Antologia - Serial.rtf

(220 KB) Pobierz
Spis treści

Antologia SF

 

 

Serial

 


Spis treści

 

TIM JONES  Biedna Matise              3

FRANK V. PRIORE  Kawałek śliwkowego puddingu              8

EMILE VERKERK  Jacy byliśmy              19

BRUCE BOSTON  Kosmologiczny epos              23

A.J. ONIA  Serial              28

JOSEPH M. SHEA  Haracz              36

GEORGE G. SNOWDEN III  Kampania              40

JEFF BARNES  Spotkanie              45

 


TIM JONES
Biedna Matise

 

- Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! - warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego gęsto rynek w Starhmoor.

Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz Izy płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i straszliwego głodu, jaki jej dokuczał. Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie tego przynajmniej osiemnaście lat, więc wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia.

Jej mocno przygarbiona sylwetka, przedwcześnie posiwiałe włosy i niewiarygodnie cherlawa budowa ciała były widocznym rezultatem ciągłego niedożywienia, a właściwie wegetowania na granicy skrajnego głodu. Widać to było szczególnie teraz, gdy zrezygnowana stała, opierając się o mur okalający miasto. Całą siłą woli starała się odsunąć od siebie natrętnie powracające pytanie: Ile to już dni minęło, odkąd miała coś po raz ostatni w ustach?

Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić uwagi na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej słabo. Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa. Chociaż ochłap jaki.

Nie! Nigdy więcej! - otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w tym momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie o jedzeniu to pierwsze oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w takim stanie, szybko zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z całych sil próbowała przełamać słabość i stanąć na nogi. Gdzieś w Starhmoor - myślała pospiesznie - muszą być przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko gdzie?! Stragany na rynku nie wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak ona nie wolno było wchodzić do zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również nie rokowały nadziei na zdobycie nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości mieszkańców tej lichej dzielnicy nie powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise.

Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których dokonywano kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno-zachodniej części muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników miasta. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko pchnięty szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem.

Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele.

Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził graniczące z obłędem przerażenie.

Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła szybko, odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć zasłyszane niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi ludzkich ciał trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć, jak doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie rozpaczy porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie, tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko, czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód.

Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się myśli. Z pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na niebacznych śmiałków. Znała je z opowieści strażników wieź. Zwalniała teraz z każdym krokiem, słabła, ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzieli! się nagle w dwu przeciwnych kierunkach na kształt litery V.

Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod nią rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży przesuwały się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś na kształt zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o barwie zakrzepłej krwi, inne tak przeźroczyste i delikatne, że z trudem można je było zauważyć.

Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy. Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała się w stronę dębowych wrót. Były odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem. Czarna szczelina ziała przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w każdej chwili coś na nią wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie wślizgnęła się do środka. W tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest obserwowana.

Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe w bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem.

Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otacza! ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero gdy znalazła się dokładnie pod nią, odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać się na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak się jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych kroków.

Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła klapę ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do pomieszczenia znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok, było tam o tyle widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała, aż wzrok przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała się zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się ponownie i ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła jednak więcej, niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał się od podłogi. Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś bezkształtnej mary, która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę zdawał się wypełniać ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w podłogę. Po czym z krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby czym prędzej zatrzasnąć ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu.

- Kto cię przysłał tu, do Pordyff, na przeszpiegi? Odpowiedz mi!

Uniosła głowę, zaskoczona nagłym obrotem rzeczy. Zobaczyła mężczyznę przyodzianego w powłóczystą pelerynę pokrytą brązowopiaskowym pyłem. W jego oczach czaiło się szaleństwo. Trzęsła się z przerażenia. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtuliła głowę w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.

- Wyczułem twoją obecność, zanim zdołałaś przekroczyć zewnętrzne ogrodzenie. Ciekaw byłem jednak, jak daleko posuniesz się w swojej śmiałości. Jestem pewien, że to Zorian cię tu przysłał. Tak! To wygląda na jego robotę. Tylko jego stać na tak bezprzykładną śmiałość. Ale za tę zbrodnię postaram mu się sowicie wywdzięczyć. Najpierw jednak ureguluję rachunki z tobą, ty cuchnąca szmato! Zaprawdę, powiadam ci, godziwą otrzymacie zapłatę! Wierzaj mi.

Matise skurczyła się w sobie jeszcze bardziej, gdy tylko zbliżył się do niej. Uciec stąd! Uciec! - to była jedyna myśl, jaka zaprzątała jej uwagę. Ale doskonale wiedziała, iż jest już na nią stanowczo za późno. Nie próbowała nawet podnieść wzroku, by na niego spojrzeć. Sponiewierana leżała cicho na podłodze komnaty. Nie spostrzegła więc, jak czarownik wzniósł nad nią ręce w modlitewnym geście. Jak zaczął osypywać się na nią drobniuteńki pyłek, tak lekki, że najlżejszy nawet podmuch wiatru mógłby go zdmuchnąć. Opadał powoli, lecz każde najdrobniejsze jego ziarenko, dotykając ciała, raniło je boleśnie niczym rzucony z ogromną siłą głaz.

Na rok cały mój czar spęta ciebie, I nikt prócz kochanka nie będzie mógł ci przyjść w potrzebie. Aliści dopóki zaklęcia tego nie wypowie, Dopóty nie złamie czaru tego ni czas, ni żaden człowiek. Jak gad pełzasz tutaj i jako gad wyjdziesz stąd, A ciało twe przeniknie żar ognia i dymu swąd! Śmierć ogoniasta skrzydłami unoszona - Nie zginiesz cięta mieczem, ani też strzałą trafiona. Nienawiść cię oblecze robaczym własnym miotem, Co miesiąc ból cierpienia powali cię pokotem.

Bo z łona twego wyjdzie potomek straszny - smoczy;

I tak już przez wszechistnienie - do końca dni i nocy!

Słysząc słowa czarnoksiężnika, Matise jeszcze szczelniej przywarła do posadzki. Skuliła się i zaczęła opadać w ciemność. Mroczną ciszę komnaty rozdarło nagle jej przeraźliwe wycie. Czuła, jak ciało jej zaczyna palić się od wewnątrz, jak gdyby ktoś wlewał w nią roztopiony ołów. Płonęła. Zwijała się konwulsyjnie z bólu od spalającego jej wnętrzności żaru. Zaczęła rozszarpywać swoje ciało. Wbijała paznokcie tak mocno, że wraz z resztkami żebraczych łachmanów wydzierała wielkimi garściami cale kawały żywego mięsa. W końcu spod strzępów odzienia zaczęły wyzierać połyskujące matowo twarde jak kamień piaskowozielone łuski. Nie wierzyła własnym oczom. Czuła do nich niewymowne obrzydzenie. A jednak tkwiły w jej własnym ciele. Zaczęta znów krzyczeć i rozpaczliwie łkać. Nie miała już jednak wpływu na to, że niegdyś ludzkie ręce, a teraz łapy, uzbrojone w trzy ostre pazury, darły wściekle resztki jej ludzkiego ciała. Z jej boków poczęły wyrastać z wolna dwa gigantycznych rozmiarów skrzydła, które swoim ciężarem przykuwały ją do ziemi. Szarpnęła nimi rozpaczliwie i zaczęła unosić się niezdarnie we wszystkich kierunkach. Resztki ludzkiej powłoki odpadały z niej, w miarę jak rosła i ogromniała. Nie wydawała już ani okrzyków, ani nieludzkiego wycia. Stała nieruchomo, sycząc coraz głośniej i głośniej.

A gdy po raz pierwszy spostrzegła za sobą zwinięty długi ogon, wypełnił ją bezbrzeżny wstyd i rozpacz tak głęboka, że wewnętrzny żar, palący ją dotąd bezlitośnie, wydal się jej zaledwie nic nieznaczącą dolegliwością.

Teraz nie miała już rąk, lecz łapy, nawet nie tyle łapy, co chude łapska, na których unosiła swe olbrzymie cielsko, a z nozdrzy jej tryskał zaś cienki strumień ognia.

- Dość! - powiedział czarownik z satysfakcją w głosie. Napawał się rozkosznym widokiem ogromnego stwora, który pokornie pełzał u jego stóp na czterech łapach. - Ciesz się - rzekł z ironią - odtąd będziesz jedyną istotą rozumną w Elizji, która nie zdoła wypowiedzieć żadnego słowa. Ale twoje milczenie pozbawi cię szans wyzwolenia z mocy zaklęcia. I pamiętaj! Wieczny głód sprawi, że będziesz nieustannie poszukiwać żeru. Dlatego wszyscy znienawidzą cię i zrobią wszystko, ażeby cię zgładzić. Nie ma jednak takiej siły, która mogłaby pozbawić cię życia, hę, hę! A teraz idź precz! Wiedz też i to, że te mury pozwolą ci przejść tylko raz jeden!

Ufny w swoją bezgraniczną moc odwrócił się z pogardą i ruszył ku wyjściu, pozostawiając Matise swemu własnemu losowi. Nie przewidział, jak wielki popełnia błąd.

Matise z napiętą uwagą śledziła jego ruchy. Patrzyła, jak postukując obcasami, oddalał się drobnymi krokami. A w miarę jak się oddalał, narastało w niej poczucie dojmującego głodu. To samo, które przed chwilą przygnało ją tu do wieży. Mimo udręki, powodowanej niewygasającym żarem, uniosła łeb osadzony na długiej szyi, a gdy go nagle opuściła, mocne szczęki pewnie uchwyciły w pól kroku odchodzącego czarnoksiężnika. Podrzuciła go lekko w górę, jak robi to kot ze złowioną myszą.

Zacisnęła szczęki tylko jeden raz i poczuła, że gaśnie w nim życie. Zwarła je jeszcze mocniej i czarownik zamarł w bezruchu. Co prawda był to dla niej zaledwie maleńki kąsek, wszelako najsmaczniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przypadły jej były w udziale.


FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu

 

Dylemat, jak zostać kompetentnym i godnym podziwu nauczycielem, miał w Blatwell College dwa rozwiązania: można było upaść nisko lub jeszcze niżej. Profesor Sidney Glombat wiedział o tym doskonale. Dlatego zapewne ten podstarzały naukowiec swoje ostatnie trzydzieści lat pracy spędził, tkwiąc niezmiennie na stanowisku młodszego wykładowcy, pozbawiony jakichkolwiek widoków na dalszy awans. W tym czasie przyglądał się procesji zwyczajnych w świecie niekompetentnych kreatur, które żabimi skokami lokowały się ponad jego głową na ciepłych posadkach szefów wydziałów.

Zasadniczy błąd tkwił w samym systemie promocyjnym Blatwell. To, kogo się znało, przynosiło znacznie większe profity, aniżeli to, co się wiedziało. Również umiejętność uniżonego całowania odpowiedniej osoby tam, gdzie jej plecy zwykły tracić swą szlachetność, przesądzała zdecydowanie na korzyść kandydata do awansu, niż jego talent dydaktyczny.

Sidney Glombat nie należał jednak do ludzi gotowych tańczyć na zawołanie w takt synkopowej melodii grywanej w Blatwell. O nie, jego wrodzony temperament skłaniał go raczej do częstowania tęgimi kopniakami wystawionych z namaszczeniem zadków, niż wycinania na nich tęgich całusów. W konsekwencji jedyna nadzieja, jaka mu pozostała na awans, związana była z koniecznością zdobycia znaczącej pozycji na tak zwanej międzynarodowej arenie naukowego światka. Ba, gdyby tak mógł wypłynąć z jakimś przełomowym odkryciem w swojej dziedzinie?... O, to co innego! Wówczas tak, wówczas by mógł! No, powiedzmy jakaś tam Nagroda Nobla, albo coś takiego... O, tak! To by mogło go wydźwignąć. Ho, ho! nawet na szczyty wydziału w collegeu. Blatwell nie miało bowiem dotąd żadnego laureata Nagrody Nobla. Co więcej, nigdy się do czegoś takiego nawet nie zbliżyło, skąd.

Glombat chciał tej nagrody. Ba, pragnął jej. Pragnął jej tak strasznie, tak strasznie, że niemal czuł jaw garści. Niestety, chociaż był w swoim przekonaniu wspaniałym naukowcem - do czego miał zresztą uzasadnione prawo - zawsze pozostawał o jeden krok z tyłu za swoimi kolegami z światowego bractwa nauki. Podczas gdy taki np. Oppenheimer wraz ze swoją bandą czaił się z Projektem Manhattan w Los Alamos *[* Tajny projekt wojskowy opracowany przez specjalny zespól naukowców, którego celem było skonstruowanie bomby atomowej. Nazwa operacji wojskowej pochodziła od nazwy jednej z dzielnic Nowego Jorku. Podobnie jak i wyimaginowany projekt profesora Glombata.], czekając tylko dogodnej okazji, aby go urzeczywistnić, Glombat siedział nad Projektem Staten Island i to zaledwie o pięć mil dalej. Jeszcze jako młodzieniec opublikował był rozprawę na temat teorii względności już na rok przed Einsteinem! Niestety, z jego obliczeń wynikało, że E równa się MC do potęgi trzeciej! Podobnie miała się rzecz z odkrytym w laboratorium Bella tranzystorem, który przyćmił odkrywczą skądinąd pracę profesora Glombata nad syrop-zystorem. I tak, gdy w świecie nazwiska von Brauna, Curie i Salka znane były w każdym niemal domu, osiągnięcia Sidneya Glombata przechodziły zupełnie niezauważone. Szczególnie zaś na najwyższych szczeblach Batwell College. Dziś jednak zgorzkniały profesor postawił wszystko na jedną kartę.

Siedział teraz w swoim gabinecie i obserwował z uwagą mały monitor video. Był zadowolony z siebie. Przybyli wszyscy. I to tak wcześnie! Znakomicie, znakomicie! - zacierał ręce. Chciał ich przytrzymać nieco dłużej, a potem zrobić wielkie wejście i zaprezentować swoje genialne odkrycie, które postawić miało cały świat do góry nogami.

Ukryta kamera przesuwała się wolno, ukazując Dostojne Głowy wszystkich wydziałów Batwell College stłoczone ciasno w pomieszczeniu sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem Glombata.

Było to niegdysiejsze biuro rzęsiście opłakanego Eltona Cranewortha, najwybitniejszego (i jedynego) znanego szerzej absolwenta Blatwell. Craneworth napisał Kawałek śliwkowego puddingu, powieść, która rekordowo długo, bo przez kilka tygodni, utrzymywała się na czele listy bestsellerów New York Timesa.

Glombat po dokładnym namyśle wybrał to właśnie biuro dla zademonstrowania swojej machiny złożonej z dwóch ton wszelkiego żelastwa, kabli, układów scalonych i lasera rubinowego, jaka miała niebawem zrewolucjonizować światowy system myślenia.

Urządzenie spoczywało w odległym kącie pokoju osłonięte szczelnie pluszowym pokrowcem, który udało się Glombatowi wydębić z Laboratorium Nauk o Zachowaniu.

Profesor poprawił obraz na monitorze o tyle, że pędzące dotąd galopem poziome pasy, zaczęły teraz płynąć powolnym kraulem. W duchu przeklął elektronika, którego prosił o naprawę urządzenia. U dołu ekranu wyłoniła się łysiejąca głowa dr. Roberta Penwillea. Unosząc się ku górze, wlokła za sobą korpulentne cielsko jego właściciela.

- Pompatyczna dupa! - mruknął Glombat, zastanawiając się po raz setny, jak taki stetryczały idiota, mógł otrzymać mianowanie na szefa Wydziału Lekarskiego.

- Phi! - parsknął z niesmakiem. - Powinien przejść na proktologię*[* Proktologia - dział medycyny zajmujący się chorobami odbytu.], to byłoby dla niego najodpowiedniejsze.

Teraz począł wyłaniać się kanciasty tułów profesora Ruperta McLeoda, szefa Wydziału Chemicznego. Obok niego odsłaniała swe wdzięki Maria Barlow, półanalfabetka, zarazem kierowniczka Wydziału Językoznawstwa, która - zresztą najzupełniej, ale to najzupełniej przypadkowo - była zarazem córeczką dziekana. Prawa ręka McLeoda ginęła z pola widzenia kamery, jednakże błogi uśmiech na twarzy Marii Barlow upewniał Glombata, iż była ona właśnie w tej chwili w ścisłym kontakcie z najbardziej intymnymi częściami jej ciała.

Jednego po drugim ujawniała kamera dostojnych członków załogi, pełniących aktualnie wachtę w sterówce Batwell College. Glombat gardził każdym z nich. Jedyny wyjątek stanowił mężczyzna odziany w sutannę z koloratką pod brodą. Stał w odległym kącie pokoju. Był to ksiądz Peter Jones. Glombat miał szczególne powody, aby zaprosić tutaj tego dobrodusznego i trochę naiwnego kapelana. Żywił bowiem nadzieję, że jego wynalazek wstrząśnie również i jego szefem.

Kiedy Glombat upewnił się, że w gościach wyczerpały się już ostatnie zapasy cierpliwości, wyłączył monitor, poprawił krawat, wyjął z szafki ochronny fartuch, otworzył wolno drzwi, oddzielające obydwa gabinety, i zrealizował wspomniane wcześniej swoje wielkie wejście.

- Najwyższy czas, Glombat! - wysapał dr Panwille i dmuchnął nerwowo w swoje ogromne morsowate wąsiska.

- Mam nadzieję, że nie zajmie ci to wiele czasu - zawtórował mu niczym echo McLeod. - Nie mam go dla ciebie zbyt wiele, Glombat. Mam co robić.

- O tak! Idę o zakład, że masz, McLeod - zgodził się z nim skwapliwie profesor, odnotowując w pamięci coraz szerszy uśmiech na twarzy bezgranicznie rozanielonej Marii Barlow.

Glombat wdrapał się na skrzynkę po wodzie mineralnej, którą był wcześniej ustawił pośrodku sali, przepłukał głośno gardło i zwrócił się do zgromadzonych:

- Dzień dobry państwu - zaczął. - Wiem doskonale, jak jesteście zajęci, dlatego od razu przystąpię do rzeczy. Zgromadziłem państwa tutaj wszystkich razem, abyście mogli być świadkami pierwszego na świecie pokazu działania wehikułu czasu.

Zapadła trwająca trzy i pół sekundy niczym niezmącona cisza, podczas której koledzy profesora Glombata usiłowali zorientować się, czy kpi z nich w żywe oczy, czy mówi poważnie. Pierwszy ocknął się McLeod.

- Cóż to za nonsens, Glombat?! - warknął. Jego niezadowolenie podjęli natychmiast inni. Ogólny wrzask zlewał się w jeden kakofoniczny chór wyzwisk i obelg.

- Doprawdy?! Wehikuł czasu?! - sapiąc ciężko, wydusił z siebie profesor Larkin, niski i gruby szef Wydziału Matematycznego. Odwrócił się z oburzeniem i poprowadził ciało pedagogiczne Blatwell College w kierunku wyjścia.

- Proszę! Proszę! Drodzy przyjaciele! - usiłował zapanować nad powstałym galimatiasem profesor Glombat. Omal się przy tym nie udławił, zmuszony przełknąć jak niestrawną kluchę - owych przyjaciół. - Wystarczy mi nie więcej niż dziesięć minut. To wszystko. Obiecuję wam!

Szanowne grono profesorskie skupiło się w drzwiach. Jednakże nie spowodowały tego usilne błagania Glombata, o nie. Raczej głęboki bas dr.

Pemvillea, który dominował nad ogólnym zgiełkiem.

- Musimy trzymać się razem, koledzy! - zawołał dramatycznie, przygryzając, to znów przedmuchując swoje wypielęgnowane wąsiska. - Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Myślę, że nawet warto poświęcić te dziesięć minut, żeby zobaczyć, jak stary Glombat robi z siebie kompletnego idiotę!

Zawrzało jak w ulu. Po kilku bełkotliwych wystąpieniach ustalono, (zdaje się jednomyślnie), żeby trzymać się razem i pójść, za większością. I tak oto dostojne grono profesorskie, nie ukrywając niechęci, zawróciło, skupiając swoją uwagę ponownie na profesorze Glombacie. Poczciwina westchnął z ulgą i począł przechadzać się, wręczając każdemu z gości kieszonkowy egzemplarz powieści Kawałek śliwkowego pud-dingu.

- No i co dalej, Glombat? - wysapał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin