15168.txt

(396 KB) Pobierz
Wiesław Wernic
Wędrowny Handlarz




Cisza
Słońce zachodzi, ucicha wiatr, Samotne 
ognisko płonie.
 Pod rękš strzelba  trapera brat,
 Po niebie obłoki goniš.
Chciałbym z obłokiem popłynšć w dal,
 Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka, 
Gdzie preria pi, a pluskiem fal
 Podzwania nieznana rzeka.
I dotrzeć tam, gdzie ronie bór
 W zadumie swej mrocznej ciszy 
I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze 
skalnej niszy.
A kiedy wreszcie zróżowi wiat
Zorza, gdy wstanie na wschodzie,
Chcę patrzeć, jak bóbr  nasz młodszy brat,
Opuszcza swój dom na wodzie.
Pochwycić chmurę, okiełznać jš Niczym 
dzikiego konia, Wskoczyć na grzbiet i przez 
mil sto Prerii przemierzać błonia!
	Ładne. Sam pan ułożył?
  	Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie 
długiej i mronej nocy. Na Alasce. Byłem wówczas 
cheechako.
  

	Przybyszem?
  	Tak, w języku czerwonoskórych, ale wród białych 
słowo to oznaczało co nie bardzo dla mnie przyjemnego: 
frajer albo... naiwniak. Wędrowalimy daleko. Kiedy 
dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie kwanym  
chłopcem",  a w Nome skwaniałem do reszty.
   Nic a nic nie wiem o kwanych chłopcach  za-
uważyłem popychajšc obcasem w głšb ogniska długie 
polano, którego koniec zdšżył się zwęglić.
  Drzewa mielimy pod dostatkiem, a w miarę jak za-
chodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać o 
sobie.
	Ba, pan nie był na Alasce.
	Nie byłem. Cóż to sš kwani chłopcy"?
  	Ci, którzy nie znajš tych wymylnych proszków, 
jakie dodane do mški czyniš pieczywo pulchnym.
  	Można jeć podpłomyki. Ja sam...  tu ugryzłem się 
w język i urwałem w połowie zdania.
  Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wród prerii 
i lasów spożywałem włanie podpłomyki  twarde placki 
z mški i wody, zastępujšce mi chleb przez długie miesišce 
wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem nie chcšc 
pozbawiać się przyjemnoci zabawy. Jakiej zabawy? 
Póniej to wyjanię.
   Och  odparł mój towarzysz  kwani chłopcy sš 
wybredni. Jeli tylko majš okazję, robiš zaczyn z mški, 
która kwanieje i służy jako drożdże. Kiedy przybylimy do 
Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim 
doszlimy do Yukonu, stwardniałem na suchar. Wiedziałem 
już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunšć, a 
lina zamarza w powietrzu, wiadomo: szećdziesišt stopni 
murowane *, i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego 
wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec 
i tylko u lewej ręki, co nie jest, mylę, wielkim 
nieszczęciem.
	Odmrożenie  zgadłem bez trudu.
  	Oczywicie, ale operacja odbyła się w warunkach, 
które pan uznałby za karygodne.
	To znaczy?
  	Na przydrożnym kamieniu, jeli można mówić o 
jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy siekiery. Operowany 
wcale nie czuł bólu, a operujšcy musiał się spieszyć, żeby 
sobie nie odmrozić dłoni.
	Nie było innego sposobu?
  	Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka 
dalszych palców. Dlatego nie szukalimy ani stołu ope-
racyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztš szukać?
	Hal!  zawołałem.  Dorzuć drewna!
  Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego 
pomocnika: To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z 
koćmi".
  	Ryzykowna decyzja  wróciłem do przerwanej 
rozmowy.  Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie: 
otwarta furtka dla gangreny.
  	Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie 
tamtejszej zimy wszystkie zarazki marznš na koć, na kamień, 
na mierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A 
wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach, 
wodospady grzmiš pod byle skałkš, nieg ginie i powstaje 
jedno gigantyczne błoto, z którym dajš sobie radę tylko łosie. 
Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło! 
Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły interes.
	Odkrył pan złoto?
  	Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o 
złocie. Wprawdzie przywielimy nieco złota, ale interes to 
skórki.
	Traperstwo?


   Co w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem 
na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem 
zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda. 
Wycieczka, wišteczny piknik, chociaż wydawać się może 
ucišżliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale 
jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet 
zatęskni za następnš przejażdżkš?
	Zupełnie co innego opowiadał mi pan włanie w
Milwaukee.
  	więta prawda! Chciałem pana odwieć od zamiaru. 
Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a 
przewidywałem mnóstwo
nieprzyjemnych historii. 
Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! 
Co prawda to dopiero poczštek drogi, ale poczštki zwykle 
sš najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!
Burns bez słowa przyniósł dwa pełne Jsubki.
  	Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych 
wciekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze?
	Słucham z ciekawociš.
	Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.
	Chyba spokojni.
  	Diabła tam! To tu sš spokojni na tym niby-dzikim 
Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono włanie 
tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadajš 
strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza 
tym... jedzš psy! Fu!
Rozemiałem się.
  	Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód 
dokuczy, również nie gardzš psami.
  	Prawda  odparł niechętnie.  Mnie się to nie 
zdarzyło. Na szczęcie.
	Jeli czerwoni polujš na psy, nie jest to jeszcze 
najgorsze.
	Żeby tylko na psy! Na ludzi również...
	Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach 
czerwonoskórych w Dakocie,  Montanie,  Nowym Meksyku 
i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.
  	Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomoci 
nie docierajš do miast.
  W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton 
miał doć powierzchowne informacje o ludach 
zamieszkujšcych Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero 
od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie 
można dokładniej spenetrować *. Powiedziałem więc tylko:
  	Handluje pan z Indianami, ale jako nie cieszš się pana 
sympatiš, czyżby ten handel był mało popłatny?
  Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu 
oburzenia. Ale pomyliłem się.
  	Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem. 
Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem. 
Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i mylę, że z 
wzajemnociš. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, 
nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby 
nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej 
wody. Chociaż tak czyniło przede mnš bardzo wielu 
wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to 
wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Sš tacy, sš owacy. 
Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleli 
mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często 
stosowa no oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem 
ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwo-
nego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma 
anielskie skrzydła u ramion.
  

  	Oczywicie. Jednak warto chyba pamiętać, że ich 
zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłannoć.   
Szczulimy jedne plemiona przeciwko drugim.
Czy nie tak?
  	Ho, ho!  rozemiał się.  Widzę, że jest pan 
kandydatem na brata" czerwonych twarzy. Jaka szkoda, 
że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim 
towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych 
władców tej ziemi.
  	Niestety  odparłem, z trudem zachowujšc po-
wagę  jestem umówiony z przyjacielem w El Paso.
  	Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam 
się o tamtš częć pańskiej drogi. Samotnoć, doktorze, to 
niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogo, kto 
pierwszy raz wybiera się tak daleko.

	Jako dam sobie radę.
	Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.
 	Moi pacjenci sš innego zdania. Kiedy... zresztš, 
mniejsza z tym  przerwałem. O mało się nie zdradziłem, 
że pracowałem jako chirurg w szpitalu 
w Milwaukee.   Co  prawda,  wielu  lekarzy  było   
zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie 
odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych 
dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż 
stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował 
czytelników, że wpuciłem na teren szpitala dwu 
czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich 
metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym 
pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian  Karol 
Gordon, a niespodziewani gocie  wodzami plemienia 
Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi, 
czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego 
sprzeciwu pacjenta. 
I to nie był błšd, że dopuciłem Indian do Gordona, bowiem 
ich włanie kuracja poskutkowała w sposób zdumiewajšcy. 
Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z 
posady. A Karol Gordon stał się póniej moim nauczycielem, 
dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór 
oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.
  Sprawa wówczas była głona i Norton na pewno o niej 
słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby 
szybko skojarzyć mojš ochotę do wędrówek po Dzikim 
Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie 
zależało.
  	Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zaw-
dzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o 
niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na 
tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale 
też nie dokładam. Trochę traktuję to jak letniš wycieczkę. 
Pewnie to pana zdziwi?
  	Nic a nic  odparłem szczerze, ponieważ coroczne 
wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem. 
Cišgnęła mnie, mogła cišgnšć i Nortona tęsknota za rozległš 
preriš i za spokojem dalekich przestrzeni.
  Urwal...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin