełnie nie listopad, lecz
początki maja. Za to w święto deszcz ze śniegiem.
- O, już idzie panna Krysia - kelnerka znała doskonale wszystkie dziewczęta i
chłopców, którzy zawsze w niedzielę zajmowali przed południem ten sam stolik, położony w
samym kącie sali, z pięknym widokiem na płynącą w dole Odrę. Kelnerka pracowała w
kawiarni Zamku Szczecińskiego już czwarty rok i wiedziała, że w niedzielę pojawi się choć
troje z tej paczki. A często zjawiało się ich tyle, że trzeba było zestawiać trzy stoliki. Nie byli
to goście, którzy dadzą dużo zarobić lokalowi i obsłudze. Przeciwnie, mała czarna była tu
najczęstszym zamówieniem. Niekiedy zjawiały się ciastka, rzadziej kieliszek wina. Chyba na
jakąś specjalną uroczystość - jak imieniny.
Ale za to młodzi goście byli weseli. Obsługując ten kąt sali, kelnerka zawsze uśmiała
się do łez. Przychodzili jednakże wyłącznie w niedzielę. Siedzieli od jedenastej do drugiej. O
tej porze wielka sala kawiarni i tak świeciła łysinami wolnych stolików.
Po Krysi przyszedł Stach. Zaraz po nim zjawił się Mietek.
Wszyscy mieszkali w okolicy Placu Grunwaldzkiego: na Buczka, Jaromira, Alei
Jedności Narodowej, Jagiellońskiej czy Wielkopolskiej. Chodzili razem najpierw do
powszechniaka, później wylądowali w tej samej klasie w liceum. Jeszcze w szkole
podstawowej chłopcy utworzyli coś w rodzaju klubu czy tajnego związku - nazywali siebie
„Nasza maszoperia”. Wiadomo, Szczecin - choć nie leży nad morzem - jest portem morskim i
wszelkie nazwy wywodzące się z tradycji marynarskich lub rybackich nie brzmiały tutaj
obco.
Ani się spostrzegli, kiedy w ich życiu nastał pierwszy wielki dzień - rozdanie matur.
Zbiegło się to jakoś z odbudową północnego skrzydła Zamku Szczecińskiego i otwarciem w
dawnych salach rycerskich pierwszej w tym mieście wielkiej kawiarni z prawdziwego
zdarzenia. Więc z maturami w kieszeni cała paczka powędrowała na zamek, by tu, przy
butelce wina, godnie uczcić zdobytą „dojrzałość”.
Któryś z nich, bodajże Stach, rzucił wtedy projekt, żeby zawsze w niedzielę spotykać
się na zamku przy tym samym stoliku. Projekt przyjęto z entuzjazmem i co dziwniejsze -
wykonano. Minęło już przeszło trzy lata, a paczka dotrzymywała sobie wierności. Wprawdzie
tylko w niedzielę, ale zawsze w tym dniu w kącie sali można było spotkać jeżeli nie całą
dziewiątkę, to w każdym razie jej większość. A przecież najgorętsze nawet przyjaźnie szkolne
szybko zazwyczaj rozwiewa czas.
Przychodzili tutaj sami albo w towarzystwie. Dziewczęta przyprowadzały i
prezentowały „paczce” chłopców, z którymi aktualnie „chodziły”. Koledzy z paczki chwalili
sic dziewczętami, które, jak im się zdawało, „poderwali” - choć wiemy, że najczęściej jest
odwrotnie. Pułapka wprawdzie nie biega za myszami, ale przecież to pułapka łapie myszy...
- Mało nas dzisiaj - zauważyła Ewa witając się z siedzącymi przy stoliku.
- Taka psia pogoda - stwierdził Mietek.
- Danka na pewno nie przyjdzie. Nie będzie się jej chciało tłuc w taki deszcz z
Żydowic - dodała Krysia.
- Ale Jaś mógłby przywlec się z Jagiellońskiej.
- Chyba to on - Ewa słynęła w szkole z najlepszego wzroku w całej klasie. Stojąc przy
tablicy bez trudu odczytywała ściągi w czwartym rzędzie ławek. - Mignął mi przed chwalą w
szatni.
Dziewczyna nie myliła się. Za chwilę Jaś szedł do nich po marmurowej posadzce sali,
prowadząc swą flamę Elżbietę.
- Hanka znowu nie przyjdzie - stwierdziła Ewa.
- Wiadomo. Opłakuje Andrzeja - złośliwie rzucił Zygmunt.
- Daj spokój! - rozgniewała się Krysia.
- A swoją drogą - powiedział Stach - ten Andrzej to skończona świnia.
- Gorzej niż świnia. Po prostu tchórz i łajdak - dołożyła Ewa.
- Trzy lata chodził z Hanką. Byli nierozłączni. Zawracał głowę dziewczynie. A potem
skończył Politechnikę, wyjechał na Śląsk i nie raczył nawet słówka napisać, chociaż się
wytłumaczyć.
- Co tu można się tłumaczyć - Zygmunt był nieprzejednany. - Łobuz i tyle.
Mnie on nigdy się nie podobał. Od początku nie ukrywałam, że go nie lubię. Zupełnie
do nas nie pasował.
- Przecież Hanka przyprowadzała go prawie co niedzjela - uśmiechnął się Stach - a
czy ktokolwiek wypił choć małą kawę na jego rachunek?
- To on pił na nasz! Pamiętacie? Nigdy nie miał drobnych i Hanka zawsze za niego
płaciła.
- W ubiegłym roku z okazji jego imienin Hanka też zapłaciła za całe wino i za torty.
Bo Andrzejek „zapomniał” wziąć pieniędzy z domu! Ciekawe, czy jej zwrócił?
- A przecież nie powodziło mu się źle. Miał stypendium. Z domu dostawał paczki i
forsę.
- Jego ojciec jest kierownikiem tartaku w Koszalińskiem. Andrzej był zawsze najlepiej
z nas ubrany.
- A matka Hanki jest tylko urzędniczką w Radzie Miejskiej. U nich się nie przelewa.
Gdyby nie to, że matka wszystko Hance sama szyje...
- Wiesz, muszę Hankę poprosić, żeby mi jej mama uszyła sukienkę. Kupiłam wełenkę.
Bardzo ładna. Po sto siedemdziesiąt złotych za metr.
- Jaka? - zainteresowały się pozostałe dziewczęta.
- W kolorze ciemnego wina z białym włoskiem. Bardzo ładna. Pokażę wam.
Specjalnie przyniosłam - Krysia sięgnęła do dużej torby i wyjęła paczkę w szarym papierze.
- Świat się kończy - zauważył Zygmunt - z kawiarni robią rewię mody.
- Zrób garsonkę. Starczy? Wciętą w talii - radziła Ewa przykładając materiał do swojej
figury.
- Myślisz, że dobrze mi będzie?
- Tylko garsonka - Stach powiedział to z miną człowieka” który całe życie decydował
o kreacjach mody.
- Chciałabym, żeby uszyła mama Flanki. Hanka ma niewiele rzeczy, a ubrana jest
najlepiej z nas wszystkich.
- Bo stroiła się dla swojego Jędrusia. Głupia była. Miała czas dobrze go poznać i
musiała wiedzieć, że to tak się skończy.
- Przestańcie pytlować, to coś wam powiem. Nie można do iść do słowa, kiedy
zaczynacie o tych waszych ciuchach.
- No wiesz, Mietek! - Ewa zamilkła, udając obrażoną.
- Wczoraj na Politechnice widziałem... Andrzeja.
- Ooo!
- Tak, Andrzeja - przytaknął Mietek rad z efektu swoich słów - szedłem na wykład, a
on stał przed dziekanatem.
- Rozmawiałeś z nim?
- Nie. Spieszyłem się na wykład. Tylko się przywitaliśmy. Ubrany jak lord Gallux.
Nowy, czarny płaszcz prosto z komisji, za trzy tysiące. Koszulka i krawat w najlepszym
gatunku, garniturek jak spod igły. Słowem pan inżynier całą gębą.
- Widzicie, tak go obmawialiście, a on przyjechał do Hanki - Elżbieta w ogóle nie
znała Andrzeja.
- Do Hanki? - ironicznie roześmiał się Zygmunt. - Trzymam zakład, że ona nawet nie
wie o jego pobycie w Szczecinie. Pewnie odbierał dyplom z uczelni albo przyjechał na
rozmowę do profesora, bo przecież mówił, że chce robić doktorat.
- O, jest Hanka - Ewa jak zwykle pierwsza zauważyła nowego przybysza. - Zdałaś
kolokwium? - pytała już z daleka.
- Nareszcie zdałam, ale tylko na trójkę.
- Grunt, że masz spokój - Hanka i Krysia razem chodziły na czwarty rok medycyny.
- Zepsuł mi cały indeks.
- Jest się czym przejmować - roześmiał się Mietek - U mnie w ogóle więcej trój niż
czego innego. Byle zaliczyć. Reszta nieważne.
- W naszej kamienicy popełniono wczoraj morderstwo! - Hanka usiadła pomiędzy
Zygmuntem i Stachem.
- Coś ty... Przy Buczka? Pod dziewiętnastym?
- Tak. Na tej samej klatce schodowej, gdzie mieszkam. Tylko na pierwszym piętrze.
Ktoś zabił panią Rosińską. Matkę Legatowej.
- Ten Legat pracuje w „Wulkanie”?
- Ma czerwonego wartburga?
- Ona taka tęga blondynka? Ile razy szłam do ciebie, zawsze ją spotykałam na
schodach.
- To nie ją zabito. Jej matkę. Nauczycielkę z Goleniowa.
- Na śmierć? Dlaczego?
- Czy złapano mordercę?
- Chyba w nocy?
- Dajcie pokój - zauważył Zygmunt - w ten sposób niczego się nie dowiemy. Niech
Hanka opowie od początku.
Rozdział II
Musisz się tym zająć, Hanka!
Oznaczona numerem dziewiętnastym posesja przy ulicy Buczka to duża,
pięciopiętrowa kamienica w pobliżu Placu Odrodzenia. Na parterze są dwa sklepy i piwiarnia,
a od podwórza mieści się prywatna piekarnia. Frontowa Watka schodowa tej kamienicy ma
szerokie schody z białego marmuru, tu i ówdzie nadgryzione zębem czasu. Drzwi prowadzące
do mieszkań mają przemyślnie kute w mosiądzu klamki. Dzwoni się do mieszkań, podnosząc
metalowy wieniec trzymany w pysku przez lwa. Sufity mieszkań, jak i klatki schodowej,
zdobne są gipsowymi stiukarni.
To wszystko świadczy, że dom ten budowano pod koniec dziewiętnastego wieku, w
epoce panowania stylu zwanego secesją, a przeznaczono go na lokale dla bogatego kupiectwa
i lepiej zarabiającej klasy urzędniczej.
Stosunkowo bez większego szwanku dom przetrwał burzę wojenną. Od czterdziestego
piątego roku zapełnił się nowymi lokatorami - od parteru aż po dach. Tutaj właśnie, na
czwartym piętrze, w mieszkaniu przerobionym później z pięciopokojowego lokalu, mieszkała
w pokoju z kuchnią pani Wróblewska, wdowa pa aptekarzu, wraz z córką, Hanką.
Tutaj też do dużego mieszkania na pierwszym piętrze wprowadził się w dwa lata po
wojnie inżynier Józef Legat. Najpierw pracował w jakiejś spółdzielni, a kiedy ruszyła
odbudowa stoczni „Wulkan”, tam się przeniósł. Inżynier był widocznie dobrym fachowcem i
miał głowę na karku, bo szybko awansował i po paru latach został kierownikiem jednego z
oddziałów produkcyjnych stoczni. Zarabiał dobrze, a nawet uchodził za bogatego człowieka.
Przed czterema laty kupił sobie auto - czerwonego „wartburga.
Legatowie mieli trójkę dzieci. Kiedy najmłodszy synek skończył siedem lat i poszedł
do szkoły, Janina Legatowa wróciła do pracy. Podobnie jak jej matka, była ona nauczycielka.
Wykładała matematykę w pobliskim liceum.
Zarówno Hanka, jak i cala jej paczka, skończyła wprawdzie inną szkołę, ale nietrudno
o znajomość w jednej kamienicy, zwłaszcza przy chodzeniu tymi samymi schodami.
Legatowie byli zresztą bardzo mili i gościnni. Kiedy przed paru laty kupili telewizor - bodaj
pierwszy w całym domu - często zapraszali do siebie sąsiadów. Później, gdy na dachach
szczecińskich kamienic pojawiło się coraz więcej anten telewizyjnych, te sąsiedzkie wizyty
ustały. Z jednym wyjątkiem, bo Hankę nadal zapraszano do domu Legatów i chętnie
korzystała z tych zaproszeń. Wydatek na telewizor, nawet kupiony na raty, przekraczał,
zdaniem pani Wróblewskiej, jej możliwości finansowe.
Łucja Rosińska, matka Legatowej, była nauczycielką w pobliskim Goleniowie, gdzie
również mieszkała. W ubiegłym roku przeszła na emeryturę, ale mimo zaproszeń córki i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin