Edmund Cooper - Zdobywca przestworzy.pdf

(759 KB) Pobierz
Microsoft Word - Cooper Edmund - Zdobywca przestworzy
Edmund Cooper
Zdobywca przestworzy
(The Cloud Walker)
Przełożyła Blanka Kuczborska
„W latach 18111812 luddyści niszczyli maszyny trykotarskie, parowe krosna mechaniczne
i postrzygarki w hrabstwach Nottingham, Derby, Leicester i York; ich ruch odrodził się jeszcze
w roku 1916. Nazwa luddyści pochodzi od imienia Ned Ludd – był to niedorozwinięty chłopiec
z hrabstwa Leicester, który nie mogąc jakoby złapać jednego ze swoich dręczycieli, w napadzie
szału rozbił młotkiem maszynę włókienniczą (1779)”.
Everyman’s Encyclopedia,
1958
Część pierwsza
Uwiązany do ziemi
Rozdział pierwszy
Kiedy Kieron miał osiem lat, zachęcano go, żeby spędzał jak najwięcej czasu w towarzystwie
swojej narzeczonej, Petriny. Później, gdy minie wiek niewinności, nie wolno im już będzie
przebywać sam na sam aż do chwili, gdy Kieron osiągnie pełnoletność, wyzwoli się z terminu
i będzie w stanie wywiązać się ze swoich kontraktowych obowiązków.
Kieron terminował u malarza Hobarta. Już teraz czyścił pędzle, pomagał naciągać płótna i ucierać
barwniki. Gdy skończy dziesięć lat, zamieszka u Hobarta i będzie przez cały czas do dyspozycji
mistrza. Chłopiec oczekiwał tego z podnieceniem, ale i z niepokojem. Korciło go, żeby poznać
sekrety malarstwa, prawa perspektywy, harmonii i właściwych proporcji, ale tak naprawdę w głębi
serca nie chciał być malarzem. Chciał latać. Latać w powietrzu jak ptaki. A to poczytywano za
herezję.
Był już dość duży, aby rozumieć, co to znaczy, ale za mały, aby się bać. Nauczyciel, który go
uczył, i nedyta, który dbał o jego rozwój duchowy, włożyli dużo wysiłku w podkreślanie diabelskiej
natury niedozwolonych urządzeń mechanicznych. Nie wpoili jednak Kieronowi należnego lęku
przed maszynami – a tylko skrytą fascynację. Już w wieku pięciu lat wiedział, że pewnego dnia
będzie musiał zbudować zakazaną maszynę, żeby móc latać jak ptak.
Petrina była miła – jak na dziewczynę. Jej ojcem był kowal Sholto. Ponieważ Kieron był z nią
zaręczony, miał prawo obserwować Sholta przy pracy. Był to wielki przywilej. Chłopiec zdawał
sobie sprawę, że kiedyś on sam będzie musiał umieć obrabiać metal. Będzie musiał to umieć, żeby
wykuć niezbędne części do latającej maszyny. Zadawał Sholtowi wiele pytań. Kowal, wielki
łagodny mężczyzna, który czerpał prawdziwą przyjemność ze swojej pracy, nie widział nic złego
w rozmowie z malcem – zwłaszcza że był on związany kontraktem ślubnym z jego córką – i nie
uważał tego za łamanie przysięgi milczenia złożonej przed Cechem Kowali. Niebawem Kieron
posiadł zaczątki wiedzy o tym, jak hartować stal, nitować blachę, wyklepywać szyszaki, klamry,
dzidy, lemiesze.
– Chłopcze – mawiał dobrodusznie Sholto – wałkoń z ciebie, i tyle. Ołówek i pędzel powinny ci
być w głowie, a nie klepanie blachy. Idź teraz i zajmij się szkicowaniem, bo inaczej mistrz Hobart
przetrzepie ci skórę.
Kieron był sprytny. Wiedział, kiedy kowal żartuje, a kiedy mówi poważnie; wiedział także, iż nie
byłoby roztropnie chwalić się coraz to większą wiedzą o obróbce metali przed kimkolwiek,
a zwłaszcza przed własnym ojcem.
Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Kieron wstawał z rodzicami o pierwszym brzasku
i jak oni wykonywał codzienne czynności, konieczne przed podjęciem właściwej pracy. Zbierał
z warsztatu ojca wióry i odpadki drewna na podpałkę, matka przynosiła wodę ze studni i nastawiała
owsiankę, a ojciec wychodził coś upolować lub ściąć drzewo na deski. Kiedy słońce do połowy
wynurzało się na wschodnim krańcu świata, rodzina zasiadała razem do śniadania. Zawsze składało
się ono z owsianki, chleba i tłuszczu, czasem dochodziły jajka i bekon w zależności od zasobów
gospodarstwa.
Po śniadaniu Kieron wraz z gromadą innych dzieci ze wzgórz senioratu szedł do nauczyciela na
godzinną lekcję. Potem każdy z chłopców udawał się do domu swojego mistrza i służył mu do
południa jako terminator.
Kieron miał więcej szczęścia niż inni. Hobartowi dobrze się wiodło dzięki uznaniu, jakie znalazł
w oczach Fitzalana, władcy senioratu Arundel. Artysta był dobrym portrecistą, a Fitzalan z Arundel
próżnym mężczyzną mającym próżną żonę i trzy próżne córki. Wciąż nie tracił nadziei na syna, ale
już same córki wystarczały, aby malarz miał pełne ręce roboty.
Hobart mógł sobie pozwolić na pobłażliwość wobec Kierona i przymykanie oczu na jego
eksperymenty z węglem drzewnym i cennym papierem. Sam nigdy się nie ożenił.
A teraz bogaty, siwowłosy i samotny widział w Kieronie syna, którego mógłby mieć w swoim
czasie. Toteż folgował chłopcu i rzadko go beształ. Dostrzegał u niego talent, jeśli chodzi o kreskę,
ale brak mu było na razie wyczucia koloru. No cóż, może to przyjdzie później... Hobart lubił
wyobrażać sobie, że kiedyś obrazy Kierona zawisną obok jego własnych w wielkim hallu zamku,
czekając, aż osiądzie na nich kurz i dostojeństwo wieków...
Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Popołudnia po wypełnieniu obowiązków wobec
mistrza Hobarta Kieron miał wolne. Taka wolność była luksusem, który skończy się w wieku
dziesięciu lat, gdy zostanie pełnoprawnym terminatorem. A potem – dobrze o tym wiedział –
wolność robienia co się chce skończy się raz na zawsze. Chyba że uda mu się zmienić los, który mu
wybrano. Był dość młody, aby wierzyć, że to możliwe, lecz i dość dojrzały, aby zdawać sobie
sprawę, że musiałby przeciwstawić się odwiecznej – niemal świętej – tradycji.
W letnie popołudnia chodził z Petrina do lasu na wzgórzach, które wznosiły się jak zbudowana
przez człowieka zapora dziesięć czy dwanaście kilometrów od morza. Tam, na terenie należącym
do jeleni, bażantów i zajęcy, budowali swój baśniowy świat.
Petrina była wielkooką, nerwową dziewczynką o płowych włosach koloru przejrzałej pszenicy.
Pewnego dnia Kieron zostanie jej mężem, ojcem jej dzieci i dlatego chciała dobrze go poznać.
Wiedziała już, że ma on jakieś tajemne marzenie, ale nie miała pojęcia jakie.
Pewnego upalnego dnia trochę przypadkiem, a trochę celowo, dowiedziała się, co Kieron chciałby
najbardziej na świecie robić.
Zmęczyli się chodzeniem po drzewach, uganianiem za zwierzyną, zbieraniem polnych kwiatów
i teraz odpoczywali na miękkiej, olśniewająco zielonej trawie pod rosłym bukiem, patrząc przez
liście na niebo.
– Kiedy już zostaniesz wielkim malarzem – powiedziała Petrina – będę mogła kupować sobie
piękne materiały i szyć suknie, których mi pozazdroszczą wszystkie kobiety w senioracie.
– Nigdy nie zostanę wielkim malarzem – odparł Kieron bez żalu.
– Terminujesz u mistrza Hobarta, a on jest wielkim malarzem. Zdobędziesz jego umiejętności
i dodasz do nich swoje własne.
– Nigdy nie będę tak wielki jak mistrz Hobart. On poświęcił temu całe życie. Ja nie poświęcę.
– Dlaczego?
– Ponieważ chcę robić coś innego.
– Nie możesz robić nic innego, Kieronie. Terminujesz u mistrza Hobarta, a ze mną jesteś
związany kontraktem ślubnym. Takie jest twoje przeznaczenie.
– Takie jest twoje przeznaczenie – przedrzeźniał ją Kieron. – Głupie gadanie. Gadanie małej
dziewczynki. Chcę latać.
– Nie chcesz mnie poślubić?
– Chcę latać.
Petrina westchnęła.
– Mamy się pobrać. I pobierzemy się. Ty będziesz wielkim mistrzem w swojej sztuce. I będziemy
mieli troje dzieci. A twój największy obraz będzie przedstawiał straszną rybę, która miota ogniem
na ludzi. To wszystko zostało przepowiedziane. I nic na to nie poradzisz.
Kieron był zaintrygowany.
– To zostało przepowiedziane?
Petrina uśmiechnęła się.
– W zeszłym roku sprowadzono na zamek astrologa Marcusa z Londynu. Senior Fitzalan chciał
wiedzieć, czy jego żona urodzi mu jeszcze syna.
– No i co?
– Mojego ojca wezwano, aby zreperował łożysko w statywie lunety. Matka zamiast zapłaty
uprosiła Marcusa o twój horoskop... Jak widzisz, Kieronie, przyszłość jest jasna. Ty będziesz
mistrzem w swoim fachu, a ja urodzę troje dzieci... Posłuchaj, jak pszczoły brzęczą! Tańczą jak
oszalałe. Chodźmy za nimi, to o zmierzchu będziemy mogli wrócić po miód.
– Do diabła z pszczołami! – wybuchł Kieron. – Do diabła z astrologiem Marcusem! Sam będę
decydował o swojej przyszłości. Skończę praktykę u mistrza Hobarta. Teraz nie mogę temu
zaradzić. Poza tym to dobry człowiek, lepszy pan niż inni. I lubię rysować. Ale kiedy dorosnę,
wszystko się zmieni. Sam będę swoim panem. Sam będę decydował o swojej przyszłości. I nauczę
się latać.
– Czy myślisz, że wyrosną ci skrzydła?
– Zbuduję maszyną latającą.
Petrina zbladła.
– Maszynę latającą, Kieronie, uważaj. Ze mną możesz mówić o takich rzeczach, ja będę twoją
żoną, urodzę ci dzieci. Ale nie mów o latających maszynach z nikim innym, zwłaszcza
z nauczycielem czy naszym nedytą.
Kieron ścisnął jej dłoń, położył się na trawie i patrzył w górę przez liście buka.
– Nie jestem głupcem – powiedział. – Nauczyciel, podobnie jak i nedyta, jest niewolnikiem zasad
i obyczajów. Ale to tylko niedołężny staruszek, podczas gdy nedyta...
– Podczas gdy nedyta może cię posłać na stos – przerwała ostro Petrina.
– Nie palą już teraz dzieci. Powinnaś o tym wiedzieć.
– Ale palą dorosłych. A ty kiedyś będziesz dorosły. Dwie wiosny temu spalił farmera z Chichester
za wynalezienie maszyny do żęcia pszenicy... Kieron, zrób to dla mnie i nie myśl już o latających
maszynach. Takie myśli są zbyt niebezpieczne.
Kieron westchnął głęboko.
– Wszystko co ciekawe jest niebezpieczne... Spójrz przez te liście na niebo. Takie błękitne, takie
piękne. Czy kiedy płyną po nim białe chmurki, nie masz ochoty sięgnąć w górę i dotknąć ich? Są
jak wyspy, wielkie wyspy na niebie. Któregoś dnia pożegluję między tymi wyspami. Któregoś dnia
wyciągnę rękę i dotknę przepływającej chmurki.
Petrina zadrżała.
– Aż mi się zimno robi od tych szalonych słów.
Mnie też. Pierwsza Generacja ludzi miała latające maszyny, Petrino. Srebrne ptaki, które ryczały
jak smoki i mknęły wysoko ponad chmurami. Nauczyciel nam mówił. Nawet nedyta temu nie
zaprzecza. To historia.
– Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę – odparowała Petrina.
Tak jak i Druga Generacja – dodał Kieron spokojnie. – Oni też mieli latające maszyny, chociaż
chyba nie tak dobre jak Pierwsza Generacja. To musiało być cudowne, szybować z wielką
szybkością po niebie, patrzeć na ziemię i widzieć w dole ludzi jak mrówki.
– Ludzie to nie mrówki!
– Z dużej wysokości wszystko co żywe musi wyglądać jak mrówki.
– Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę. Tak jak i Druga Generacja. To także jest
historia. Nedyci mają rację. Maszyny to największe zło.
Kieron roześmiał się.
– Maszyny nie wiedzą co to dobro a co zło. Maszyny nie myślą. Myślą tylko ludzie.
– Wobec tego – rzekła Petrina – źle jest myśleć za dużo. Zwłaszcza na tematy niedozwolone.
Kieron naraz poczuł się dziwnie dojrzale, dziwnie opiekuńczo. Powiedział:
– Nie martw się, moja mała. Nie będę o tym myśleć za dużo. Zupełnie możliwe, że doczekasz się
trójki dzieci, jak to przepowiedział astrolog... Widziałem tu niedaleko śliwę. Pójdziemy zobaczyć,
czy ma jakieś dojrzałe śliwki.
Petrina zerwała się na nogi.
– A ja widziałam jabłoń. Jabłka na wyższych gałęziach są już czerwone.
Kieron uśmiechnął się.
– Jabłka i śliwki! Niech odpędzą od nas wszystkie złe myśli.
Trzymając się za ręce odeszli z polanki w złotą poświatę popołudniowego letniego słońca.
Rozdział drugi
W dniu swoich dziesiątych urodzin Kieron zjadł pożegnalne śniadanie z całą powagą należną tej
okazji. Później uścisnął rękę swojemu ojcu Gerardowi i raz jeszcze ucałował w oba policzki
Kristen, swoją matkę. Było to pożegnanie jedynie rytualne, ponieważ rodzina nadal będzie się
często widywać. Ale oznaczało symboliczny koniec dzieciństwa Kierona. Odtąd nie będzie już
nocował w domu rodziców.
Gerard przykazał mu:
– Synu, masz być pomocny mistrzowi Hobartowi w każdej potrzebie. On ci przekaże swoje
umiejętności. W przyszłości twoje obrazy ozdobią ściany zamku. Może zawisną też w wielkich
domach Londynu, Bristolu, Brum. A wtedy okaże się, że twoja matka i ja nie żyliśmy na próżno.
– Ojcze – odpowiedział Kieron, walcząc ze łzami, które bez żadnego wyraźnego powodu
napłynęły mu do oczu – nauczę się od mistrza Hobarta wszystkiego, co zdołam. Postaram się was
nie zawieść. Zastałbym stolarzem, jak ty, gdybyś sobie tego życzył. Ale ponieważ chciałeś, żebym
robił podobizny, będę malował portrety, które nie przyniosą wstydu rodzicom Kierona, syna
stolarza.
Kristen mocno go przytuliła i powiedziała:
– Masz tu trzy koszule, trzy podkoszulki i dwie pary getrów. Masz kożuch barani i mocne buty.
Zapakowałam ci wszystko do skórzanego worka. Ubieraj się ciepło, synu, i jedz porządnie.
Pamiętaj, że cię kochamy i będziemy śledzić twoje postępy.
Domyślił się, że i ona czuje się nieszczęśliwa. Nie wiedział dlaczego. To przecież miała być
ważna i radosna chwila dla nich wszystkich.
– Niedługo się zobaczymy, matko. – Uśmiechnął się, chcąc samemu sobie dodać otuchy.
– Tak, ale nie będziesz już spał w łóżku, które ojciec ci zrobił. Nie będziesz leżał na prześcieradle,
które ci utkałam, i pod kołdrą, którą uszyłam, jak jeszcze ciebie nie było na świecie.
– Dość już, Kristen – powiedział Gerard. – Gotowiśmy się przez ciebie popłakać jak dzieci. –
Spojrzał na żonę i zobaczył siwe pasma w jej włosach, zmarszczki na twarzy. Skończyła
dwadzieścia osiem lat, ale nadal miała proste plecy i jędrne piersi. Dobrze się trzymała.
Kieron wziął worek z sarniej skóry. Naraz zrozumiał całą powagę i uroczystość chwili.
– Do widzenia, ojcze, do widzenia, matko. Dziękuję, że daliście mi życie. Dziękuję, że żywiliście
mnie tyle lat. Niech was Ludd błogosławi.
Kristen uciekła z płaczem do kuchni. Gerard uniósł muskularną, owłosioną rękę do czoła, jak to
często robił w warsztacie, i otarł pot, którego nie było.
– Niech cię Ludd ma w swojej opiece, synu. Idź teraz do mistrza Hobarta. Ja jestem najlepszym
stolarzem w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, a ty będziesz najlepszym malarzem w promieniu
tysiąca.
– Ojcze, ja chciałbym... – Kieron zamilkł. Już miał na końcu języka wyznanie: – Nie chcę być
malarzem, chcę latać.
– Tak, Kieronie?
– Chciałbym okazać się ciebie godnym i przysporzyć ci chwały.
Gerard roześmiał się i żartobliwie poklepał go po plecach.
– Zmykaj już, sowizdrzale. Od dzisiaj będziesz miał lepsze jadło, niż my mogliśmy ci dać.
– Wątpię, żeby mi lepiej smakowało. – Chciał powiedzieć coś więcej. O wiele więcej. Ale słowa
utknęły mu w gardle. Kieron wyszedł z chaty i ruszył drogą wiodącą do Arundel. Nie obejrzał się za
siebie, ale wiedział, że Gerard stoi w drzwiach i patrzy za nim. Nie obejrzał się, bo ogarnęła go
nieprzeparta chęć, aby puścić się biegiem do ojca i wyznać mu, co naprawdę chciałby robić.
Był piękny październikowy ranek. Niebo było błękitne, ale nad niziną ciągnącą się ku morzu
wisiał gruby dywan mgły. Arundel leżało pod tym dywanem, lecz zamek o szarych murach,
wilgotnych od rosy i lśniących w porannym świetle, stał na wzgórzu górując nad mgłą.
Czarodziejski zamek, błyszczący, tajemniczy, pełen niewidzialnej siły.
Kieron przypomniał sobie powiedzenie: „Ci, którzy żyją w cieniu zamku, wzbogacą się lub
spłoną”. Mistrz Hobart miał dom pod samymi blankami. Należał do tych, co się wzbogacili,
i Kieron miał nadzieję, że i jego spotka podobny los. Tylko głupiec mógłby ryzykować pójście na
stos. Tylko głupiec mógłby chcieć zbudować latającą maszynę.
Wysoko na niebie szybował wdzięcznie myszołów. Kieron położył worek i obserwował ptaka.
Jakże lekko się porusza, jaką ma nieograniczoną wolność. Zazdrościł mu. Zazdrościł mu tej
swobody i lekkości w powietrzu.
– Któregoś dnia, myszołowie – powiedział Kieron – będę tam w górze razem z tobą. Będę wyżej
niż ty. Będę patrzył na ciebie z góry. Zobaczysz, że człowiek znów zdobędzie przestworza.
Na razie jednak nie był to odpowiedni moment, żeby wygłaszać mowy, których nikt nie słucha,
tym bardziej zaś mowy, których nikt nie powinien słyszeć. Mistrz Hobart z pewnością już na niego
czeka i niecierpliwi się. Kieron schylił się po worek.
Zobaczył przekwitnięty dmuchawiec. Łodyżkę z główką pełną nasion. Zerwał go, podniósł do ust
i dmuchnął. Nasionka poszybowały w spokojnym porannym powietrzu, podtrzymywane cienkimi
jak pajęczyna nitkami, które nie dawały im opaść na ziemię.
Kieron patrzył na to zafascynowany. Kilka ziarenek, porwanych prądem ciepłego powietrza,
wzniosło się wysoko i zniknęło w promieniach porannego słońca. Nawet nasionka dmuchawca
mogły tańczyć w powietrzu. To upokarzające, że człowiek jest uwiązany do ziemi.
Kieron przypomniał sobie, że w tym szczególnym dniu Hobart czeka, aby uroczyście go powitać.
Westchnął, podniósł skórzany worek i pomaszerował raźno w kierunku Arundel. Przed mm
miesiące i lata, podczas których będzie musiał opanować wszystkie sekrety hobartowej sztuki. Ale
kiedy już stanie się mężczyzną, kiedy z honorem skończy praktykę, wtedy przyjdzie czas na latanie.
Tymczasem zaś zawsze znajdzie czas na marzenia.
Rozdział trzeci
Przyszła zima niosąc ze sobą surowość krajobrazu; pokryła ziemię szronem, utkała delikatny
lodowy wzór na drzewach, trawie, żywopłotach i ścianach domów, skuła krą spokojną rzekę Arun,
a powietrze stało się cierpkie jak angielski jabłecznik.
Hobart w zimie dużo kaszlał i mało malował. Chłód wżarł mu się w kości, ściskał bólem piersi.
Większość dnia spędzał przy kominku, okryty szalem lub skórą baranią, rozmyślając nad
projektami, które zrealizuje na wiosnę: freskiem do głównego hallu i symboliczną pracą,
zamówioną przez seniora Fitzalana, przedstawiającą upadek Pierwszej Generacji ku tym większej
chwale Ludda i Kościoła Świętego Młotka.
Wdowa Thatcher, gospodyni mistrza Hobarta, gotowała smaczne i pożywne potrawy z zajęcy,
bażantów, jagniąt i wszelkiej dziczyzny z pasternakiem, grzybami, marchewką, ziemniakami
i doskonałym czarnym pieprzem, za który senior Fitzalan płacił wygórowaną cenę kapitanom
żaglowców pływających aż po Wyspy Korzenne.
Mistrz Hobart przełykał zaledwie parę kęsów tych pieczołowicie przyrządzanych dań. Męczył go
kaszel; zaraz też przysuwał się, drżąc, do kominka. Kieron, odczekawszy z należytym szacunkiem,
aż jego pan się pożywi, objadał się, aż brzuch mu pękał, i szedł wybiegać się na oszronionych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin