PAUL McAULEY dziedzictwo Nie by�o w�tpliwo�ci: zgubi� si�. Robert Tolley zmi�� gniewnie map� i wygramoli� si� z wynaj�tego volkswagena - co nie by�o �atwe, poniewa� by� wysoki, zaczyna� ty�, a siedzenie by�o zapadni�te - �eby rozejrze� si� w okolicy. Zaparkowa� samoch�d w zatoczce przed bram� w �ywop�ocie, by nie tarasowa� w�skiej nieoznakowanej szosy. Teraz zapali� papierosa, opar� si� o staro�wieck� bram� wychodz�c� na zdzicza�� ��k� i zacz�� si� zastanawia�, czy nie powinien zrezygnowa� z poszukiwa� i wr�ci� do Oksfordu. Pada� drobny deszczyk, odrobink� za g�sty, �eby uchodzi� za mg��. Wszystko wygl�da�o prawie tak, jak w domu. Prawie, nie do ko�ca. Pola, soczy�cie zielone nawet na pocz�tku grudnia, mia�y w sobie co� nieuchwytnie r�nego od pastwisk Hampshire z czas�w jego dzieci�stwa. Mia� ju� wsi��� do samochodu, kiedy zza zas�ony drzew w przeciwleg�ym rogu pola wy�oni�y si� dwie sylwetki. W oddali rozleg�o si� szczekanie psa, g�ucho brzmi�ce w wilgotnym powietrzu; czarno-bia�y collie dobieg� do bramy przed swoimi w�a�cicielami. Skaka� i zanosi� si� szczekaniem. Tolley cofn�� si� nerwowo. - Dobry piesek, grzeczny piesek - wymamrota�. Ba� si�, �e pies skoczy mu na nowy p�aszcz burberry� albo gorzej. Jeden z id�cych, m�czyzna, stan�� na �erdzi p�otu. - Bez obaw - powiedzia� z ci�kim p�nocnym akcentem. - Nie ugryzie. - Mog� prosi� o pomoc? - spyta� Tolley. - Chyba si� troch� zgubi�em. - Jasne, jasne. M�czyzna by� �ylasty, mia� jakie� sze��dziesi�t lat, kraciast� czapk� mocno wci�ni�t� na siwe k�dzierzawe w�osy, a na ramieniu my�liwskiej kurtki kosztowny aparat fotograficzny. Odwr�ci� si� i poda� r�k� �onie - przynajmniej mo�na by�o si� domy�la�, �e to jego �ona, niska kobietka o par� lat m�odsza od m�a, mniej wi�cej w wieku Tolleya. Czarne l�ni�ce w�osy mia�a �ci�gni�te w dziewcz�cy kucyk, jedwabna apaszka wygl�daj�ca spod futrzanego ko�nierza palta nadawa�a jej egzotyczny, cyga�ski wygl�d. Kobieta odezwa�a si�, unosz�c d�o� do gard�a: - Pan jest z Ameryki, tak? Nasz syn tam mieszka, w Bostonie. - Na Uniwersytecie Harvarda - doda� jej m��. - Szuka�em Steeple Heyston. Mo�e wiedz� pa�stwo, jak tam trafi�? Chyba wiedzieli, bo spojrzeli na siebie znacz�co. - Przegapi� pan zakr�t - powiedzia� m�czyzna. - P� kilometra wcze�niej, zwyk�a droga, nie oznakowana. Zreszt� tam ju� nic nie ma. - Wiem, �e to ruiny. Stary dw�r. Chcia�em go zobaczy�. Mieszka�a w nim rodzina ze strony ojca. Tolley. Znacie pa�stwo to nazwisko? Znowu na siebie spojrzeli. - Cz�� dworu jeszcze istnieje - powiedzia� m�czyzna. - Sam pan podr�uje? Tolley wyja�ni�, �e jest rozwiedziony i nie ma dzieci. - Mo�na powiedzie�, �e jestem ostatni z rodu - doda�, a kobieta znowu dotkn�a gard�a. - Uczelnia da�a mi urlop - dorzuci�. - Wi�c sobie zwiedzam. - Ach, pan te� wyk�ada na uniwersytecie! - o�ywi�a si� kobieta. - Nasz syn jest profesorem biologii. - Ja si� zajmuj� histori�. Zw�aszcza w�oskim renesansem. - To pewnie trudne, skoro si� mieszka z Ameryce� i w og�le. - Uniwersytet ma mn�stwo materia��w, a Muzeum Getty'ego jeszcze wi�cej. Wykupili�my spor� cz�� waszej przesz�o�ci. W�asnej nie mamy za wiele. - Wie pan co? Kiedy ju� pan sobie obejrzy Steeple Heyston, niech pan wst�pi do nas na herbatk�. - To bardzo mi�e. - Ca�a przyjemno�� po naszej stronie. Mieszkamy w po�udniowym Heyston, tylko kilometr st�d. Dom nazywa si� Niwianka, trzeci od pubu. Na pewno pan trafi. Niech pan nas odwiedzi, a my opowiemy panu o Steeple Heyston. - Interesuj� si� pa�stwo miejscow� histori�? - To strasznie smutne miejsce - powiedzia�a niespodziewanie kobieta. - Strasznie smutne. Najsmutniejsze, jakie znam. - Moja Marjory uwa�a, �e ma dar - wyja�ni� m�czyzna z u�miechem oznaczaj�cym, �e nie wierzy w te zabobony. - Bo mam - odpar�a kobieta z dum�. - Si�dma c�rka si�dmej c�rki. Tolley przys�uchiwa� si� z rozbawieniem. Oto pi�kny przyk�ad s�ynnego angielskiego ekscentryzmu. - Bardzo si� ciesz�, ale, przepraszam, nie dos�ysza�em pa�stwa nazwiska. - Beaumont. Gerald i Marjory. - M�czyzna wyci�gn�� r�k�, kt�r� Tolley u�cisn��. - Lepiej niech pan ju� jedzie. - Niedobrze tam by� po zmroku - doda�a jego �ona. Oboje zaczekali, a� Tolley wci�nie si� do wynaj�tego samochodu i niezdarnie zawr�ci na w�skiej drodze (ci�gle jeszcze si� nie przyzwyczai� do r�cznej zmiany bieg�w, wi�c po drodze zgas� mu silnik). Nieruchome sylwetki Beaumont�w oraz ich psa jeszcze d�ugo majaczy�y, coraz mniejsze, we wstecznym lusterku. - Niedobrze tam by� po zmroku - mrukn�� do siebie Tolley z u�miechem; w jego �wiecie nie by�o miejsca dla przes�d�w i religii. Jego praca dyplomowa, a potem ksi��ka (dzi�ki kt�rej otrzyma� miejsce na uczelni) dotyczy�a renesansowego filozofa Pietro Pomponazziego, kt�ry uwa�a�, �e wszystkie zjawiska maj� naturalne przyczyny, przez co wyklucza� wszelkie cuda, demony i anio�y. Oczywi�cie nie o�mieli� si� p�j�� o krok dalej i wyeliminowa� istnienie Boga, ale Tolley uwa�a�, �e promie� nauki dotar� do ka�dego zak�tka wszech�wiata, a� po najdrobniejsze drgnienia cz�stek elementarnych, i nie znalaz� �adnego dowodu na istnienie epikurejskiego wszechw�adnego Stw�rcy. A duchy� duchami mo�e si� zajmowa� Steven Spielberg, kt�ry zbija na nich ci�kie pieni�dze. I tyle na ten temat. Odnalaz� w�a�ciwy zjazd i skr�ci� w niego z j�kiem resor�w; droga by�a wyboista i ko�czy�a si� w po�aci wysokiej trawy z drzewami po jednej i zdzicza�ym �ywop�otem po drugiej stronie. Tolley wy��czy� silnik i wygramoli� si� z samochodu. Gdzie� z oddali dobiega� szum wody i zimowy ochryp�y wrzask gawron�w, nawo�uj�cych si� przez nagie pola. Silnik samochodu tyka�, stygn�c. W �ywop�ocie znajdowa�a si� brama, zwisaj�ca krzywo na s�upach i zamkni�ta p�tl� z pomara�czowego sznurka. Tolley zdj�� p�tl� i wszed� do �rodka. Mia� uczucie, �e wkrada si� na cudzy teren. Za bram� rozci�ga�a si� szeroka ��ka, z lewej strony zamkni�ta zagajnikiem bezlistnych drzew, z prawej zbiegaj�ca �agodnym zboczem ku rzece, prawdopodobnie Cherwell. Daleko z przodu wznosi� si� wysoki i stromy nasyp kolejowy; po chwili z mglistej dali wy�oni� si� poci�g i przetoczy� si� z �oskotem w stron� Birmingham. �wiat�a w oknach wagon�w ci�gn�y si� jak sznur ��tych paciork�w. Tolley postawi� ko�nierz p�aszcza i ruszy� przez traw� w�sk� �cie�k�, stanowi�c� przed�u�enie drogi, kt�r� tu przyjecha�. Garby po jej obu stronach zdradza�y, gdzie niegdy� sta�y chaty i domy. Nie zosta� z nich ani jeden kamie�. Tolley szed� w stron� zagajnika. Mijaj�c pierwsz� k�p� drzew zda� sobie spraw�, �e znalaz� si� w ruinach dworu, niegdy� nale��cego do jego rodziny. Dziwne, ale wcale go to nie poruszy�o, cho� od dawna czeka� na t� chwil�. Mo�e dlatego, �e z domu nie zosta�o prawie nic. Jedyn� pozosta�o�ci� �cian by� niski pag�rek, w�ski i prosty. Wielka k�pa dzikich r� mog�a by� niegdy� r�anym ogrodem. Pomi�dzy drzewami kry�a si� jedyna ocala�a resztka domu, wyszczerbione z�omy muru po obu stronach wielkiego komina, z�o�onego z kilku mniejszych, o�miok�tnych, prawdopodobnie z czas�w el�bieta�skich. Gdzieniegdzie pod bluszczem i traw� biela�y rozrzucone sterty kamiennych blok�w. Poza tym nic. Tolley zrobi� par� fotografii kieszonkowym olympusem, przy do�� marnym �wietle. Dopiero potem zauwa�y� budynek stoj�cy o kilkaset metr�w za ruinami, ma�y skromny ko�ci�ek z nisk� kwadratow� wie��. �ywop�ot okalaj�cy cmentarz zdzicza� i wybuja�, d�ugie p�dy dzikich r� chwia�y si� jak rozczochrane w�osy, a nagrobki ton�y w wysokiej trawie, kt�rej od wiosny nikt nie kosi�. Za to �wirowa �cie�ka by�a oczyszczona z chwast�w, a na miejsce wybitej z ko�cielnego witra�a szybki wielko�ci d�oni wstawiono dykt�. Wida� kto� ci�gle dba� o ko�ci�, cho� wierni si� st�d wyprowadzili lub spali wiecznym snem pod t� wybuja�� traw�. Tolley stan�� przy wiklinowej furtce i obejrza� si�. Robi�o si� ciemno, s�o�ce sta�o si� jasn� smug� w chmurach wisz�cych nisko nad wyzi�b�ymi polami. Jest za ciemno, powiedzia� do siebie, �eby odczytywa� napisy na nagrobkach i szuka� w ko�ciele pami�tek po rodzinie. Jutro tu wr�c�. Mo�e to i dobrze, �e dziadek roztrwoni� rodzinn� fortun�. Te poro�ni�te traw� ruiny to �a�osne dziedzictwo. Ciekawe, jak dosz�o do tego upadku. W�a�ciwie mog� si� jeszcze rozejrze�, pomy�la� i ruszy� w stron� rzeki. Rozdziela�a j� d�uga w�ska wyspa w cieniu kolejowego mostu. Na brzegu majaczy�y ruiny du�ego kwadratowego budynku. Jaki� m�yn, odgad� Tolley, gdy� rozdwojony j�zor rzeki przelewa� si� szklistym wodospadem przez grobl�. Kostropate drzewa otacza�y jedyn� ocala�� �cian�. Tolley spojrza� na ni� przez wizjer aparatu i dostrzeg� kogo� stoj�cego w cieniu, m�czyzn� o dziwnej g�owie. A, nie, to cylinder. Poci�g towarowy wy�oni� si� zza zakr�tu i przewali� si� przez most z g�uchym dudnieniem, przy wrzasku syreny o dw�ch tonach. Tolley zerkn�� na niego, po czym nacisn�� migawk�. Ale posta�, je�li w og�le tam by�a, ju� znikn�a. Zrujnowane gospodarstwo, szereg dom�w z betonowych p�yt, a potem garstka malowniczych chatek wok� malutkich b�oni, ko�cielna wie�a godz�ca w wieczorne niebo. Niwianka da�a si� zlokalizowa� bez wi�kszego trudu. Tolley wola�by si� napi� czego� mocniejszego od obiecanej herbatki Beaumont�w, ale pub by� zamkni�ty, a on jeszcze nie zg��bi� zawi�ych angielskich zasad i nie potrafi� przewidzie�, kiedy go otworz�. Gerald Beaumont nie zdziwi� si� na jego widok. Zaprowadzi� go do salonu i �ciszy�, lecz nie wy��czy� du�ego telewizora, w kt�rym szed� w�a�nie jaki� kiepski film. Przez ca�� dziwn� rozmow�, kt�ra odby�a si� wkr�tce potem, telewizor mamrota� i be�kota� w k�cie jak niedorozwini�te dziecko. Usadowiony w mi�kkim fotelu Tolley zacz�� si� odpr�a�. Czu� si� jak kuku�cze piskl�; Beaumontowie kr��yli wok� niego, donosz�c mu gor�c� herbat� z mlekiem i sterty biszkopt�w oraz ma�ych ma�lanych ciasteczek. Ch�on�li wszystkie opow...
GAMER-X-2015