16797.txt

(209 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO
PRZEKLĘTY SKARB
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ-DĽBROWSKA
POL-NORDICA Publishing Ltd
Otwock 1996
ROZDZIAŁ I
      - Powieć mi tutaj i przestań się kręcić! - W głosie młodego człowieka zabrzmiało 
zniecierpliwienie.
      - Przecież wiecę, głupcze!
      - Cicho bšdcie! Jeszcze nas kto usłyszy - upominała jaka dziewczyna.
      - Znalazłe co, Emilu? - wtršcił się kolejny głos.
      - Zamknij się! Nic nie widać. wiatło! Bliżej!
      Przejmujšcy wiatr zawodził nielitociwie. Szumiało w koronach drzew. Dwie 
dziewczyny obejrzały się za siebie, bo zdawało im się, że kto szepcze ostrzegawczo.
      Ale to był tylko wiatr.
      - Słyszelicie te szmery? - spytał chłopak, który trzymał latarnię.
      - Przestań pleć bzdury, Bror! Zawsze byłe tchórzem!
      Jedna z dziewczšt znów odwróciła głowę. Bror miał rację. W lesie pobrzmiewały 
niespokojne tony podobne do dwięków muzyki organowej. Wydawało się, że zwiastujš 
grozę i lęk, głoszš przestrogę przed niezgłębionym mrokiem ludzkiej duszy. A może jedynie 
próbowały uprzedzić o miertelnym niebezpieczeństwie czajšcym się gdzie w głębi lasu?
      Boję się, pomylała dziewczyna. Przerażajš mnie nie tylko ciemnoci, nocna sceneria 
lasu. To co więcej. Tutaj, gdzie blisko...
      - Wracajmy do domu - rzekła bezwiednie.
      - Chyba oszalała! - oburzyła się ta druga. - Mamy się wycofać? Teraz, kiedy jestemy 
już tak blisko celu?
      Vivian niczego się nie boi, jest taka odważna, pewna siebie i tego co robi. Chciałabym 
być podobna do niej.
      Spojrzała na chłopca. Ledwie widoczny w bladym wietle latarni, pochylony nisko 
pracował zawzięcie. Poczuła ciepło w sercu. Emil... najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego 
zna. Wprawdzie wszyscy czworo niewiele różnili się wiekiem, jednak Emil wyglšdał z nich 
najdorolej. Urodziwy niczym Adonis, o nieustępliwym spojrzeniu, które dodawało mu 
powagi. Kochała Emila całym swym młodym niedowiadczonym sercem.
      - Tutaj - szepnšł.
      - Znalazłe co? - ożywiła się Vivian.
      - Tak, co tu jest. Byłem pewien, że znajdziemy skarb, o którym kršżš legendy. Gdzie 
jest mała łopata?
      Rozglšdali się goršczkowo. Łopatka leżała pod stertš usypanej ziemi.
      - Za duża! - uznał Emil.
      - Mam łyżkę - odezwała się cicho Matylda, szczęliwa, że może w czym pomóc.
      - Wspaniale!
      Emil chwycił łyżkę i zaczšł grzebać w ziemi.
      Powiedział wspaniale, był z niej zadowolony!
      Wiatr w lesie zawodził coraz bardziej przejmujšco. Kołysał gałęziami drzew, to 
wzmagajšc się, to cichnšc niczym fale na wzburzonym morzu.
      Bror obejrzał się za siebie.
      - Stój spokojnie i wieć! - syknšł Emil.
      - Zaczyna być nieprzyjemnie - mruknęła Vivian. - pospiesz się, Emilu!
      Odwrócił się i obrzucił pozostałych przenikliwym spojrzeniem.
      - To jak w końcu, chcecie być bogaci, czy nie?
      Matylda przełknęła linę, Bror drżał na całym ciele i z trudem oddychał.
      - Oczywicie, że chcemy - zadecydowała za wszystkich Vivian. - Tylko że ten 
zachodni wiatr wyje tak przeraliwie...
      Naraz Emil odskoczył do tyłu, jakby ukšsiła go żmija.
      - Co się stało? - spytała Matylda.
      - E, tam. Nic takiego. Wydaje mi się jednak, że... Vivian, gdzie jest worek?
      Dziewczyna przecisnęła się do przodu i podała bratu szmaciany worek.
      - Nie wiadomo, co to może być - powiedział Emil. - Na wszelki wypadek nie będę 
tego dotykał.
      - Co ci jest? Zachowujesz się jako dziwnie - próbowała dociec Vivian.
      - Nic. Zdawało mi się tylko, że to parzy, ale chyba musiałem się po prostu o co 
pokłuć. O, tak, zawišżemy worek. W domu obejrzymy dokładnie, co znalelimy.
      - A może tutaj jest co jeszcze? - zastanawiał się Bror, najmłodszy z czwórki.
      - Nie sšdzę - odrzekł Emil. - Macałem dookoła, sama ziemia.
      - Obejrzyjmy to od razu! - upierała się Vivian.
      - Nie, najpierw trzeba będzie dokładnie oczycić to z gliny. Chodcie już!
      Kiedy oddalali się z miejsca, w którym kopali, idšca jako ostatnia Matylda odniosła 
wrażenie, że w gałęziach drzew nasiliły się przepełnione złociš szepty.
      
      Położyli worek na łóżku w pokoju Vivian.
      - Ciekawe, co to jest? Wyglšda niepozornie - zastanawiał się Bror.
      - To prawda - rzekł Emil. - Ale wydaje mi się, że to co niezwykłego. I bardzo 
cennego.
      - Na pewno. Odwišż!
      Cała czwórka pochyliła się nad workiem. Matylda cofnęła się.
      - Nie, co to...
      - Widzielicie? - odezwał się Bror. - Cała glina odpadła.
      - Och! - Vivian brakło słów.
      - Jestemy bogaci - stwierdził Emil.
      - Wyjmij to - zaproponowała Vivian.
      Ale Emil odniósł się dziwnie niechętnie do jej pomysłu.
      - Wydaje mi się - powiedział - że powinni to zobaczyć nasi rodzice.
      - Jeszcze nie teraz - przerwała mu gwałtownie Vivian.
      Brorowi i Matyldzie wydawało się, że w jej głosie pobrzmiewajš jakie obce tony, 
jakby agresja połšczona z chciwociš.
      - Najpierw wyjmijmy to z tego brudnego worka. Taki skarb musi mieć właciwš 
oprawę. Przełóżmy go lepiej do mojej czerwonej torebki ze skóry, opróżnię jš.
      Ożywiona wysypała zawartoć mieszka, a kiedy wycišgnęła rękę po znaleziony skarb, 
Emil powstrzymał jš.
      - Nie dotykaj!
      Vivian zastygła na moment.
      - Dlaczego?
      - Nie wiem. Ale kiedy w lesie chciałem wzišć to do ręki, ogarnęło mnie strasznie 
nieprzyjemne uczucie. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu.
      - Gadanina! Ale skoro nalegasz...
      Wsunęła znaleziony przedmiot do eleganckiego mieszka.
      - O, tak! Teraz schowam to do mojej szafy...
      - Nie! - zaprotestował ostro Emil. - Ja się tym zajmę i sam zadecyduję, czy 
powiadomimy rodziców. Sam także postanowię, co z tym zrobimy. Jestem z was najstarszy!
      Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
      
      Senne koszmary.
      Języki ognia, drewniana chata w płomieniach. Oparzenia. Dym.
      Jaka kobieta patrzy przenikliwym wzrokiem. Blisko, coraz bliżej.
      Ciemnoć.
      Tortury. Okrucieństwo. Ból, gwałt, przejmujšcy krzyk, złowrogi miech. Te okropne 
oczy... tak blisko.
      Ciemnoć.
      Słowa więznš w krtani. Strach przed mierciš w płomieniach. Brak mi powietrza, 
duszę się. cisk w gardle. Mroczki przed oczami. Pulsowanie w skroniach. Nie mogę złapać 
tchu.
      Te okropne oczy. Blisko.
      Gęsty mrok. Coraz ciemniej, coraz głębiej...
      Ból. miech. Dganie nożem. Boli, och, jak boli. Krzyczę, wyję z bólu.
      Oczy kobiety gdzie zniknęły. Ależ ta kobieta jest we mnie!
      To ja niš jestem!
      Nocnš ciszę we dworze zakłócajš krzyki, dobiegajšce z coraz to innego pokoju. 
Wszystkich dręczš koszmary.
      
      wit.
      Dwór trwa pogršżony w ciszy. Dzwony ogłaszajš dzień więty.
      W domu nie ma nikogo, wszyscy poszli do kocioła.
      A jednak...
      Kto się skrada, uchyla ostrożnie drzwi.
      Gdzie? Gdzie to jest?
      Niecierpliwe dłonie otwierajš szuflady w komodzie, przeszukujš je dokładnie, jedna 
po drugiej. Podnoszš materac.
      Oznaki poirytowania.
      Może w biurku? Albo w szafie na ubrania.
      Tam!
      Niespokojne, nerwowe dłonie poluzowały paski, zanurzajš się w skórzanej torebce.
      Skarb jest mój, tylko mój! Sprzedam, nim ktokolwiek się spostrzeże...
      Popiesznie oddalajšce się kroki. Muszę to ukryć, schować gdzie głęboko!
      Szybki niespokojny oddech.
      Gardło? Nie mogę oddychać, brakuje mi powietrza. Niewidzialne dłonie zaciskajš się 
na mojej szyi, duszę się.
      Oczy?
      Ciemnoć. Dudnišca bolesna ciemnoć.
      Cisza.
ROZDZIAŁ II
      Dzi ten piękny dwór już nie istnieje. Nikt nie pozostał w przelicznej okolicy nad 
brzegiem morza. Wydarzenia, które rozegrały się w XVII wieku, były nazbyt okrutne, by 
przejć nad nimi do porzšdku dziennego. A może... zło czai się tam nadal? Może z tego 
powodu ludzie unikajš tego miejsca?
      Kiedy wznosił się tu wspaniały dwór, typowy dla terenów południowej Szwecji. Jego 
nazwa - Hult - pochodziła od niewielkiego zagajnika w pobliżu, za którym cišgnšł się 
nieprzebyty bór. Wokół czworokštnego dziedzińca stały drewniane chaty. Mieszkali tam 
robotnicy dworscy, parobkowie, służšce, kucharze i pokojówki. Na rodku podwórza rosło 
okazałe drzewo, a w jego cieniu znajdowała się studnia. Przez zwieńczonš łukiem bramę 
wjeżdżały załadowane po brzegi wozy. Dwór tętnił życiem. Ostatni potężny właciciel, za 
którego czasów majštek przeżywał swš wietnoć, nazywał się Nils Brodersson Huldt.
      Potem dwór opustoszał, podupadł, a budynki uległy kompletnej ruinie. Nie uprawiane 
pola zamieniły się w ugór. Z czasem las pochłonšł wszystko.
      Oczywicie nie brakowało chętnych, by osiedlić się na tym miejscu, gdyż trudno o 
piękniejszy zakštek. Jednak za każdym razem, kiedy stawali na tej ziemi i planowali 
rozmieszczenie budynków, nachodziła ich niewytłumaczalna niechęć i przestawali 
wspominać o budowie.
      Teraz wszystko przepadło, zapomniane.
      
      Noc.
      Kto niepocieszony żali się w mroku.
      Z budynku owietlonego księżycowš powiatš dochodzi czyj płacz.
      Słychać w nim skargę na samotnoć, rozgoryczenie z powodu własnej głupoty.
      Nic nie przygnębia człowieka bardziej jak wiadomoć, że sam ponosi winę za 
zaistniałš sytuację.
      Zmarnowane życie, bez przyszłoci, bez bliskich, którym można zaufać.
      Tęsknota za tymi, którzy potrzebujš troski i miłoci, a odjechali daleko. Żałoć, że 
niczego już nie da się naprawić.
      Płacz płynšł wprost z krwawišcego serca. Nie pozostawiał nawet cienia nadziei.
      
      Burzliwe czasy nastały dla Szwecji za panowania króla Karola X Gustawa. Cišgłe 
wojny sprowad...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin