LP. IV-VI. Sienkiewicz Henryk - Orso.pdf

(103 KB) Pobierz
Henryk Sienkiewicz - Orso
Orso
Henryk Sienkiewicz
Wybór nowel Henryka Sienkiewicza – Orso
Ostatnie dni jesieni są dla Anaheim, miasteczka połoŜonego w południowej Kalifornii, dniami
zabaw i uroczystości. Kończy się naówczas winobranie, całe więc miasto roi się tłumami
ludności robotniczej. Nic bardziej malowniczego nad widok, jaki przedstawia ta ładność
złoŜona w mniejszej części z Meksykanów, głównie zaś z Indian Cahuilla, którzy dla zarobku
przybywają aŜ z dzikich gór San Bernardino, leŜących w głębi kraju. Jak jedni, tak i drudzy
roztasowują się na ulicach i placach do sprzedania, czyli tak zwanych lotach, na których
sypiają pod namiotami albo wprost pod gołym niebem, wiecznie w tej porze roku pogodnym.
Śliczne to miasto, otoczone kępami eukaliptów, rycynusów i drzew pieprzowych, wre jakby
jarmarkiem gwarnym i hałaśliwym, a stanowiącym dziwne przeciwieństwo z głęboką i
powaŜną ciszą pustyni, porosłej kaktusami, która zaczyna się zaraz za polami winogradu.
Wieczorem, gdy słońce kryje promienny swój krąg w toniach oceanu, a na róŜowym niebie
widać równieŜ róŜowo oświecone klucze dzikich gęsi, kaczek, pelikanów, mew i Ŝurawi,
ciągnących tysiącami z gór ku oceanowi, w mieście zapalają się ogniska i rozpoczyna się
zabawa. Minstrelowie murzyńscy klekocą w kastaniety, przy kaŜdym ognisku słychać
odgłosy bębnów i mrukliwe tony "bandŜa"; Meksykanie tańczą na rozciągniętych ponczach
ulubione swe bolero, Indianie wtórują im, trzymając w rękach długie białe laski "kiotte" lub
rzucając okrzyki "Eviva"'; ogniska, sycone czerwonym drzewem huczą i strzelają iskrami, a
przy krwawych ich blaskach widać skaczące postacie, dokoła zaś - miejscowych osadników
pod rękę z pięknymi Ŝonami i córkami, przypatrujących się zabawie.
Dzień jednak, w którym ostatnie ono zastaje wytłoczone indyjskimi nogami, jest jeszcze
uroczystszy, zjeŜdŜa albowiem wówczas z Los Angeles wędrowny cyrk pana Hirscha,
Niemca, a zarazem właściciela menaŜerii, złoŜonej z map, kuguarów, lwów afrykańskich,
jednego słonia i kilkunastu zdziecinniałych ze starości papug: the Greatest Attraction of the
World! JakoŜ Cahuillowie oddają ostatnie pezos, których nie zdołali przepić, aby tylko
widzieć nie tyle dzikie zwierzęta, bo tych w San Bernardino nie brak, ile artystki, atletów,
klownów i wszystkie cuda cyrkowe, które wydają im się co najmniej "wielką medycyną", to
jest czarodziejstwem, moŜebnym do spełnienia tylko z pomocą sił nadprzyrodzonych.
Ściągnąłby jednak na siebie słuszny, a Bóg widzi, niebezpieczny gniew pana Hirscha, kto by
myślał, Ŝe cyrk jego jest przynętą tylko dla Indian, Chińczyków lub Murzynów. Przeciwnie
przybycie cyrku pociąga za sobą zjazd nie tylko okolicznych osadników, ale nawet
mieszkańców sąsiednich mniejszych miast Westminster, Orange i Los Nietos. Ulica
pomarańcz bywa wówczas tak zapchana wozami i powozikami najrozmaitszych kształtów, Ŝe
niepodobna się przecisnąć. Cały wielki świat "setlerski" staje jak jeden mąŜ. Młode
zgrabniutkie miss, z jasnymi grzywkami na oczach, powoŜąc z kozłów, rozjeŜdŜają z
wdziękiem ludzi po ulicach, szczebioczą i szczerzą ząbki; hiszpańskie senioritas z Los Nietos
rzucają długie powłóczyste spojrzenia spod tiulowych zasłon; zamęŜne damy z okolicy,
ubrane według ostatniej mody, z dumą wspierają się na ramionach ogorzałych farmerów,
którym za cały strój słuŜą obdarte kapelusze, rypsowe pantalony i flanelowe koszule,
zaścięgnięte w braku krawatów na hetkę i pętelkę.
Wszystko to wita się, nawołuje, ogląda bacznym okiem stroje, o ile są very fashionable, i
obgaduje po trochu.
Wśród powozików, zasypanych kwiatami i wyglądających jak wielkie bukiety, harcują na
mustangach młodzi ludzie i przechylając się z wysokich kulbak meksykańskich, zaglądają
ukradkiem pod kapelusze dziewicze. Półdzikie konie, przeraŜone hukiem i gwarem, toczą
krwawymi oczyma, wspinają się i kwiczą, ale dzielni jeźdźcy nie zdają się nawet zwracać na
to uwagi.
Wszyscy rozmawiają o the greatest attraction, czyli o szczegółach przedstawienia
wieczornego, które świetnością ma przejść wszystko, co dotąd widziano. Istotnie, olbrzymie
afisze donoszą o cudach prawdziwych. Sam dyrektor Hirsch, artysta na bacie, ma dać koncert
z najsroŜszym ze znanych dotąd lwem afrykańskim. Lew rzuca się wedle programu na
dyrektora, któremu za całą obronę słuŜy tylko bat. Ale zwykłe to narzędzie zmieni się w
cudownych rękach (zawsze według programu) na ognisty miecz i tarczę. Koniec owego bata
ma kąsać jak grzechotnik, migotać jak błyskawica, strzelać jak piorun i trzymać w ciągłym
oddaleniu potwora, który na próŜno miota się i chce rzucić na artystę. Nie na tym jednak
koniec: szesnastoletni Orso, "Herkules amerykański", zrodzony z ojca białego a matki
Indianki, ma dźwigać na sobie sześciu ludzi, po trzech na kaŜdym ramieniu; prócz tego,
dyrekcja ofiaruje sto dolarów kaŜdemu człowiekowi, "bez względu na kolor skóry", który by
małoletniego atletę zmógł w ręcznej walce. Głuche wieści chodzą po Anaheim, Ŝe z gór San
Bernardino przybył umyślnie dla próbowania się z Orsem Grizzly-Killer (zabijacz
niedźwiedzi), sławny z nieustraszoności i siły wnicznik, który jak Kalifornia Kalifornią,
pierwszy z ludzi ośmielił się uderzać na szarego niedźwiedzia z toporem i noŜem.
Prawdopodobne zwycięstwo "zabijacza niedźwiedzi" nad szesnastoletnim atletą cyrkowym
podnieca do najwyŜszego stopnia umysły wszystkich męskich mieszkańców Anaheimu; jeśli
bowiem Orso, który dotychczas wszędzie między Atlantykiem a Pacyfikiem rzucał na ziemię
najsilniejszych Yankee zostanie teraz zwycięŜony, nieśmiertelna chwała okryje całą
Kalifornię. Umysły kobiece nie mniej podnieca znów następny numer programu: oto tenŜe
sam potęŜny Orso będzie nosił na trzydziestostopowym maszcie małą Jenny, "cud świata", o
której afisz mówi, Ŝe jest najpiękniejszą dziewczyną, jaka Ŝyła na ziemi "za ery
chrześcijańskiej". Dyrektor mimo iŜ Jenny liczy dopiero lat trzynaście, ofiaruje równieŜ sto
dolarów kaŜdej dziewicy, "bez względu na kolor skóry",.która by ośmieliła się stanąć w
zawód pod względem piękności z "Aniołem powietrznym". Miss, misski i misseczki z
Anaheimu i okolic krzywią się w pogardliwy sposób, czytając ten punkt programu, i
utrzymują, Ŝe nie byłoby to lady like stawać do takiego współzawodnictwa. Swoją drogą,
kaŜda z nich wolałaby oddać nawet swoje krzesło na biegunach niŜ nie być na wieczornym
przedstawieniu i nie zobaczyć tej dziecinnej rywalki, w której piękność zresztą w porównaniu
na przykład z siostrami Bimpa Ŝadna nie wierzy. Dwie siostry Bimpa, starsza Refugio i
młodsza Mercedes, siedząc niedbale w ślicznym buggy, czytają właśnie afisz. Na cudnych
twarzach ich nie znać najmniejszego wzruszenia, choć czują, Ŝe oczy Anaheimu zwracają się
na nie w tej chwili jakby z prośbą, by ratowały honor całego hrabstwa i zarazem z
patriotyczną dumą, ugruntowaną na przekonaniu, Ŝe nad te dwa kwiaty kalifornijskie nie
masz piękniejszych we wszystkich górach i kanionach· świata tego. Och! bo teŜ śliczne są
siostry Refugio i Mercedes! W Ŝyłach ich nie na próŜno płynie czysta krew kastylska, o czym
matka ich mówi co chwila, wyraŜając za jedną drogą wysoką swą pogardą tak dla wszelkiego
rodzaju kolorowych, jak i dla ludzi posiadających jasne włosy, to jest dla Yankee.
Ciała dwóch sióstr są wysmukłe, lekkie, a pełne w ruchach jakichś tajemnic, niby ocięŜałe, a
takie rozkoszne, Ŝe gdy kto z młodzieŜy zbliŜa się do nich, serce mu miota się w piersi od nie
wyznanej i nieświadomej siebie Ŝądzy. Od donny Refugio i Mercedes bije czar, jak woń bije
od magnolij i kielichowców. Twarze ich delikatne, płeć przezroczysta, choć zarumieniona
lekką róŜowością, jakby odblaskiem jutrzenki; oczy powłóczyste i czarne, słodkie a w
spojrzeniu niewinne i tkliwe. Obwinięte w skręty muślinowych rebozos w buggy zarzuconym
kwiatami, siedzą oto przeczyste, spokojne i tak piękne, Ŝe same nawet zdają się nie wiedzieć
o swej piękności. Anaheim patrzy na nie, poŜera je oczyma, szczyci się nimi i kocha się w
nich. JakaŜ więc musi być ta Jenny, jeśli i tu chce odnieść zwycięstwo? "Saturday Weekly
Revieaw" pisał wprawdzie, Ŝe gdy mała Jenny wedrze się na szczyt masztu, wspartego na
potęŜnym ramieniu Orsa, gdy na szczycie drąga zawieszona nad ziemią, naraŜona na śmierć,
pocznie rozkładać rączki i migotać jak motyl, w cyrku robi się cicho, i nie tylko oczy, ale i
serca śledzą ze drŜeniem kaŜdy ruch cudnego dziecka. "Kto ją raz widział na maszcie lub na
koniu -kończy "Saturday Review" -ten jej nie zapomni nigdy, bo największy malarz na ziemi,
nawet mister Harvey z San Francisco, który malował Palace Hotel, nie umiałby wymalować
nic podobnego.
Sceptyczna lub zakochana w pannach Bimpa młodzieŜ anaheimska utrzymuje, Ŝe jest w tym
humbug, niemniej jednak rozstrzygnie się to ostatecznie dopiero wieczorem. Tymczasem ruch
koło cyrku powiększa się z kaŜdą chwilą. Z pośrodka długich szop drewnianych, otaczających
właściwy płócienny cyrk, dochodzi ryk lwów i słonia; papugi, poprzyczepiane do kół,
zawieszonych przy szopach, wrzeszczą wniebogłosy, małpy huśtają się na własnych ogonach
lub przedrzeźniają się publiczności trzymanej w oddaleniu sznurami, rozciągniętymi wkoło
budynków. Nareszcie z głównej szopy wyjeŜdŜa procesja, której celem zaciekawić do tego
juŜ stopnia publiczność, Ŝeby aŜ skamieniała. Czoło procesji stanowi ogromny wóz,
zaprzęgnięty w sześć koni z piórami na głowach. Woźnice w kostiumach pocztylionów
francuskich powoŜą z siodła. Na wozach stoją klatki ze lwami, w kaŜdej zaś klatce siedzi
lady, z róŜdŜką oliwną. Za wozem postępuje słoń, pokryty kobiercem, z wieŜą na grzbiecie i
łucznikami w wieŜy. Trąby grają, bębny biją lwy ryczą, bicze klaskają, słowem, cała
karawana, jak gomon posuwa się naprzód z hałasem i wrzawą. Nie dosyć na tym: ze słoniem
toczy się maszyna z kominem jak u lokomotywy, podobna do organów, na której para gra, a
raczej kwiczy i wyświstuje najpiekielniej narodowe Yankee Doodle. Chwilami para dłuŜej
zatrzymuje się w dudzie, a wtedy z dudy wychodzi zwyczajny świst, co jednak nie zmniejsza
entuzjazmu tłumów, które słuchając tej pieśni kwicząco-parowej nie posiadają się z radości.
Amerykanie krzyczą: "Hura!", Niemcy: "Hoch!", Meksykanie: "Eviva", Cahuillowie zaś wyją
z zadowolenia jak dzikie zwierzęta, które pokąsał giez.
Tłumy ciągną za wozami, miejsce naokół cyrku wyludnia się, papugi przestają wrzeszczeć,
małpy przewracać koziołki. The greatest attraction nie bierze jednak udziału w procesji. Na
wozach nie ma ani "niezrównanego na bacie" dyrektora, ani "niezwycięŜonego Orsa", ani
"anioła powietrznego, Jenny". To wszystko chowa się dopiero na wieczór, aby tym większe
wywołać wraŜenie. Dyrektor siedzi gdzieś w szopie lub zagląda do kas, w których jego
Murzyni wyszczerzają białe zęby do publiczności -zagląda i złości się quand meme, Orso zaś
i Jenny mają właśnie próbę w cyrku. Pod płóciennym jego dachem panuje jednak cisza i
mrok. Głąb, w której piętrzą się coraz wyŜej ławki, prawie zupełnie jest ciemna, największa
natomiast ilość światła wpada przez płócienny dach na wysypaną piaskiem i otrębami arenę.
Przy owych szarych, przecedzonych przez płótno blaskach, widać stojącego przy parapecie
konia, wedle którego nie ma nikogo. Grubopłaski koń nudzi się widocznie, opędza się
ogonem od much i kiwa, o ile moŜe, łbem przywiązanym na białym lejcu i podgiętym ku
piersiom. Powoli oko odkrywa i inne przedmioty, jak oto: leŜący na piasku drąg, na którym
Orso nosi zwykle Jenny i kilka obręczy, zaklejonych bibułą, przez które Jenny ma skakać-ale
wszystko to leŜy niedbale porzucone, cała zaś półoświecona arena i mroczny zupełnie cyrk
robią wraŜenie pustkowia z pozabijanymi od dawna oknami. Szeregi spiętrzonych ławek, w
niektórych tylko miejscach obrzucone blaskiem, wyglądają jak rumowiska; stojący ze
spuszczonym łbem koń nie oŜywia obrazu.
GdzieŜ są Orso i Jenny? Jedno z pasm wkradającego się przez szpary światła, w którym kręci
się i wiruje kurz, pada jak złota plama na zagłębienie dalszych ławek. Plama ta posuwa się
zgodnie z ruchem słońca na dworze, a w końcu oświetla grupę złoŜoną z Orsa i Jenny.
Orso siedzi na wierzchu ławki, przy nim zaś Jenny. Jej śliczna dziecinna twarzyczka
przytulona jest do ramienia atlety, a ręka otacza jego kark i zwiesza się na drugim ramieniu.
Oczy dziewczynki wzniesione są do góry, jakby słuchała uwaŜnie słów towarzysza, który
pochylony nad nią, porusza od czasu do czasu głową, niby tłumacząc coś i przekładając. Tak
przytulonych do siebie moŜna by wziąć za parę zakochaną, gdyby nie to, Ŝe odziane w
bladoróŜowe trykoty nóŜki Jenny, nie dostając do ziemi, kiwają się w tył i naprzód ruchem
zupełnie dziecinnym, który nazywa się takŜe robieniem garnków, a jej wzniesione oczy
wyraŜają raczej zasłuchanie się i mocne natęŜenie myśli niŜ inne jakie romantyczne uczucie.
Przy tym kształty jej przybierają dopiero pierwsze zarysy kształtów kobiecych. W ogóle
Jenny jest jeszcze dzieckiem, ale tak uroczym, Ŝe nie ubliŜając panu Harvey z San Francisco,
który malował Palace Hotel, trudna by mu było wymarzyć roś podobnego. Jej drobna
twarzyczka jest po prostu anielska; ogromne, smutne, niebieskie oczy mają wyraz głęboki,
słodki, ufny; ciemne brwi rysują się z nieporównaną czystością na czole białym i jakby
zamyślonym, na które płowa, jedwabista, trochę bezładna czupryna rzuca cień, jakiego by się
nie tylko mister Harvey, ale i pewien inny malarz, nazwiskiem Rembrandt nie powstydził.
Dziewczynka przypomina zarazem Kopciuszka i Gretchen, a przytuloną postawą, jaką
przybrała, zdradza usposobienie bojaźliwe i potrzebujące opieki.
Od tej postaci w rodzaju Greuza dziwnie odbija strój cyrkowy, złoŜony z krótkiej gazowej
spódniczki, naszywanej srebrnymi blaszkami, tak krótkiej, Ŝe nie okrywa jej kolan, i z
róŜowych trykotów. Siedząc w paśmie złotego światła, na tle głębokim i ciemnym, wygląda
jak jakie zjawisko słoneczne i przezroczyste, a przy tym kształty jej wysmukłe tworzą proste
przeciwieństwo z kwadratową postacią chłopaka.
Orso, ubrany w cielisty trykot, wydaje się z daleka nagim, a tenŜe sam promień oświeca jego
rozrosłe nieproporcjonalnie bary, zbyt wypukłą pierś, zapadły brzuch i za krótkie w stosunku
do długiego tułowia nogi. PotęŜne jego formy zdają się być tylko z gruba wyciosane toporem.
Ma on wszystkie cechy cyrkowego atlety, ale podniesione do takiej potęgi, Ŝe czynią z niego
prawie karykaturę. Przy tym jest brzydki. Chwilami, gdy podnosi głową, widać twarz jego,
której rysy są wprawdzie regularne, moŜe nawet bardzo regularne, ale jakieś zastygłe i takŜe
jakby wyrąbane siekierą. Niskie czoło i spadające aŜ na nos czarne włosy, podobne do
włosienia końskiego, a odziedziczone zapewne po matce "skwawie", nadają jego licom wyraz
ponury i groźny. Jest on zarazem podobny do byka i niedźwiedzia, a w ogóle uosabia
straszliwą siłę, ale złą. JakoŜ wcale nie jest dobry.
Gdy Jenny przechodzi koło klatek końskich, poczciwe te stworzenia zwracają głowy i patrząc
na nią rozumnymi oczyma rŜą z cicha, jakby chciały powiedzieć: "How do you do, darling?",
na widok zaś Orsa aŜ przysiadają ze strachu. Jest to chłopak zamknięty w sobie, mrukliwy i
posępny. Murzyni pana Hirscha, pełniący obowiązki masztalerzy, klownów, minstrelów i
linoskoków, nie cierpią go i dokuczają mu, jak tylko mogą, poniewaŜ zaś jest Metysem, nic
sobie z niego nie robią i głośno wypowiadają mu swą pogardę. Dyrektor, który prawdę
rzekłszy, niewiele ryzykuje stawiając sto dolarów za nim naprzeciw kaŜdemu, kto by się
chciał z nim próbować, nienawidzi go i boi się zarazem, ale w taki sposób, w jaki pogromca
zwierząt boi się na przykład lwa, to jest - ćwiczy go z lada powodu.
Dzieje się to jeszcze i dlatego, iŜ pan Hirsch sądzi, Ŝe gdyby on nie bił chłopaka, byłby przez
niego bity, a w ogóle trzyma się zasady owej Kreolki, która bicie uwaŜała za karę, a niebicie
za nagrodę.
Taki to jest Orso.Od niejakiego czasu stał się on jednak lepszym, albowiem zaczął bardzo
kochać małą Jenny. Zdarzyło się przed rokiem, Ŝe gdy raz Orso, który był zarazem dozorcą
zwierząt, czyścił klatkę kuguara, zwierz, wysunąwszy łapę przez pręty, skaleczył go dość
mocno w głowę. Wówczas atleta wszedł do klatki i ze strasznej walki, jaka wywiązała się
między nim i zwierzęciem, wyszedł sam tylko Ŝywy. Był jednak tak silnie pokaleczony, Ŝe
zemdlał, a potem chorował długo, tym bardziej Ŝe dyrektor oćwiczył go jeszcze za połamaną
kuguarowi kość pacierzową. W czasie choroby mała Jenny okazywała mu wiele litości,
opatrywała w braku kogo innego jego rany, a w chwilach wolnych, przesiadując przy nim,
czytała mu Biblię, to jest "dobrą ksiąŜkę", która mówiła o kochaniu się, o przebaczeniu, o
miłosierdziu, słowem, o rzeczach, o których nigdy nie było mowy w cyrku pana Hirscha.
Orso, słuchając tej ksiąŜki, pracował długo swoją indyjską głową, a w końcu doszedł do
przekonania, Ŝe gdyby tak było w cyrku, jak w tej ksiąŜce, to i on nie byłby taki zły. Myślał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin