CATHERINE COULTER LABIRYNT ROZDZIAŁ 1 San Francisco, Kalifornia 15 maja To się nigdy nie skończy. Nie mogła oddychać. Umierała. Siedziała wyprostowana, dyszšc chrapliwie, usiłujšc opanować strach. Włšczyła lampę obok łóżka. Niczego nie dostrzegła. Tylko cienie, które zalegały w kštach, ciemne i złowrogie. Ale drzwi były zamknięte. Zawsze w nocy zamykała je na klucz i podpierała klamkę oparciem krzesła. Na wszelki wypadek. Wpatrywała się w drzwi. Nieruchome. Klamka się nie obróciła. Nikt po drugiej stronie nie próbował wejć. Nie tym razem. Zmusiła się, żeby spojrzeć w stronę okna. Chciała założyć w nich kraty, kiedy się tutaj wprowadziła przed siedmioma miesišcami, ale w ostatniej chwili doszła do wniosku, że to jak dobrowolne zamknięcie w więzieniu. Zamiast tego zamieniła się na mieszkanie na trzecim piętrze.. Wyżej były tylko dwa piętra, a mieszkania nie miały balkonów. Nikt nie mógł wejć przez okno. I nikt nie pomylał, że zwariowała. To był dobry pomysł. Za żadne skarby nie mogła dłużej mieszkać w domu, gdzie przedtem mieszkała Belinda. Gdzie przedtem mieszkał Douglas. Obrazy tkwiły w jej mózgu, zawsze wyblakłe, zawsze zamazane, ale wcišż obecne i wcišż przerażajšce: krwawe, lecz tuż poza granicš postrzegania. Stała w rozległej mrocznej przestrzeni, ogromnej, nie widziała poczštku ani końca. Ale widziała wiatło, wšski, skupiony promień wiatła, i słyszała głos. I krzyki. Głone, tuż obok. I była tam Belinda, zawsze Belinda. Wcišż dławiła się strachem. Nie chciała wstawać z łóżka, ale się przemogła. Musiała ić do łazienki. Dzięki Bogu, że łazienka była połšczona z sypialniš. Dzięki Bogu, że nie musiała przekręcać klucza, wycišgać krzesła spod klamki i otwierać drzwi na ciemny korytarz. Zapaliła wiatło, zanim tam weszła, potem zamrugała szybko w ostrym blasku. Kštem oka dostrzegła jaki ruch. Strach cisnšł jš za gardło. Obróciła się gwałtownie: tylko jej własne odbicie w lustrze. Popatrzyła na swojš twarz. Nie rozpoznała tej szalonej kobiety. Widziała jedynie strach: drgajšce powieki, lnienie potu na czole, zmierzwione włosy, wilgotna, przepocona koszula nocna. Nachyliła się bliżej do lustra. Wpatrywała się w żałosnš kobietę o twarzy wcišż pełnej napięcia. W tej chwili uwiadomiła sobie, że jeli nie dokona radykalnych zmian, kobieta w lustrze umrze ze strachu. Powiedziała do swojego odbicia: - Siedem miesięcy temu miałam studiować muzykę w Berkeley. Byłam najlepsza. Kochałam muzykę, całš muzykę... od Mozarta do Johna Lennona. Chciałam wygrać konkurs Fletchera i pójć do szkoły Juilliarda. Ale nie wygrałam. Teraz boję się wszystkiego, nawet ciemnoci. Powoli odwróciła się od lustra i wróciła do sypialni. Podeszła do okna, przekręciła trzy zamki, które mocno przytrzymywały ramę, i pchnęła do góry dolnš połowę. To nie było łatwe. Nie otwierała okna, odkšd się tutaj wprowadziła. Wyjrzała w noc. Na niebie wisiał sierp księżyca. Gwiazdy błyszczały jasno. Powietrze było chłodne i czyste. Widziała stšd Alcatraz, a dalej Wyspę Anioła. Widziała nawet nieliczne wiatła Sausalito, dokładnie po drugiej stronie zatoki. Budynek Transamerica był rzęsicie owietlony, niczym latarnia morska w ródmieciu San Francisco. Odwróciła się i podeszła do drzwi sypialni. Stała tam przez bardzo długš chwilę. W końcu wycišgnęła krzesło spod klamki i odstawiła do kšta, obok lampki do czytania. Przekręciła klucz w zamku. Nigdy więcej, pomylała, nigdy więcej. Szeroko otworzyła drzwi. Wyszła na korytarz i przystanęła. Lód w jej krwi zwarzył wštłe kiełki odwagi, kiedy usłyszała skrzypienie desek podłogi. Dwięk rozległ się znowu. Nie, nie skrzypienie, jaki cichszy odgłos. Dochodził z małego holu przy drzwiach wejciowych. Kto urzšdzał sobie zabawę jej kosztem? Ze wistem wypuciła powietrze. Dygotała, tak przerażona, że czuła w ustach smak miedzi. Mied? Przygryzła wargę do krwi. Jak długo jeszcze mogła żyć w ten sposób? Ruszyła przed siebie zapalajšc po drodze wszystkie wiatła. Znowu rozległ się ten dwięk, tym razem jakby co lekko uderzyło o mebel - co znacznie mniejszego od niej, co przed niš uciekało. Potem zobaczyła, jak drobišc łapkami, umyka do kuchni. Wybuchnęła miechem i powoli osunęła się na podłogę. Ukryła twarz w dłoniach, szlochajšc. ROZDZIAŁ 2 Siedem lat póniej Akademia FB Quantico, Wirginia Wdrapie się po tej linie na samš górę, choćby miała zdechnšć. Zresztš niewiele brakowało. Czuła, jak dosłownie każdy mięsień jej ramion napina się, nacišga, czuła palšcy ból, skurcze atakujšce z coraz większš siłš. Jeli zdrętwiejš jej ręce, zwali się na matę w dole. Mózg już zdrętwiał, ale to nie przeszkadzało. Mózg się nie wspinał. Tylko wrobił jš w ten koszmar. A to dopiero druga runda. Miała wrażenie, że wspina się od wieków. Jeszcze szećdziesišt centymetrów. Da radę. Za plecami słyszała równy, niespieszny oddech MacDougala. Kštem oka widziała jego wielkie pięci obejmujšce linę. Metodycznie przekładał jednš pięć nad drugš, nie pędził w górę jak zwykle. Nie, dotrzymywał jej tempa. Nie zamierzał jej zostawić. Miała wobec niego dług. To był ważny test. Taki, który naprawdę się liczył. - Widzę tę twojš żałosnš minę, Sherlock. Skamlesz, chociaż nic nie mówisz. Ruszaj tymi cherlawymi rękami, cišgnij! Chwyciła linę nad lewš dłoniš i podcišgnęła się ze wszystkich sił. Dalej, Sherlock! - zawołał MacDougal, kołyszšc się obok i szczerzšc do niej zęby, drań jeden. - Nie pękaj mi teraz. Pracowałem z tobš przez dwa miesišce. Ćwiczyła z ciężarkami. No dobrze, możesz zrobić tylko dziesięć pompek na bicepsach, ale dwadziecia pięć na tricepsach. Dalej, do roboty, nie zwisaj jak mokra szmatka. Skamlesz? Brakowało jej tchu, żeby skamleć. MacDougal prowokował jš i robił to całkiem dobrze. Próbowała się rozzłocić. Nie znalazła w swoim ciele ani odrobiny gniewu, tylko ból, głęboki i palšcy. Jeszcze dwadziecia centymetrów, no, może trochę więcej. Dwa lata zabierze jej pokonanie tej odległoci. Zobaczyła, że jej prawa dłoń puszcza linę i chwyta dršżek, na którym zamocowano węzeł, z pewnociš za wysoko, żeby podwignęła się za jednym zamachem, ale trzymała dršżek w prawej dłoni i wiedziała, że nie ma wyboru. - Dasz radę, Sherlock. Pamiętasz w zeszłym tygodniu w Alei Hogana, kiedy ten facet cię wkurzył? Próbował cię skuć kajdankami i wzišć jako zakładniczkę? Mało go nie zabiła. To wymagało więcej siły niż teraz. Myl negatywnie. Myl o morderstwie. Zabij tę linę. Cišgnij! Nie mylała o facecie z Alei Hogana; nie, mylała o tym potworze, skupiła się na twarzy, której nigdy nie widziała, skupiła się na przytłaczajšcej rozpaczy, jakš kazał jej dwigać przez siedem lat. Nawet nie zauważyła, kiedy pokonała te ostatnie centymetry. Zawisła na górze, dyszšc ciężko, oczyszczajšc umysł z okropnych wspomnień. MacDougal miał się obok, nawet nie zdyszany. Ale mówiła mu wiele razy, że został stworzony wyłšcznie z brutalnej siły; nawet urodził się w sali gimnastycznej,, za stosem hantli. Dokonała tego. Pan Petterson, instruktor, stał na dole, mogła przysišc, że co najmniej dwa piętra pod nimi. Podniósł głos: - Dobra robota, wy dwoje. Zejdcie na dół. MacDougal, mogłe trochę przyspieszyć, na przykład dwukrotnie. Mylisz, że jeste na wakacjach? MacDougal odkrzyknšł do Pettersona, ponieważ jej brakowało tchu: - Już schodzimy, sir! Odwrócił się do niej, umiechnięty tak szeroko, że widziała złotš plombę w trzonowcu. - Dobrze się spisała, Sherlock. Nabrała siły. Złe myli też pomogły. Schodzimy na dół i niech dwóch następnych frajerów włazi na to draństwo. Nie potrzebowała zachęty. Uwielbiała schodzić po linie. Ból zniknšł, kiedy jej ciało wiedziało, że już prawie koniec. Dotarła na dół niemal tak szybko jak MacDougal. Pan Petterson pomachał do nich ołówkiem, potem zapisał co w notesie. Podniósł wzrok i kiwnšł głowš. - Niele, Sherlock. Zmieciła-się w limicie czasu. Za to ty, Mac, wlokłe się jak limak, ale karta mówi, ze zdałe, więc zdałe. Następny! - Łatwizna - owiadczył MacDougal i podał jej ręcznik, żeby wytarła twarz. -Tylko popatrz, jak się spociła. Walnęłaby go, gdyby zostało jej trochę sił. Była w Alei Hogana, w miecie o najwyższym wskaniku przestępczoci w Stanach Zjednoczonych. Znała dosłownie każdy centymetr każdego budynku w tym miecie, z pewnociš lepiej niż aktorzy, którym płacono osiem dolarów na godzinę, by odgrywali złych facetów, lepiej niż wielu pracowników biura, którzy grali bandytów i wiadków. Aleja Hogana wyglšdała jak prawdziwe amerykańskie miasto: miało nawet burmistrza i poczmistrzynię, chociaż tutaj nie mieszkali. Nikt naprawdę tutaj nie mieszkał ani nie pracował. To było własne miasto FBI, pełne przestępców do złapania, sytuacji do rozwišzania, najlepiej bez żadnych trupów. Instruktorzy nie lubili, kiedy strzelano do niewinnych przechodniów. Dzisiaj ona i trzech innych kursantów zamierzali złapać faceta, który obrabował bank. Przynajmniej miała takš nadzieję. Poradzono im, by trzymali oczy otwarte, nic więcej. Był to dzień parady w Alei Hogana. wišteczna okazja, więc tym bardziej niebezpiecznie. Ludzie tłoczyli się, popijali gazowane napoje i zajadali hot dogi. Nie zapowiadało się na łatwš robotę. Może ten facet będzie próbował wmieszać się w tłum, wyglšdać niewinnie jak zwykły obywatel; stawiała na takš szansę. Dałaby wszystko, żeby mogli chociaż zerknšć na złodzieja, ale to było niemożliwe. Zaaranżowano krytycznš sytuację: mnóstwo niewinnych cywilów i wród nich bandyta, który prawdop...
GAMER-X-2015