Little Bentley - Pociąg upiorów.rtf

(736 KB) Pobierz

BENTLEY LITTLE

POCIĄG UPIORÓW

Przekład

GRAŻYNA GRYGIEL

PIOTR STANIEWSKI

Redakcja stylistyczna

Marta Bogacka

Korekta

Jolanta Kucharska

Katarzyna Pietruszka

Projekt graficzny serii

Małgorzata Foniok

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Zdjęcie na okładce

© Wydawnictwo Amber

Skład

Wydawnictwo Amber Monika E. Zjawińska

Druk

Opolgraf SA, Opole

Tytuł oryginału The Burning

Copyright © Bentley Little, 2006 All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.

ISBN 978-83-241-3452-6

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp, z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Mojemu synowi Emersonowi Li Little'owi.

Prosił mnie o napisanie historii, w której występowałyby pociąg widmo

oraz dwa samotne groby, oznaczone Matka i Córka,

znajdujące się między miastami Payson i Pine w Arizonie.

PROLOG

Wysłannik rządu stał na skraju równiny, po której szalał wiatr, i przy­glądał się rzezi.

Wyglądało to dużo, dużo gorzej, niż pozwolono mu przypuszczać. Poda­no mu liczby, w torbie kurierskiej miał nawet opis najgorszych okrucieństw, ale same słowa w żaden sposób nie mogły oddać rozmiarów masakry.

Był twardy, ale musiał odwrócić wzrok. Dalej na północy rozciągał się jałowy teren porośnięty z rzadka krzakami. Na południu wznosiły się niskie wzgórza, za którymi kryło się jezioro. Po niebie przesuwały się białe chmury; ich niewinna biel kontrastowała z widokiem rozszar­panych ciał.

Mężczyzna wziął się w garść i znów opuścił wzrok na równinę. Cia­ła - a raczej części ciał, rozrzucone w rozmaitych pozycjach; piętrzący się stos ludzkich i końskich szczątków - były świadectwem nieokiełz­nanej, dzikiej rzezi. Ręce o obciętych palcach wystawały z gnijących wnętrzności wypatroszonych korpusów. Odrąbane nogi leżały na zma­sakrowanych męskich twarzach i kosmatych końskich łbach. Ziemia była poplamiona ciemnym szkarłatem, ale wiedział, że nim krew wsią­kła w grunt, musiała tworzyć kałuże, jeziora i rzeki, a czerwony, gęsty płyn sięgałby mu do połowy cholewki.

Widok był straszny, ale zapach tysiąc razy gorszy. Nieznośny odór śmierci i rozkładu, odchodów i zgnilizny, moczu i łajna.

Nad równiną rozbrzmiewało tylko krakanie padlinożerców i brzę­czenie much - oba dźwięki tak głośne i przytłaczające, że ledwo słyszał własne myśli.

Miał zbadać teren, rozpoznać sytuację, a potem złożyć raport. Wstrzymując oddech, postąpił do przodu i spróbował zmierzyć kroka­mi obszar masakry, choć nie sposób było iść prosto wśród okaleczonych ciał, spomiędzy których wzlatywały ptaki i owady. Szedł ostrożnie. Skrzywił się, gdy nastąpił na

odcięte męskie genitalia. Pośliznął się na lepkiej plamie i omal nie upadł na okaleczony otwarty tors, ale w ostat­niej chwili oparł prawy but o czaszkę, miażdżąc ją.

Czekało ich niełatwe zadanie. Potrzebny będzie znacznie większy zespół, niż początkowo przypuszczano, a gdy upora się z pracą, wszy­scy będą musieli zachować milczenie. Gdyby kiedykolwiek coś wypły­nęło...

Oczywiście nic nie wypłynie. Prezydent Grant rozkazał, by opera­cję przeprowadzono w największej tajemnicy. Tylko nieliczni zostali do niej dopuszczeni. Jego obowiązkiem było wypełnienie prezydenckich rozkazów i dopilnowanie, by wszystko przebiegło zgodnie z planem. Kongres obserwował Granta jastrzębim wzrokiem, ale tu na pustkowiu nie było nadzorców i można było działać swobodniej. Prezydent mógł problem rozwiązać po swojemu.

Generał Grant znał przecież wojnę.

Wiedział, co to przelew krwi.

Wiedział, co to groza.

Wiedział, jak sobie z tym radzić.

Wysłannik rządu wciąż odmierzał krokami teren. Starał się praco­wać jak najszybciej, ale zadanie ukończył dopiero przed zmierzchem. Wrócił do swojego konia i odjechał tą samą trasą, którą przybył.

Powrócił miesiąc później, po oczyszczeniu terenu, po wygaszeniu stosów.

Stosy.

Tylko w ten sposób można było pozbyć się dowodów zbrodni, ale dym z palonych ciał widziano z odległości osiemdziesięciu kilometrów, a cuchnąca, czarna sadza opadała na domostwa oddalone o dzień drogi. Strażnicy musieli otoczyć teren, żeby nie dopuścić ludzi z miasta prag­nących zobaczyć, co się dzieje.

Poza tym oczyszczanie pola przebiegło pomyślnie, a późniejsza inspekcja wykazała, że po okropnych wydarzeniach, jakie się tam ro­zegrały, nie pozostało śladu. Wysłannik rządu przytrzymywał dłonią kapelusz, by nie zwiał go wiatr, który targał połami jego płaszcza. Prze­chadzając się, badał teren. Wydawało mu się, że w jednym miejscu obok kałuży błota ziemia była zbyt czerwona, ale różnica była tak nieznaczna, że mógł ją zauważyć tylko ktoś, kto szukał śladów.

Mężczyzna nie działał powolnie, lecz metodycznie i pod koniec dnia mógł

stwierdzić z zadowoleniem, że udało się zapobiec kryzysowi i nie było dowodów na to, że coś niezwykłego wydarzyło się w tym miejscu.

Dosiadł konia. Do obozu miał dwie godziny jazdy, potem dwa dni do stacji telegrafu. Na szczęście masakra wydarzyła się tutaj, daleko od cywilizacji i wścibskich spojrzeń. Do obozu i swoich współpracowni­ków miał dotrzeć po północy, ale ta niedogodność była niską ceną za uczucie ulgi po wykonanej misji, która mogła okazać się znacznie trud­niejsza.

Jutro zwiną manatki i gdy w piątek dotrze do stacji telegrafu, nada depeszę do Hogue'a, który poinformuje prezydenta, że wszystko jest w porządku, że pole zostało skutecznie uprzątnięte i oczyszczone.

Byli bezpieczni.

Przynajmniej na razie.

 

1

Flagstaff, Arizona

Angela Ramos stała w kolejce przed uniwersyteckim biurem zakwa­terowania i po raz czwarty w ciągu dziesięciu minut spojrzała na ze­garek. Kolejka stała w miejscu. Może ledwo zauważalnie posunęła się do przodu, ale tylko dlatego, że studenci szurali nogami, przysuwali się do siebie i nieznacznie parli przed siebie w nadziei, że pracownicy biura zaczną działać szybciej. Postęp był jednak iluzoryczny.

Dziewczynie obiecano miejsce w akademiku. Trzymała w dłoni wydruk komputerowy, na którym było to wyraźnie napisane. Jednak w dziekanacie poinformowano ją, że z powodu zwiększonego naboru studentów w tym semestrze nie dostanie pokoju. Pierwszeństwo mieli starsi studenci, a pierwszoroczniakom przydzielano miejsca w zależ­ności od tego, z jak daleka przyjechali. Ponieważ Angela pochodziła z Kalifornii, uznano, że to nie aż tak daleko, by przysługiwał jej aka­demik.

„To absolutnie nie do przyjęcia”, zamierzała oznajmić, gdy wreszcie będzie jej kolej, by porozmawiać z kimś z biura zakwaterowania. Chcia­ła, by jej głos zabrzmiał mocno, zdecydowanie, kategorycznie. Wyob­rażała sobie, że patrzy prosto w oczy nemezis i nie ustępuje. W rzeczy­wistości to się nigdy nie udawało i właśnie dlatego Angela powtarzała teraz w duchu przemowę, którą zamierzała wygłosić przed bezdusznym uniwersyteckim robotem.

Zauważyła chłopaka, mniej więcej w jej wieku, z wielką aureolą włosów w stylu retro. Szedł po chodniku w stronę końca kolejki. Zatrzy­mał się, widząc, ile osób czeka.

- Jak długo stoicie za tą kolejką? - spytał z mocnym nowojorskim akcentem.

-              Pół godziny - odparł krótko ostrzyżony młodzieniec, stojący dwa miejsca przed Angela.

-              Cholera - skomentował chłopak z bujną czupryną i odszedł.

Angela popatrzyła za nim. Dlaczego przybysze ze Wschodniego Wy­brzeża mówią „za kolejką” zamiast „w kolejce”? - pomyślała. Ludzie nie stoją za kolejką. Oni są kolejką. Kolejkę tworzą stojące w niej osoby.

Czy już zaczynały ją drażnić różnice językowe?

Zapowiadało się długie popołudnie.

I rzeczywiście, to było długie popołudnie. Albo osoby stojące przed nią miały niewiarygodnie skomplikowane sprawy do załatwienia, albo pracownicy biura zakwaterowania byli zupełnie niekompetentni. Gdy w końcu Angela weszła do budynku i dotarła do kantoru, swoją pełną słusznych argumentów diatrybę miała opanowaną do perfekcji. Po wy­słuchaniu krótkiego opisu sytuacji i ustaleniu, że nie chodzi o pomyłkę w dokumentach, sekretarka skierowała Angelę do pokoju 1A, w którym miała rozmawiać z administratorem.

Ruszyła zdecydowanie korytarzem, dźwięk obcasów stukających dostojnie o urzędowe kafelki dodawał jej animuszu. Angeli obiecano miejsce w akademiku i postanowiła urządzić piekło administratorowi - nieważne, czy to mężczyzna, czy kobieta - jeśli jej problem nie zosta­nie rozwiązany.

Ale nie urządziła.             

Edna Wong, starsza kobieta w pokoju 1 A, była przyjazna, przeprasza­jąca i wyrozumiała. Angela nie miała serca, by skakać jej do gardła. W rzeczywistości, jak zwykle w podobnych sytuacjach, złapała się na tym, że przeprasza za kłopot. Nienawidziła się za tę skłonność do wycofywania, ale czy mogła czynić wyrzuty tej miłej starszej pani za coś, czemu nie za­winiła? Kobieta była tylko elementem systemu, trybikiem maszynerii.

-              Ogromnie mi przykro, że do tego doszło - mówiła administratorka. - Zapewniam cię, że w przyszłym semestrze będziesz mia­ła pierwszeństwo do akademika. Ale jest około dwudziestu pięciu czy dwudziestu sześciu osób, którym odmówiono miejsca z powodu tego zamieszania, wbrew wcześniejszym obietnicom. Niestety, nie mamy już wolnych pokojów.

-              Rozumiem, pani Wong...

-              Proszę, mów mi Edna.

-              ...ale nie mam gdzie mieszkać. Zakładałam, że mam lokum, po­nieważ wysłaliście mi ten list, a teraz jestem... jestem bezdomna. Do­słownie nie mam dokąd iść. Nikogo tu nie znam, nigdy tu wcześniej nie byłam, nie mam

zbyt dużo pieniędzy. Coś bym sobie zorganizowała, coś bym wymyśliła, gdyby mi odpowiednio wcześniej powiedziano, ale to spadło na mnie dziś i... - Zamilkła, odwróciła wzrok i przygryzła war­gę, żeby powstrzymać się od płaczu.

Pani Wong - Edna - wyciągnęła rękę nad biurkiem i ujęła dłoń An­geli.

-              Nie martw się. Wszystko dobrze się ułoży.

Angela nie była w stanie odpowiedzieć.

-              Chcę ci pomóc - rzekła uprzejmie administratorka. Przebierała w papierach na biurku. - Ponieważ jesteś pokrzywdzona, i to z naszej winy... - Wręczyła Angeli prostokątną karteczkę. - Mamy tu tablicę ogłoszeń. Studenci poszukują współlokatorów. Nie umieściłam jeszcze tego na tablicy. Może ci odpowiada?

„Poszukuję współlokatorki. Niepalącej, bez nałogów, do umeblowa­nego mieszkania z dwiema sypialniami i jedną łazienką. Czynsz 275 dola­rów miesięcznie plus media. Dzwoń do Chrissie Paige, tel. 555-45-32”.

-              Właściwie, pozwól, że sama zadzwonię. Znam Chrissie.

Administratorka nie tylko umówiła Angelę z Chrissie Paige, by mogła obejrzeć mieszkanie jeszcze tego samego popołudnia, ale rów­nież zapewniła, że Angela jest odpowiedzialna, godna zaufania i będzie wspaniałą współlokatorką. Ponieważ Edna Wong poręczyła za nią, An­gela poczuła taką wdzięczność, że znów prawie się rozpłakała.

-              Nie ma powodu do łez - uspokajała ją Edna. Uśmiechnęła się sze­roko. - Wszystko będzie dobrze. Choć komputery sprawiają nam różne problemy, ludzie zawsze potrafią znaleźć jakieś wyjście. Uniwersytet Północnej Arizony to wspaniała uczelnia, a Flagstaff to cudowne mia­sto. Będziesz miała udany semestr. A w następnym, jeśli zechcesz, znaj­dziesz się na szczycie listy do akademika.

-              Dziękuję - rzekła Angela. - Bardzo pani dziękuję.

-              Nie ma za co, moja droga.

State Street znajdowała się poza dzielnicą, która kiedyś musiała sta­nowić centrum miasta, po drugiej stronie dawnej drogi 66, na północ od torów kolejowych. Ciasno ustawione budynki z wyblakłej cegły albo grubo ciosanego kamienia, niektóre dwupiętrowe bądź trzypiętrowe, we Flagstaff musiały uchodzić za wysokie. Chociaż pamiętały lepsze cza­sy, wydawało się, że rejon rozkwita. Były tam mały antykwariat, sklep ze zdrową żywnością i kilka restauracyjek. Był nawet lokalny kościół ze spadzistym dachem, ozdobiony gargulcami. Angela nie przypomina­ła sobie, żeby kiedyś widziała gargulce na własne oczy.

Kamienica w stylu wiktoriańskim została podzielona i przebudo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin