Józef Ignacy Kraszewski Sprawa kryminalna. Powiastka Nullum sine teste putaveris locum* (Przysłowie stare) Jak najstarszych ludzi pamięć sięgała, nigdy jeszcze nic podobnego nie trafiło się na kilkadziesišt mil w około. Bywały historye straszne, dziwne, jakichby się nikt spodziewać nie mógł wród dworów spokojnych obywateli; kilka panien nader przyzwoitych i dobrze urodzonych dało się wykrać, ale natychmiast błogosławieństwo kocielne wybryk ten rozgrzeszyło: kłócili się ze sobš bracia aż do porywania na siebie i odgróżek, ale sšd polubowny zaraz zgodę ułatwił; sędzia poróżnił się raz z żona tak, iż od niego do klasztoru Brygidek* uszła ano na drugi tydzień przebłagał, powróciła i żyli jak najzgodniej. W Zahorowie pokazywał się duch i łomotało na strychu, a po kilku pobożnych ofertach zupełnie straszyć przestało. Takiej jednak przygody, jaka w Orygowcach zaszła ostatnich dni sierpnia 182 roku, nie było przykładu od wieków, Nikt sobie tego wytłumaczyć nie mógł i nie umiał, ludzie głowy łamali na próżno. Na kilkadziesišt mil w koło też o niczem innem nie mówiono, tylko o tej historyi orygowieckiej. W Dubnie* i w Łucku* ktokolwiek zajechał do gospody, pierwsza rzecz, z jaka go gospodarz i faktor* spotykał, było opowiadanie o wypadku w Orygowcach. Nawet na traktach po małych karczemkach, po wsiach, w chatach, we dworach, na plebaniach o niczem nie mówiono tylko o tym. Bryczki spotykały się na trakcie, wysiadali z nich znajomi i godzinę stali, nie mogšc się o tym nagadać. Listy, posłańce, biedki* z żydami latały i do póna spać się ludzie nie kładli, różne powtarzajšc wersye, dodajšc domysły, znoszšc plotki. A trwało to nie kilka dni i nie jeden tydzień, bo we wrzeniu jeszcze tak się tym żywo zajmowano, jakby dopiero wczoraj wypadek miał miejsce. Każdy opowiadał inaczej, każdy co miał do dodania, do objanienia, każdy rozumiał to na swój sposób; to pewna, że wszyscy razem nie rozumieli nic i że tak ludzie prywatni, jak urzędnicy nawet, dalsi i bliżsi łamali głowy nad zagadkowš przygodš. W końcu zwykle rozmowę o tym przedmiocie zamykać musiano pocieszajšcym aksjomatem* Czas odkryje! czas wywieci!* Zestawiajšc opowiadania różnych osób a szczególniej tych, które w chwili wypadku albo na miejscu być mogły lub od znajdujšcych się tam dokładnie o wszystkich okolicznociach uwiadomione były mniej więcej głone to i nie zrozumiałe zdarzenie w następujšcy sposób, zgodnie prawie opisywano Wie Orygowce leży, jak wiadomo, w okolicy między Dubnem a Łuckiem. Była ona niegdy gniazdem dosyć zamożnej rodziny Prawdziców Orygowskich. W ostatnich czasach familia ta, podupadajšc powoli, zeszła na jednš tylko spadkobierczyniš mienia i imienia, pannę Lucynę Orygowskš. Ta odziedziczyła już same prawie długi i zaległe podatki tak, że była zmuszonš wie dziedzicznš sprzedać, sama (lat majšc czterdzieci kilka) zamieszkawszy przy klasztorze. Z sšsiadów nikt jako do kupna się nie zgłaszał, nawet z tych, co mieli sumy na Orygowcach oparte. Wioska była długim nierzšdem wielce zniszczona. Budowle ledwie się trzymały, lasy były wycięte ze szczętem, pola pozapuszczane i zajałowiałe, dwór do połowy stał pustkš, wyglšdało to licho, a włocianie najbiedniejsi byli w okolicy i rozpojeni przez arendarzy* okrutnie. Nabywca nie tylko zapłacić musiał za wioskę, ale niemal drugie tyle w niš włożyć zaraz, aby podwignšć z okropnego upadku. U nas za powszechnym obyczajem jest i było, gdy kto ma sto, nabywać za dwakroć, chociaż zdrowy rozum radziłby kupować za pięćdziesišt. Nikomu się nie chciało znacznych pieniędzy, jakich wymagało nabycie, wkładać w majštek niewielki i opuszczony. Już miał pono nawet ić na licytacya, bo rzšdowych zaległoci było wiele, gdy żyd, Josiel Maruda zwany, z Dubna, przywiózł dla obejrzenia miejscowoci niejakiego pana Daniela Tremmera. Był to człowiek obcy, opowiadał się obywatelem z Królestwa, gdzie miał na Mazowszu mały ziemi kawałek. Tu nikt a nikt go nie znał. Wyglšdał dostatnio ale skromnie. Nie miał z sobš własnego nawet powozu i przybył na pocztowej bryczce. Cały dzień jeden i częć następnego poranku strawił na rozpatrywaniu się w Orygowcach, objeżdżajšc pola, łški, lasy, obchodzšc budynki, dowiadujšc się o granice. Nawet z włocianami zgromadzonymi w karczmie dużo i długo mówił. Człek wydawał się bardzo stateczny, rozważny, powolny, małomówny, skromny. Naówczas młodym się mógł nazwać, bo nie miał nad lat dwadziecia kilka do trzydziestu, ale dojrzalszym był nad swój wiek. Ci z miejscowych ludzi, którym nieład był na rękę i coby anarchiš radzi byli przecišgnšć, starali się wszelkiemi sposobami zrazić przybysza, opowiadajšc mu, ile to tu kłopotów mieć będzie na karku, ile zajć, ile wydatków. Przybyły wcale się jednak nie zniechęcił i owszem badał, rozpatrywał, notował, a gdy drugiego dnia do Dubna powrócił, rozeszła się zaraz wieć, że wioskę kupuje. Nabycie takich Orygowiec wcale nie było łatwem. Gdyby się ludzie dowiedzieli, że jest kto zgłaszajšcy się do nich z pieniędzmi, posypałoby się zadawnionych, odwiecznych różnych pretensyi takie mnóstwo, że sobie z niemi radyby dać nie było można. Człowiek wszakże chłodny, rozważny, cierpliwy, jak siadł przybrawszy sobie prawnika do pomocy, jak rozpoczšł układać się, w kilka tygodni tabele długów i pretensyi ułożył i ostatecznie wie kupił. Panna Lucyna Orygowska dostała tysišc złotych dożywotniej pensyi, małš ordynaryš* w dodatku i po najdłuższem życiu miała do rozporzšdzenia jeszcze na wiosce sumkę dziesięciu tysięcy złotych. O nabyciu tym naówczas sšsiedzi, podkomorzy* Trzeciak, panowie Hornowscy i inni bardzo rozmaicie sšdzili. Były o to spory i zakłady. Podkomorzy przysięgał, że pójdzie przybłęda z torbami, Hornowscy utrzymywali, że się doskonale obliczył, nabył tanio i zrobi majštek. Jak tylko transakcya podpisanš została, nowy nabywca przybył na grunt i wie objšł. Musimy sięgnšc tych dziejów starożytnych, które o lat kilka wypadek, o jakim się ma mówić poprzedziły, gdyż inaczej jeszcze by on mnie zrozumiałym. Życie nowego dziedzica, pana Daniela Tremmera było szczególnego rodzaju. Każdy przybywajšcy w nieznany kraj i wiat stara się zwykle zawierać pewne stosunki, poznać i zyskać życzliwoć sšsiadów. Pan Daniel zakopał się całkowicie w domu i powięcił cały dwignięciu z ruin nieszczęliwej wioski. Było to widowisko dla starych, osiadłych tu od dawna gospodarzy bardzo zajmujšce, jak ten człowiek, nie znajšcy stosunków, warunków, nie pytajšcy nikogo, odosobniony, dawał sobie radę. Nie mówiono po dworach o czym innem. Komedya była bezpłatna, bo się bez omyłek i strat nie obeszło. Jedzili sšsiedzi jeden do drugiego na wista, opowiadajšc o przygodach pana Daniela i mieli się z niego, aż boki zrywali. Dobrze mu tak mówił podkomorzy do swoich niechaj płaci za naukę, kiedy ludzi radzić się nie chce Ciekawoć była rozbudzonš do, najwyższego stopnia zaglšdano, jeżdżono umylnie na Orygowce, nadkładajšc nawet drogi, stawano w karczemce, rozpytujšc arendarza. Arendarz, który już tylko starego kontraktu dotrzymywał a miał przed sobš zapowiedzianš rumacyš*, w gniewie na nowego dziedzica bajki o nim siał i dziwolšgi opowiadał. Od niego to dowiedziano się i o tym, że pan Daniel Tremmer był wyznania ewangielickiego a nie katolik, jak reszta okolicznego obywatelstwa. To także nie mówiło za nim, koso nań spoglšdano. Po roku jednak wszyscy, nie wyjmujšc podkomorzego Trzeciaka, musieli nolens volens* przyznać, że wcale nie był tak niezdarny i tak nieopatrzny, jak się zrazu zdawało. Orygowców już poznać nie było można. Budowle gospodarskie znacznym kosztem wznosiły się bardzo porzšdne, nawet z muru o co w okolicy było trudno; grunta pomierzono i podzielono na nowo, włocianom dano zapomogi, pijaństwa się przez pilny dozór ujęło. Tylko przeciw powszechnemu obyczajowi, bo kto inny byłby naprzód sobie dwór paradny postawił, pan Daniel natomiast dom mieszkalny stary jako tako przesypał, połatał, pokrył, obmazał, wyreperowal, zmniejszył i został w bardzo skromnym na dalej. Z tego to tam nigdy sšsiedztwa, pociechy nie będzie, cicho mówił podkomorzy, to człek nie naszego autoramentu i temperamentu a no wola jego, niechaj sobie żyje, jak chce Utwierdzono się wkrótce i w tym przekonaniu, że musiał być, mimo bardzo skromnego życia, człowiek majętny. Pieniędzy wydawał bardzo wiele i gotówka wszystko płacił. Pan Roch Zmulski miał się tylko, opowiadajšc: Żebym tyle grosza miał, tobym klucz nabył nie taka nędznš wioszczynę, a to głupi człek pakuje w taki folwarczek kapitały, które mu się nigdy nie wrócš. Tak to się cišgnęło dalej. Pan Daniel nie szukał znajomoci, lecz dzikim nie był, we wielu razach okazał się uczynnym, a do kogokolwiek wypadkiem się zbliżył, uprzejmym był i grzecznym. Stosunków nie szukał, to prawda, ale od nich nie stronił. Ciekawoć, jak oto ten sam wspomniany p. Roch pod pozorem najęcia sianożęci, których Orygowce miały do zbytku i dawniej je najmowały, pojechał do p. Daniela, a opowiadał, iż przyjšł go bardzo uczciwie nakarmił i napoił i konie do stajni wzišć kazał, chociaż sianożęci nie najšł, owiadczywszy, że robotnika przynajmie a sam je pokosi, bo siano na gruncie powinno być skonsumowane, aby majštek nie niszczał. W domu, jak mówił p. Roch, skromnie było, ale bardzo czysto i porzšdnie, a nawet elegancko. Z opisem tych odwiedzin całe dwa tygodnie jedził p. Roch od komina do komina powtarzajšc go wszędzie, przyjmowany z wielka ciekawociš, bo ten Tremmet był dla wszystkich zagadkš. Przecież wszystko na wiecie spowszednieje, w końcu, oswojono się z p. Danielem,...
GAMER-X-2015