Zwidy.rtf

(223 KB) Pobierz
JUDE DEVERAUX

Jude Deveraux

ZWIDY

1

Tyler Stevens odstawiła filiżankę po kawie na szklany stolik i wsparła się wygodniej na ogrodowym krzesełku z kutego żelaza. Przymknęła oczy, poddając się ciepłym promieniom słońca.

- Dziś też występujesz jako dobra ciocia Tyler? - dobiegł znajomy głos.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc po­wiek.

- A nie szkoda ci pogody? Dzień jest wyjątkowo piękny, aż się prosi o spacer. Poszłabyś do Central Parku albo na Union Square. Mają tam zawsze świeże owoce i prawdziwie domowe ciasta.

- Nie - ucięła, spoglądając na Barry'ego. Kiedy trzy lata temu decydowała się na to mieszkanie, zastanawiała się, czy nie robi błędu. Martwiło ją, że jej taras i sąsiedni praktycznie przylegają do siebie, a przez to nie będzie mieć spokoju. Miała się już za prawdziwą mieszkankę Nowego Jorku, gdzie niczego tak się nie ceni i nie chroni jak własnego domowego zacisza. Krótko mówiąc, bała się, że zbyt bliskie sąsiedztwo będzie uciążliwe. Na szczęście jej obawy się nie sprawdziły. Pierwszego sąsiada - mocno starszego pana - nawet nie poznała, chyba w ogóle nie wychodził z domu. Niestety, po roku wyprowadził się do córki w Scarsdale i obawy Tyler odżyły, bo nowym właścicielem został - jak się okazało - samotny mężczyzna. Bała się, żeby “nowy” nie okazał się bogatym nachałem. co zacznie się jej narzucać, albo komputerowym odludkiem, który bez przerwy będzie ją rozbierać oczami.

Gdy jednak poznała Barry'ego, jej obawy prysły, więcej nawet - ucieszyła się, bo widać było, że kim jak kim. ale sąsiadką Barry na pewno nie będzie się inte­resować. Poza tym wkrótce objawiły się dobre strony nowego sąsiedztwa. Barry prowadził elegancką małą kwiaciarnię w pobliżu Wall Street i w ciągu miesiąca przemienił swój taras we wspaniały wiszący ogród, pełen róż i zieleni.

Gdy pół roku później Barry popadł w kłopoty (wy­toczył mu sprawę pewien młody człowiek, którego za­trudnia] w swojej kwiaciarni) - Tyler właśnie dla za­chowania dobrosąsiedzkich stosunków podjęła się obrony. Wygrała w cuglach, mimo że sprawa nie należała do jej specjalności, a gdy Barry zapytał o honorarium, machnęła tylko ręką.

- Nie ma o czym mówić - zamknęła temat.

Zaraz potem wyjechała służbowo na dwa tygodnie. Gdy wróciła, nie poznała własnego tarasu. Wszędzie kwiaty, zieleń, a nawet prawdziwe drzewka w wielkich donicach. Aż otworzyła usta z zachwytu.

- Podoba się? - pytał Barry, wychodząc na swój balkon.

I tak zaczęła się ich przyjaźń. Wcześniej, a nawet w czasie procesu, Tyler ograniczała kontakty do spraw stricte oficjalnych, Barry zresztą też. Nie było więc mowy o osobistych tematach czy zwierzeniach. Lody zostały przełamane, gdy Barry przemienił jej banalny taras w zielone ustronie. Zostali przyjaciółmi. Kiedy sąsiad zauważył, że Tyler nie bardzo daje sobie radę z ogrodem, wymyślił rzecz niezwykle pożyteczną i milą, a mianowicie pod­noszona, kładkę czy raczej mostek łączący oba tarasy - solidny, z poręczami. Przechodził przezeń, by pielić i podlewać ogród. Rychło kładka zaczęła wisieć na stałe między balkonami, a ich stosunki stały się jeszcze bliższe. Wyręczali się nawzajem w takich sprawach jak telefony czy listy.

Wkrótce stali się jakby rodziną, tym bardziej że, jak większość mieszkańców Nowego Jorku, nie mieli w mieś­cie bliskich, bo pochodzili z innych stron.

Ale pół roku temu Tyler wzbogaciła się o prawdziwą rodzinę. Do miasta zjechała jej kuzynka, Kristin Beaumont, córka starszego brata matki - “zbawcy”, jak po­wiadała o nim mama, bo to właśnie on - wuj Thaddeus, dla bliskich Thad - zajął się matką i sześcioletnią wtedy Tyler, gdy ojciec zginał w wypadku, zostawiając je bez grosza. Tata był młody, nie myślał o polisie ani w ogóle o zabezpieczeniu rodziny. Z pomocą pośpieszył wuj Thad.

Otworzył serce i konto bankowe, krótko mówiąc, wziął je na utrzymanie, dzięki czemu mama mogła wrócić na studia i zrobić dyplom z pedagogiki. Później, gdy Tyler zapragnęła pójść w ślady wuja Thada, wziętego adwokata, też pomógł, finansując najpierw college, a potem studia na wydziale prawa.

Nie mogła więc - nawet nie przyszłoby jej to do głowy - - odmówić wujowi, kiedy poprosił, aby “miała oko” na kuzynkę, gdy ta zapragnęła mieszkać w Nowym Jorku, bo jakie jest to miasto, wszyscy wiedzą. I tak co tydzień Tyler chadzała do Krissy na niedzielny obiad, co zresztą nie sprawiało jej przykrości. Lubiła te wizyty u młodej osoby, z jednym tylko zastrzeżeniem, na całym świecie nie było gorszej kucharki niż Krissy.

- A dziś, co będzie na obiad? - pytał Barry, sięgając po konewkę z wodą. Jak zwykle starannie podlewał wszystkie skrzynki i doniczki.

- Kamienie - odparła Tyler z nutą sarkazmu w gło­sie. - Ta dziewczyna ma wyjątkowy talent, wszystko potrafi popsuć. Nie ma takiej pieczeni, której nie spaliłaby na kamień.

- A nie możesz jej poradzić, żeby zamawiała jedzenie na mieście?

- To nie wchodzi w rachubę. Krissy uważa, że jako przyszła żona i matka musi nauczyć się gotować.

- Taka ambitna? I nadał nie ma nadziei... - Nie dokończył. Przeszedł przez kładkę i zajął się doniczkami na tarasie Tyler.

- ...żeby jej wyperswadować tego szefa? - weszła mu w słowo. - Zwariowała na jego punkcie. To autentyczna obsesja i nie ma żadnej nadziei. - Sięgnęła po filiżankę, ale widząc, że nie została już ani kropla kawy, odstawiła naczynie na stolik.

Wuj Thad przez znajomości załatwił ukochanej córce eksponowaną posadę asystentki założyciela i właściciela firmy Magazyn Domowy - sieci sklepów z artykułami gospodarstwa domowego. Niemal natychmiast po podjęciu pracy Krissy zakochała się do szaleństwa w swoim charyzmatycznym szefie. Nie peszyła jej różnica wieku - Joel Kingsley był dobrze po czterdziestce, podczas gdy ona obchodziła ledwie dwudzieste trzecie urodziny. Burzy uczuć nie powstrzymywał także fakt, że - wedle orientacji Tyler - Joel K. odnosił się do Krissy z doskonałą obojęt­nością. Owszem, traktował ją miło, ale była to zwykła uprzejmość pracodawcy wobec pracownicy. A Krissy szalała z miłości.

Skutek był taki, że o niczym i nikim nie potrafiła rozmawiać, tylko o nim. W ciągu dwudziestu czterech obiadów, licząc od chwili, gdy zaczęła się obsesja, Tyler wysłuchała dwudziestu czterech długich monologów Kris­sy na temat Joela Kingsleya, męcząc się jednocześnie nad niejadalnymi wytworami kulinarnych ambicji ku­zynki.

Na początku, przez trzy chyba niedzielne spotkania, Tyler cierpliwie słuchała zwierzeń kuzynki, gdy ta piała z zachwytu na temat swej pracy, a zwłaszcza szefa. I choć w roli matrony powiernicy czuła się nader staro jak na swoje trzydzieści pięć lat, starała się przemówić Krissy do rozsądku.

- Jestem pewna - zauważała delikatnie - że pan Kingsley - specjalnie akcentowała “pan”, aby podkreślić róż­nicę wieku, o której Krissy nie chciała pamiętać - jest znacznie bardziej czarujący niż rówieśnicy, z którymi miałaś do czynienia przed przyjazdem do Nowego Jor­ku...

- Och, Tyler, nie widziałaś go, on jest... taki... cudow­ny! - wykrzyknęła Krissy. - A jak on się porusza... po prostu unosi się nad ziemią... Naprawdę... gdybyś go tylko zobaczyła.

Tyler uśmiechnęła się do siebie. W kręgach palestry uchodziła, słusznie zresztą, za specjalistkę od rozwodów. U siebie w kancelarii i na sali sądowej widziała wielu takich, co to unosili się nad ziemią... a później brutalnie i bezwzględnie występowali o rozwód, skąpiąc, jak tylko się dało, na należne alimenty.

- A ile razy był żonaty? - spytała rzeczowo, sięgając po ząbkowany nóż. Zwykły nie dałby rady pieczeni, którą kuzynka właśnie wniosła.

- Och. raz - odparła Krissy śpiesznie. - To znaczy... dwa, ale tak naprawdę to raz.

- No więc raz czy dwa? - Pieczeń wytrzymała pierw­sze natarcie. Ząbkowany nóż też okazał się bezsilny.

- Oficjalnie dwa - w głosie Krissy zabrzmiała nuta skrępowania - ale pierwszego małżeństwa nie można liczyć.

- Przed sądem liczą się wszystkie. - Tyler mocnej natarła nożem na podeszwę na talerzu.

- Mówisz jak tata. Zawsze tylko o paragrafach. Chcesz łyżkę?

- Łyżkę? A do czego?

- Jak to, do czego? Przecież mamy spaghetti z serem.

Tyler wbiła wzrok w czarną bryłę widniejącą na talerzu.

- A więc to jest?... - Przerwała, nie chcąc robić przykrości gospodyni. Odłożyła sztućce i spojrzała na Krissy. - Posłuchaj mnie, córeńko. Ja rozumiem, że Nowy Jork bardzo cię podnieca, a mężczyzna pokroju Joela Kingsleya tym bardziej. Zaszedł wysoko, a co ważniejsze, o własnych siłach, ale....

- On? Podnieca?! - wykrzyknęła Krissy. - On świata poza praca nie widzi. Nigdy nie bierze dnia wolnego ani w ogóle. Pracuje od rana do nocy. Wszystkim się interesuje i wszystkiego pilnuje.

Co za piła, pomyślała Tyler, ale nie odezwała się słowem. W najwyższym zdumieniu studiowała zawartość talerza. Przypalić pieczeń albo rybę, to może się zdarzyć, ale trzeba nie lada zdolności, aby na kamień spalić makaron z serem.

- Wiesz - zmieniła temat - mamy w kancelarii kilku młodych ludzi, których chciałabym ci przedstawić.

Na to dictum Krissy zerwała się z miejsca, zebrała talerze i wybiegła do kuchni, ogromnej i świetnie wypo­sażonej, tak samo jak cały apartament. Gdy Krissy za­pragnęła osiąść w Nowym Jorku, jej tata - wuj Thad - natychmiast sprawił jej eleganckie mieszkanie, droższe niż apartament Tyler i znacznie wykwintniej urządzone. Żeby ukochanej córeczce niczego nie brakowało, wuj Thad najął architektów, kupił wytworne meble i wszystko co tylko możliwe, czemu Tyler przyglądała się z niejaką zazdrością. Sama kupowała meble na wyprzedażach i li­cytacjach.

- Widzę, że zieleniejesz z zawiści, jak mawiała Scarlett O'Hara - zauważał Bary, gdy opowiadała mu o cudach w apartamencie Krissy. - Ale gdybyś nie brała tylu spraw bez honorarium, też byłoby cię stać na takie wytworności - dodawał pojednawczo.

Zaraz po pierwszym obiedzie u kuzynki Tyler wszczęła małe śledztwo w sprawie Joela Kingsleya. Wynik za­skoczył ją, bo z tego, co udało się ustalić, Joel Kingsley jawił się całkiem przyzwoicie. Zdumienie było tym więk­sze, że spodziewała się raczej, iż okaże się on zimnym draniem, który wykorzystuje własną pozycję, by bałamu­cić młode i naiwne panienki. Tymczasem okazało się, że Krissy mówiła prawdę i miała rację, jeśli idzie o jego pierwsze małżeństwo. Joel Kingsley popełnił je jeszcze w czasie studiów i przetrwało wszystkiego dwanaście miesięcy. Powtórnie ożenił się dopiero dwa lata po dyplomie i ten związek trwał dobre piętnaście lat.

Tyler rozpuściła dyskretne wici pośród znajomych i znalazła osobę, która znała Kingsleya nieco bliżej, a przynajmniej mogła powiedzieć o nim więcej, niż napisano w biogramie na łamach magazynu “Forbes”. Otóż wedle niej druga małżonka Joela Kingsleya po piętnastu latach doszła do wniosku, że ma dość bycia słomianą wdową - Joel ciągle siedział w biurze albo jeździł w interesach - i rzuciła, go dla trenera, u którego brała prywatne lekcje. Mimo to Kingsley, podkreś­lała informatorka, nader hojnie wyposażył eksmałżonkę na dalsze życie. Natomiast teraz usidliła go Celeste Delashaw.

- A któż to taki? - zdumiała się Tyler.

- Nie wie pani? A gdzież to pani się uchowała? W muzeum?

- Nie bywam na snobistycznych rautach po tysiąc dolarów za wejście, jeśli o to chodzi - odrzekła Tyler sucho, karcąc się w duchu za niepotrzebną złośliwość.

- Nie trzeba chodzić, wystarczy czytać - zabrzmiała równie złośliwa odpowiedz.

Tym razem Tyler zmilczała. Nie zamierzała wyjaśniać, że po prostu szkoda jej czasu na czytanie opowieści z życia tzw. wyższych sfer, a poza tym przez jej kan­celarię przewinęło się niemało kobiet, które wszystko poświęcały dla mężowskich karier; nie szczędziły wysił­ków, żeby utrzymać dom i dzieci, gdy mąż kończył studia i wspinał się na pierwsze szczeble kariery, żadnej jednak nie było dane skorzystać ze wspólnej przecież inwestycji. Gdy nadchodził czas odcinania kuponów, mąż znikał z kimś młodszym i atrakcyjniejszym, a pięćdziesięcioparoletnia, spracowana małżonka zostawała na lodzie.; Wiele takich dam trafiało do Tyler, szukając sprawied­liwości.

- Celeste Delashaw była żoną Maximiliana Aldricha, a o nim musiała pani słyszeć.

Tyler spojrzała na zegarek. Za piętnaście minut musi być w sądzie. Rozmowa na szczęście odbywała się przez telefon komórkowy.

Oczy wiście - przytaknęła pośpiesznie, aby zakoń­czyć. - Huty Aldricha!

- A także fabryki samochodów, stocznie i samoloty.

- Oczywiście - powtórzyła Tyler - ale wróćmy do Joela Kingsleya, Jaki on naprawdę jest? Pytam, bo moja kuzynka, która u niego pracuje, zadurzyła się w nim na amen. jest młoda, naiwna i nie wiem, czy on jej nie zbałamuci.

W telefonie zaległa cisza.

- Zadurzyła? Zbałamuci? - rozległo się po chwili. - Słowo daję, od lat nie słyszałam takich określeń. Jeśli więc dobrze rozumiem, to boi się pani, że jeśli tylko Kingsley spostrzeże, że dziewczyna wodzi za nim oczami i jest chętna, to zerżnie ją, nie wychodząc z biura.

- No cóż, jeśli chce pani to tak ująć... - odparła Tyler, zbulwersowana brakiem taktu u swojej rozmówczyni.

- Nie ma obawy. Póki Celeste Delashaw ma na niego oko, nic takiego się nie stanie.

- Dzięki Bogu, ale to nic nie mówi o nim samym.

- Też nie ma obaw. Ja przynajmniej nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Żona go rzuciła nie dlatego, że sypiał z sekretarkami, ale dlatego, że bez przerwy praco­wał. Ale chłop to chłop. Jak ta pani kuzynka wygląda?

Tyler nie miała ochoty odpowiadać.

- Bardzo pani dziękuję. Zrewanżuję się przy okazji. Do usłyszenia. - Zakończyła połączenie.

Rozmowa niestety nie rozwiała wszystkich obaw, bo cóż z tego, że Joel Kingsley wyglądał na przyzwoitego człowieka, skoro nie usuwało to zagrożenia. Był bogaty, wpływowy i niejedna Krissy durzyła się w nim na śmierć. Niby samotny, a faktycznie związany z bogatą damą, i to groźną, bo - sądząc z opowieści - wielce zazdrosną o swoją “własność”.

- A dlaczego sama czegoś nie ugotujesz i nie weźmiesz ze sobą? - Barry wyrwał ją z zamyślenia, podpowiadając rozwiązanie jednego przynajmniej problemu.

- Próbowałam i też na nic. To, co przyniosę, Krissy chowa do lodówki, a podaje swoje. Barry, poradź mi, co robić. Wuj Thad liczył, że jej dopilnuję, a ona tymczasem traci głowę dla faceta dwa razy starszego od siebie. Zawsze ją prowadzano za rączkę, dmuchano j chuchano, i dziewczyna nie zna życia.

- A ty niby znasz? - odrzekł Barry zaczepnie. - Dla mnie żadna z was nic nie wie o prawdziwym życiu, obie macie spaczone pojęcie. Małej wydaje się, że nie ma złych ludzi i nikt jej nie skrzywdzi, a tobie przeciwnie. Oglądasz świat przez pryzmat swojej kancelarii i widzisz wyłącznie zło: facetów gotowych wyrządzić każde świń­stwo.

- Znów zaczynasz?! Zostaw w spokoju moje życie emocjonale. - Wstała, poprawiła szlafrok (jeszcze się nie ubrała po porannej kąpieli), wzięła filiżankę i weszła do mieszkania.

- A zostawię, zostawię - rzucił za nią. - Nie można rozmawiać o czymś, co nie istnieje!

Tyler zerknęła na zegar. Późno. Nie ma mowy o na­stępnej kawie, a o przekomarzaniu z Barrym - tym bardziej. Trzeba się ubrać, bo czas wychodzić.

Trzy kwadranse później pukała już do Krissy. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz, Znów cisza. Ciotczyna wyobraźnia zaczęła działać, serce zabiło moc­nej. Co, u licha?! Sięgnęła do torebki po klucz. Miała zapasowy, na “wszelki wypadek”.

Powitała ją ciemność. Światła wygaszone, a co gorsza, nie czuła woni przypalonych garnków. Weszła do kuchni. Posprzątane, żadnych śladów gotowania. Dziwne. Krissy nigdy nie zapominała, kiedy miała mieć gości. Gdy z sypialni dobiegł ją cichy jęk, jakby miauczenie kota, serce podeszło jej do gardła. Rzuciła się biegiem, nie bacząc, że szpilkami kaleczy kosztowną intarsjowaną podłogę.

Pchnęła drzwi i zaskoczona stanęła w progu. Krissy leżała w łóżku. Buzia rozpalona od gorączki. Wokół cztery pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Cztery puste walały się po podłodze. Na stoliku nocnym dwie butelki wody, termometr i cztery fiolki z tabletkami. –

- Zachorowałam - poskarżyła się dziewczyna ochry­płym głosem.

- Dlaczego nie zadzwoniłaś?! - zawołała Tyler. Ton wyrażał oburzenie, ale wzrok radość, że kuzynka się odnalazła. Z troską dotknęła czoła Krissy. Ciepłe, lecz nie rozpalone, a więc temperatura niewysoka. - Trzeba było zadzwonić, zajęłabym się tobą.

- Nie chciałam cię kłopotać, wiem, jak bardzo jesteś zajęta. Zadzwoniłam do taty i tata przysłał lekarza.

- Jak to przysłał? - zdumiała się Tyler. - Samolotem?

- No nie! Wydzwonił lekarza tu na miejscu. Doktor był już u mnie. Bardzo miły. Powiedział, że mam grypę, że muszę leżeć, a to znaczy, że z wyjazdu nici.

- Oczywiście, kochanie, nigdzie nie pojedziesz, poleżysz w łóżku, a ja się tobą zajmę. Mam sporo zaległego urlopu, więc posiedzę przy tobie, a przy okazji pokażę ci, jak się zamawia jedzenie na mieście.

- Wykluczone! - wykrzyknęła Krissy. Chwyciła się za głowę i opadła na poduszki. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć do Szkocji. Samolot jest po południu.

Tyler przysiadła na skraju łóżka. Bez słowa sięgnęła po fiolki z lekami i uważnie przeczytała etykiety. Chciała sprawdzić, które to tabletki sprawiły, że kuzynka plecie od rzeczy.

Z napisów niestety nic nie wynikało.

- Nie, kochanie. - Uśmiechnęła się uspokajająco do Krissy. - Nigdzie się nie wybieram, ani do Szkocji, ani w ogóle nigdzie. Nie martw się, zajmę się tobą.

- Wykluczone - powtórzyła Krissy z mocą, siadając na łóżku. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć. Nie ma innego wyjścia. Jesteś potrzebna Joelowi, to znaczy... ja mu jestem potrzebna, ale ja nie mogę, więc....

- Ależ, kochanie. Połóż się i nie denerwuj. - Tyler delikatnie ułożyła chorą na poduszkach. - Poleż sobie spokojnie, a ja zamówię coś do jedzenia. Nabierzesz sił i poczujesz się lepiej. Myślę, że talerz rosołu dobrze ci zrobi. Znam dobrą restaurację w pobliżu, koszerną. Zaraz zadzwonię, zamówię rosół, sok ze świeżych pomarańcz i bajgle.

- Nie, nie rób tego, nie ma czasu na jedzenie - za­protestowała Krissy i w jej oczach zabłysły łzy. - Musisz zaraz jechać na lotnisko, bo nie zdążysz na samolot.

- O czym tym mówisz, kochanie? Daj mi numer tego lekarza, którego przysłał wuj. Myślę, że powinnam po niego zadzwonić.

- Ależ ja wcale nie zwariowałam i jestem całkiem przytomna, jeśli o to ci chodzi - szepnęła Krissy przez łzy. Sięgnęła po chusteczki i osuszyła oczy.

Tyler spojrzała na podłogę, gdzie spoczywał już cały kłąb wilgotnych od łez chusteczek.

- Co to ma znaczyć? Wypłakałaś całe jezioro? Co się stało?

Krissy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale łzy znów napłynęły jej do oczu i rozszlochała się na dobre.

Różniło je zaledwie dwanaście lat, ale Tyler kochała swoją piękną kuzynkę jak córkę. Opiekowała się nią “od zawsze”. Zmieniała pieluchy, kołysała do snu, oszczędzała ze swego skromnego kieszonkowego, kupując prezenty, choć nie musiała, bo rodziców Krissy - jak mówiła marna - stać było naprawdę na wszystko. Ale Tyler nic tak nie cieszyło jak uśmiech na ustach Krissy i śmieszne dołki na policzkach, gdy mała kuzynka z ciekawością i zapałem odpakowywała prezenty.

W wieku czternastu lat Tyler zaczęła regularne dyżury przy dwuletniej wtedy Krissy. Doglądała jej, gdy rodzice wychodzili w gości, do teatru lub gdzie indziej. Spędzone wspólnie godziny jeszcze bardziej umocniły jej uczucia do małej. Tyler uwielbiała wieczory z kuzynką. Zawsze była nad wiek poważna, toteż nie przepadała za towarzys­twem koleżanek ze szkoły, a dziewczyńskich szeptanek o chłopakach wręcz nie znosiła, natomiast bardzo chętnie zaszywała się u wujostwa z dzieckiem.

Do tego stopnia stroniła od rówieśniczek, że mama zaczęła się poważnie martwić, ale wuj Thad, obserwując, jak Tyler wspaniale bawi się z Krissy, uspokajał ją.

- Wszystko jest w porządku. Tyler po prostu ma swój własny rytm i nie ma co się przejmować, że nie lata za chłopakami i nie marnuje czasu na plotki i stroje.

Mama dała się przekonać, przestała narzekać, że córka nie zachowuje się jak “normalna” dziewczynka w jej wieku, a co więcej, korzystając z wolnych wieczorów, kiedy Tyler zajmowała się małą, zapisała się na kursy tańca i tam właśnie poznała pewnego pana, który wkrótce został jej drugim mężem.

Gdy Tyler wyjechała na studia, kontakty z Krissy siłą rzeczy stały się rzadsze. Tyler martwiła się, czy mała da sobie bez niej radę, czy nie będzie tęsknić. Ale Krissy, inaczej niż starsza kuzynka, nie stroniła od rówieśników i rychło - o czym Tyler przekonała się, gdy przyjechała na ferie do domu - znalazła sobie towarzystwo do wspól­nych zabaw.

Zaraz po przyjeździe Tyler pobiegła przywitać się z małą. Stanęła w milczeniu, widząc, że Krissy bawi się wesoło z sześcioma koleżankami. Wuj Thad, który przy­glądał się tej scenie, przygarnął Tyler do siebie.

- No cóż - powiedział - twoje pisklę wyfrunęło z gniazda, ale nie powinnaś tego aż tak przeżywać.

- Wcale nie, cieszę się, że mała ma towarzystwo - odparła Tyler, nie dodając, że jednak serce ją ukłuło.

Później pochłonęły ją studia i życie na uczelni. Zaczęła się udzielać towarzysko, spotykała się nawet z paroma młodymi ludźmi, ale po dyplomie wszystko się skończyło, gdy rozjechali się w różne strony.

Po aplikacji Tyler osiad...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin