15392.txt

(246 KB) Pobierz
Edmund Niziurski
„Biała Noga i chłopak z Targówka"
13   I/
© by Edmund Niziurski
© illustrations by Bohdan Butenko
ISBN 83-87080-93-4
Wydawnictwo LITERATURA. Łódź, 1999
90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel. (0-42) 630-25-17 tel./fax (0-42) 630-23-81
Akc z*\vx>°
ф
Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację.
Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego wzrostu i nie przywiózł ze sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś model odrzutowca, starą sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochichotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce.
5
Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchalski i liczył sobie już chyba z piętnaście lat albo i więcej.
Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą tajemnicy okolicznościach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te kolonie.
Typ ten ulokował się od razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił do nas małe przemówienie.
Oświadczył, że jest cierpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie: Żeby mu nikt nie wchodził między okno i łóżko i nie zasłaniał światła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć do woli, jego to nie wzruszy. Zresztą przywiózł ze sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać głowy, on się nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On się z góry wyłącza   i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu".
Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu.
To powiedziawszy, skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył, Puchacz - bo tak go od razu przezwaliśmy - jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jęknęły, a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie.
Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Puchacz jest na sali. Było to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, które odsunęły Puchacza w mroczny cień. Zaczęły się mianowicie historie z ogrodem pana Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makolągiew.
Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z dwiema setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyński, najbardziej szanowany wychowawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem ultradźwięków w ogrodnictwie oraz przytaczał znane doświadczenie hinduskie, pokazując zdjęcie z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących dostojnie, z   piszczałkami, plantacje.
Argumenty te zupełnie nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gniją.
8
с
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszczęsny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczypawkę i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Piecza-by, posiadłości.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiała panu Klapczyńskiemu jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem Pieczaba.
Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony,  ze skargą,  że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego po-—^          siłku i zapotrzebowanie orga-
y_           m*_s          nizmu młodzieży na witaminy
jest w pełni zaspokajane. - Panowie ich jeszcze nie znają - rzekł posępnie ogrodnik Pieczaba.  - Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie przekonają.
■
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już następnego dnia Pie-czaba pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do pomidora. Więc kiedy Pieczaba oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy, doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta niezwykła pucoło-watość?
Щт
O
Dopiero Pieczaba wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ nie dała ani kropli mleka na południe.
- Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać - zakończył Pieczaba - schwytałem go między krzakami agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest tam musiał żreć.
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie.
Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch, zaprzeczył gołosłownym oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie.
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców.
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecując, że podobny wypadek już się nie powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. Żeby ułagodzić jakoś Pieczabę, chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany, grożąc, że pójdzie na policję.
12
Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki.
Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał.
Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki.
Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód.
Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i pokpiwali z niego wykrzykując:
- Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi!
Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczora tak wyglądał bez przerwy.
13
Tak było przez dwa dni. Ale trzeciego dnia czekała nas nowa niespodzianka. Wracaliśmy jak zwykle na obiad wesołą rozbawioną gromadą. Ja szedłem ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin