15063.txt

(390 KB) Pobierz
Krystyna Boglar
LONGPLAY
Z KOWALSKIM
Wydawnictwo „Śląsk*
Projekt okładki i ilustracje Marka Piwłfl
Redaktor Wanda Wieczorej Redaktor techniczny Barbara Stokfi Korektor Kornelia Brzostows'
© Copyright by Wydawnictwo „Sl.sk", Katowice li
^1ЪЧЬ
ISBN 83-216-0242-
Wydanie I. Nakład 20.300 egz. Ark. wyd. 6,4. Ark. druk. 4 Format B6. Papier druk. mat. ki. V, 71 g І Oddano do składania 17 sierpnia 19811 Druk ukończono w maju 1982 Symbol 32299І Cena zł 451 Bielskie Zakłady Graliczrfl Bielsko-Biaa zam. 1250/81 В
Mc
<J у
19.
MOTTO:
,W KAŻDYM DZIESIĘCIOLECIU RODZI SIĘ CO NAJMNIEJ JEDEN SPRAWIEDLIWY. I PRZEWAŻNIE MIEWA NAJZWYKLEJSZE POD SŁOŃCEM IMIĘ I NAZWISKO".
MARCEL   ACHARD
(wrzesień 1939 roku)
I Leżeli w krzakach. Gęste gałązki tarniny skrywały ich przed czyimikolwiek oczyma. Z góry, od nasypu, szło cichuteńkie brzęczenie szyn. Zawsze tak ćwierkają podczas upału. A upał tego września mocno dawał się we znaki. Dniem spadał żarem z błękitnego jak świeżo wyprana koszula nieba, nocą kładł się dusznym ciężarem na spaloną ziemię. W spękanych, szarych jak popiół bruzdach łaziły żuki. Nawet słaby podmuch wiatru nie rozkołysał zakurzonych gałęzi wierzbowych rosnących nad wyschłym strumieniem. Trawy   zżółkłe  i   wyschnięte  prosiły  o   kroplę
wody.
Konie też. Od kilku dni wieś Grębowice była miejscem popasu czwartego oddziału strzelców konnych przetrzebionego przez Niemców pod Niemirowetm. Oddziału, który kierował się teraz ku południowemu wschodowi. Zmordowani ludzie i zwierzęta popasali w zagajniku koło wsi, gdzie przyjęto ich z lękiem i nadzieją.
Spora część koni okulałych bądź wyczerpanych walką nie nadawała się do dalszej drogi. Tymi zajął się miejscowy kowal i, jak trzeba, weterynarz w jednej osobie.
Porucznik Wiśniewski, dowódca szwadronu osobiście odpowiadał za zwierzęta i ich dalszy los.
Front był tuż, tuż. Od kilku dni mieszkańców Grębowie nękały nieustanne naloty niemieckich asów powietrznych. Złowieszczy warkot maszyn z czarnymi krzyżami na skrzydłach rzucał ludzi na ziemię w bruzdy, zagajniki lub po prostu tam, gdzie stali. Od huku płoszyły się konie uwiązane do drzew. Rżały strzygąc uszami i z pianą na pysku biły kopytami w suchą ziemię.
Cofający się pułk przemykał leśnymi duktami tracąc łączność, żywność i sprzęt. Od zachodu parła bez przerwy lawina żelaza niosąc głód, trwogę i śmierć.
W te dni wrześniowe ludzie tracili wiarę, nadzieję i cały dobytek zbierany nieraz latami wyrzeczeń, trudu i uporu. Zostawała straszliwa bezpardonowa walka z wrogiem, skazana z góry na niepowodzenie, ale jakże potrzebna nie-
I
pokornym sercom  tych,  którzy za ojczyznę skłonni  by oddać życie.
Cofające się polskie wojska zostawiały po wsiach ran nych i mogiły z brzozowymi krzyżami, na których chwiał; się przestrzelone hełmy ze znakiem orła. Kobiety tulił; dzieci, mężczyźni przymykali oczy i zaciskali pięści. A niemiecka armia parła naprzód jak szarańcza, pożerając napotkane pola, łąki i osady, niczym nie powstrzymana zwycięska
Tu ich jeszcze nie było. Jeszcze. Ale śmigające cieni< samolotów zapowiadały rychłe ich nadejście.
Stąd droga prosta jak strzelił aż do granicy, ku którd kierowały się rozproszone jednostki polskiej armii. Te, « przetrwały, wyszły z okrążeń i zamierzały kiedyś powrćj cić. Kiedyś. Dziś musiały sforsować szeroki most na rzece Ten dla pieszych i koni. Drugim, kolejowym, z gwizden parowozów przesuwały się wagony z rannymi pędzące ni południe. Wielkie czerwone krzyże wymalowane na dachach miały chronić przed bombardowaniem. Ale nie chroniły
Niemcy z jakąś szczególną zaciętością niszczyli te wła śnie pociągi, jakby chcąc pokazać całemu światu, że ni< cofną się przed niczym. Nawet międzynarodowy znak dotąc chroniony konwencją nie stanowił dla nich przeszkody.
Tory kolejowe brzęczały cichuteńko jak świerszcze Obaj chłopcy leżący w cieniu tarniny z niepokojem spoglądali w górę, czy nie nadlatują wrogie samoloty. Ich przylot, już na dłuższą chwilę naprzód zdradzał wpierw cichutki, narastający ni to gwizd, ni to buczenie.
Uszy chłopców łowiły najmniejszy dźwięk.
Jasiek z głową tuż przy samej ziemi, zasłuchany w odległe jeszcze dudnienie pociągu czuł, jak mu niespokojnie łomocze serce.
—  Zdążą? — wykrztusił Tadek.
—  Ciii — Jasiek zbył go machnięciem dłoni. Denerwował go Tadek, jego strach wyłażący kroplami potu ns piegowaty nos i rudawe brwi. — Jak się boisz, to zmiata; do chałupy!
Tadek zaciął usta. Bał się, to prawda, bał się straszliwie, jak nigdy w życiu, ale żeby zaraz do chałupy? Nie, wstyd. Do końca życia nie mógłby spojrzeć Jaśkowi w oczy.
—  Jesteś pewien, że to twój tato prowadzi ten pociąg? __ spytał głuchym głosem,  choć dobrze znał odpowiedź.
Jasiek oderwał ucho od ziemi i spojrzał na przyjaciela wzrokiem, w którym było całe morze pogardy.
—  Ty ze strachu już pamięć straciłeś, czy co? — wymruczał i nagle zamarł w bezruchu. Z daleka, znad lasu płynął znany złowieszczy dźwięk.
—  Samoloty!
Obaj przypadli do ziemi nie dbając o to, że kolczaste gałęzie tarniny wpijają się przez koszulę raniąc nogi i plecy. Teraz już wyraźnie słychać było głuche dudnienie.
—  Ile ich leci? — wysapał Tadek, zasłoniwszy głowę dłońmi, jakby to mogło cokolwiek pomóc, gdy z nieba posypie się rozżarzone żelastwo.
—  Chyba cała eskadra, bo dudnią jak wujkowa młockarnia.
Teraz dwa dźwięki zlały się w jeden: stukot szyn, po których pędził pociąg i jęk powietrza przecinanego dziesiątkami skrzydeł. Nad lasem, w rozmigotanym od upału powietrzu już widać było smugę dymu z lokomotywy.
—  Żeby przeleciały bokiem, żeby nie zauważyły! — Jasiek tłukł w bezsilnej złości pięściami spaloną, suchą trawę.
—  Przecie przed samolotami nic nie ujdzie! — wrzasnął Tadek i zerwał się z ziemi, gotów pędzić do wsi w strachu i rozpaczy.
Jasiek rzucił się na przyjaciela i z całej siły przydusił go do ziemi.
—  Zgłupiałeś! — wrzasnął. — Teraz ustrzelą cię z góry jak zająca!
Tadek znieruchomiał. Wielkimi oczyma pełnymi łez spoglądał w niezmiennie błękitne niebo, na którym pojawiły się ciemne punkty.
—  Zginiemy tu! — zajęczał.
10
11
—  We wsi też można zginąć — powiedział surowo Jasiek, choć jemu samemu serce podchodziło pod gardło. Leżeli przecież u stóp nasypu, po którym za minutę, dwie przetoczy się pociąg. Być może na niego właśnie czatują ci w pilotkach lotniczych na głowach i wielkich okularach przesłaniających im połowę twarzy. Jasiek wiele o nich słyszał od uciekinierów. Teraz leżał w tarninie i czekał naj pociąg prowadzony pewną ręką ojca.
Ci w górze też czekali.
Nagle dudnienie jakby przycichło. Szyny dalej brzęczały, ale w innej już tonacji. Jasiek wyjrzał ostrożnie zza krzaka. Ręką odchylił gałęzie pokryte gęsto niebieskoczar-nymi drobnymi owocami.
—  Pociąg stanął — wyszeptał z podziwem. — Widać tato zatrzymał go w lesie.
—  Pewnie nie chce wyjechać na most. Może czeka, aż przelecą? —chropawym głosem wymruczał Tadek też unosząc twarz. W uszach miał sporo piasku i teraz wytrząsał go przekrzywiając głowę.
—  No pewnie! Tylko... czy samoloty nie zobaczyły go już wcześniej?
Tadek nagle przestał się bać.
—  Chyba nie, ale... skąd twój tato wiedział, że trzeba zatrzymać pociąg?
—  Głupiś! — fuknął Jasiek. — Oprócz maszynisty Kowalskiego i pomocnika pociąg ma ochronę... obsługę działa. Oni mają karabin przeciwlotniczy, śledzą niebo, widać... — zamilkł nagle, bo z góry dobiegł go inny, o wiele groźniejszy dźwięk. Zdążył zobaczyć, że cztery brzuchate maszyny zniżają się i kilkanaście czarnych, obłych przedmiotów wypadających spod kadłubów powiększa się z sekundy na sekundę.
Ziemią wstrząsnął potworny huk. Potem drugi, trzeci. Cała seria wybuchów.
Chłopcy padli plackiem skuleni, splątani ze sobą w jedno śmiertelnie przerażone ciało. Dookoła wybuchała zie-
■ 12
mia, sypały się grudy, w powietrzu drgającym od huku i dymu latały podkłady kolejowe, równie groźne jak pociski. I nad tym ognistym piekłem, nad umęczoną ziemią głucho wciąż dudniły silniki śmiercionośnych maszyn. Z buczeniem przelatywały nisko, tak nisko, że miało się wrażenie, iż skrzydłami zahaczą o czuby drzew.
Jasiek dygotał. Tadek oddychał głośno i chrapliwie. Nigdy jeszcze dotąd nie przeżyli nalotu tak z bliska.
Samoloty zataczały szeroki łuk tuż nad wsią. Ich brzuchate kadłuby srebrzyły się na tle bezchmurnego nieba. Nadlatywały od strony słońca i wywoływały w ludziach nerwowe dygotanie kolan. Znów szaleńczy gwizd, od którego mogły popękać bębenki uszne, i znów fontanny ziemi wytryskujące na dziesiątki metrów w górę.
I potem nagła cisza.
Chłopcy przysypani mieszaniną trawy i piasku gramolili się niezdarnie. Gałęzie tarniny splątane i zlepione wilgotną glebą wyrwaną z czeluści ziemi cięły i raniły niczym drut kolczasty.
—  Rany boskie — szeptał Tadek ogarniając wzrokiem rozmiary zniszczenia. — Łupnęli w tor!
Jasiek przecierał kułakiem zasypane kurzem oko. Przed sobą miał mglisty obraz przeoranych pól, lej od bomby, tam gdzie rosła wiekowa grusza, i straszliwie pogięte, sterczące w niebo szyny kolejowe.
—  Trzeba lecieć zobaczyć, co z pociągiem! — jęknął Jasiek, usiłując bezskutecznie usunąć spod powieki jakiś paproch sprawiający, że oko łzawiło bez przerwy. — Ty, wyciągnij mi to! — spojrzał na Tadzika zapłakany.
Chłopiec zbliżył się, ale przez ramię zerkał w stronę wsi, skąd dochodziły krzyki i walił czarny, gryzący dym.
—  Pali się! Pali się we wsi!
Jasiek łupnął go pięścią pod żebro. Miał już dosyć tego mazgaja, ale wiedział, że nikt inny nie podporządkuje się nigdy jego coraz bardziej szalonym rozkazom. -  — Wydłub mi z oka to świństwo! — wrzasnął z furią.
13
Tadzik przysiadł na piętach. Rozterka potęgowała si
.-_*].*-... _...                             *   >r      ......•      •   .     ___j--i______i______  -n_  -----------
Z jednej strony opuścić przyjaciela w tak ważnej dla wszy-laj-pane przez tarninę portki i nikły cień uśmiechu prze stkich crraH..   я v Лпнгіві... strach o rjozostawiona we wsiŁtn:.. nrzez nnhladła twarz
stkich chwili, a z drugiej... strach o pozostawioną we wsi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin