Irving_John_-_Wymyslona_dziewczyna.doc

(422 KB) Pobierz
John Irwing

John Irwing

 

 

Wymyślona dziewczyna

The imaginary girlfriend

Przełożył: Jacek Spólny

Pruszyński i S-ka

Warszawa 2002

 


Profesorski dzieciak

 

Za moich czasów w prywatnym college’u w Exeter nie znano przedmiotu „nauka twórczego pisania” - na zajęciach królował esej. Ja jednak pisałem przede wszystkim opowiadania; pokazywałem je (poza zajęciami) George’owi Bennettowi, ojcu mojego najlepszego kolegi. Nieżyjący już pan Bennett, wówczas dyrektor wydziału anglistyki, był moim pierwszym krytykiem i życzliwym doradcą - potrzebowałem jego pomocy. Oblałem egzaminy z łaciny i matematyki i musiałem kontynuować naukę przez jeszcze jeden, piąty już rok - co było wydarzeniem bez precedensu w dziejach szkoły; udało mi się jednak zapisać na zajęcia zwane „angielski z P” - owo „P” oznaczało rodzaj pisania, którym chciałem się zająć. Grono wybranych, do których należałem, miało tworzyć, co udawało mi się rzadko.

O ile pamiętam (a pamięć czasami mnie zawodzi), na „angielskim z P” bezwzględnie najlepszym pisarzem i najbardziej bezkompromisowym krytykiem był mój kolega z zapaśniczej maty, Chuck Krulak, o przydomku Brutal; w przyszłości miał on zostać generałem Charlesem C. Krulakiem, dowódcą korpusu piechoty morskiej i członkiem sztabu generalnego. Wśród uczniów wyróżniał się też, równie drwiący i krytyczny, co przyszły generał Krulak, kolega z piątego roku kursu angielskiego, przyszły pisarz G.W.S. Trow; wtedy mówiło się na niego po prostu George, choć był drapieżny jak łasica i bardzo bałem się jego zębów. Całkiem niedawno w rozmowie z nim dowiedziałem się, ku swojemu zdumieniu, że był w Exeter straszliwie nieszczęśliwy; zawsze sprawiał na mnie wrażenie zbyt pewnego siebie, by cierpieć - podczas gdy mój własny stan ducha charakteryzował się wówczas nieustannym zakłopotaniem.

Nigdy w życiu nie dostałbym się do Exeter w normalny, oficjalny sposób; uczyłem się kiepsko - później okazało się, że mam dysleksję, ale wtedy jeszcze nikt o czymś takim nie słyszał. Niemniej jednak przyjęto mnie do college jako syna jednego z pedagogów. Mój ojciec był historykiem; ukończył literaturę i języki słowiańskie na uniwersytecie Harvarda i był pierwszym, który nauczał w Exeter historii Rosji. Ja sam doprowadziłem i tak już niezręczne stosunki wewnątrz naszej rodziny do stanu ogromnego napięcia, gdyż zapisałem się na jego zajęcia. Tata odpłacił mi za to trójką z plusem na koniec kursu.

Że w Exeter szło mi ciężko, to mało powiedziane. Mnie jedynemu wymknął się spod kontroli eksperyment z muszką owocówką. Czerwone i białe punkciki krzyżowały się w takim tempie, że straciłem ich trop pokoleniowy; próbowałem pozbyć się dowodów swej nieudolności, wyrzucając je do fontanny przed laboratorium - nieświadom, że owocówki mogą jeszcze przez wiele dni żyć (i rozmnażać się) w rurach doprowadzających wodę. Gdy ogłoszono, że niezdatna do użytku fontanna jest „zanieczyszczona” - dosłownie roiło się w niej od wilgotnych muszek - nie wiedząc, gdzie podziać się ze wstydu, przyznałem się do winy.

Biolog uczący genetyki, pan Mayo-Smith, darował mi, bo byłem jedynym wśród jego uczniów miejscowym (czyli mieszkańcem Exeter), który posiadał broń; potrzebował mnie, a konkretniej - mojego karabinka. Uczniom z internatów, rzecz jasna, zabroniono posiadania broni palnej. Ale ja, jako rdzenny mieszkaniec New Hampshire - a na naszych tablicach widnieje maksyma: „Bądź wolny lub umieraj” - dysponowałem całym arsenałem; na prowadzone przez pana Mayo-Smitha zajęcia wstępne z biologii przynosiłem gołębie, do których zwykle strzelałem z dachu jego stodoły. Na szczęście mieszkał spory kawałek za miastem.

Jednak pana Mayo-Smitha zawiodłem nawet jako snajper. Chciał, żeby gołębie zabijać zaraz po tym, jak się najadły; dzięki temu uczniowie, którzy dokonywali sekcji ptaków, mogliby zbadać zawarte w ich wolach pożywienie. Dlatego pozwalałem gołębiom na jedzenie ziarna z pola pana Mayo-Smitha. Kiedy je stamtąd zganiałem, głupie zawsze leciały na dach stodoły. Był ułożony z gontów; gdy je trafiałem - używałem karabinka z celownikiem 4X i nabojów kaliber 22, starając się nie strzelić w wole - zsuwały się po jednej ze stron. Pewnego dnia przestrzeliłem dach i odtąd pan Mayo-Smith ani na chwilę nie dawał mi spokoju, ponieważ dach stale przeciekał. Muszki owocówki w fontannie to kłopot dla szkoły, ale ja przecież podziurawiłem stodołę samego pana od biologii, „własność prywatną ze wszystkimi tego konsekwencjami” - jak lubił mawiać mój ojciec podczas zajęć z historii Rosji.

Przestrzelenie stodoły pana Mayo-Smitha było mniej upokarzające niż lata poświęcone terapii językowej. W Exeter nie znano powodów pisania z błędami, to znaczy niewiele na ten temat wiedziano. Przyczyną była naturalnie dysleksja, ale takiej diagnozy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nikt nie umiał postawić. Zajmujący się moim tajemniczym przypadkiem terapeuta uznał moje kłopoty za problem natury psychologicznej. (Upośledzenie językowe nie ułatwiło mi pokonania trudności, jakie miałem w college’u). Kiedy stwierdzono, że kolejne seanse terapii językowej nie mają praktycznie żadnego wpływu na moją zdolność odróżniania alegorii od alergii, skierowano mnie do szkolnego psychiatry.

Czy nienawidzę szkoły?

- Nie. (Przecież się w niej wychowałem!) Dlaczego nazywam ojczyma „ojcem”?

- Bo go kocham i jest to jedyny „ojciec”, jakiego znam.

Czemu przyjmuję „postawę obronną”, kiedy ludzie nazywają mojego ojca ojczymem?

- Bo go kocham i jest to jedyny ojciec, jakiego znam - więc dlaczego nie miałbym tak reagować?

Czemu się złoszczę?

- Bo nie umiem pisać ortograficznie.

Ale dlaczego nie umiem pisać bez błędów?

- Nie mam pojęcia.

Czy to, że mój ojczym... ojciec mnie uczy, jest dla mnie „krępujące”?

- Uczył mnie przez rok. Do tej szkoły chodzę i piszę, jak piszę, już od pięciu lat.

Ale dlaczego się złoszczę?

- Bo nie umiem pisać bez błędów i muszę do pana chodzić.

- Denerwujemy się, bardzo się złościmy, prawda? - dociekał psychiatra.

- Oczywiście, że się złuszczymy - odpowiedziałem. (Próbowałem z powrotem skierować rozmowę na moje kłopoty z ortografią).

 

W parterze

 

W college’u było jedno miejsce, w którym zawsze udawało mi się zachować spokój ducha; nigdy nie denerwowałem się w sali zapaśniczej, a to zapewne dlatego, że nie czułem się tam kimś gorszym. Sam się dziwię, że uprawianie zapasów przychodziło mi z taką łatwością. Nigdy nie wyróżniałem się wyjątkową tężyzną fizyczną. Nie znosiłem rozgrywek Małej Ligi w baseballu. (Urazę tę przeniosłem na wszystkie inne dyscypliny, w których ma się cokolwiek do czynienia z piłką). Nieco mniej głęboką niechęcią darzyłem narciarstwo i łyżwiarstwo. (Jako tako znoszę zimno). Miałem za to niewytłumaczalną skłonność do fizycznego kontaktu, do zastrzyku adrenaliny związanego z obijaniem się o przeciwników. Na piłkę nożną byłem jednak za niski - poza tym w grę znów wchodziła piłka.

Kiedy człowiek coś pokocha, jest zdolny zanudzić każdego wyjaśnianiem powodów swojej fascynacji, wszystko jedno jakich. W zapasach, tak samo jak w boksie, zawodników dzieli się na kategorie wagowe i w ten sposób sportowcy obijają (się o) ludzi podobnych wymiarów. Można walić w nich bardzo mocno, ale na ziemi ląduje się wcale miękko. Istnieją również bardziej uporządkowane aspekty agresywności tego sportu walki. Zawsze podziwem napełniała mnie reguła, że zawodnik, który uniesie przeciwnika w górę, ma obowiązek zatroszczyć się o jego „miękkie lądowanie”. Ale moją miłość do zapasów najlepiej chyba wyjaśnia fakt, że tutaj po raz pierwszy osiągałem jakiekolwiek sukcesy. A całe swoje, koniec końców, umiarkowane powodzenie w tym sporcie zawdzięczam pierwszemu trenerowi, Tedowi Seabrooke’owi.

Swego czasu był on mistrzem Wielkiej Dziesiątki ligi amerykańskich zapasów i dwukrotnym mistrzem Stanów Zjednoczonych w Illinois; miał o niebo za wysokie kwalifikacje na trenera zapasów w Exeter: prowadzone przez niego zespoły szkół średnich przez wiele lat królowały na matach Nowej Anglii. Jako wicemistrz wagi do 155 funtów w zawodach Amerykańskiego Stowarzyszenia Zapaśników Szkół Średnich, Ted był przystojny; ja go pamiętam, gdy przekroczył już dwieście funtów. Siadał na macie i szeroko rozsuwał nogi; ręce zgięte w łokciach zakładał na piersi, wyciągając je w stronę ćwiczącego z nim zawodnika. Nawet w tej niedogodnej pozycji umiał się bronić - nie było takiego, któremu udałoby się zajść go od tyłu. Siedząc na pupie, poruszał się błyskawicznie jak krab: podcinał nam nogi, chwytał nogami w kleszcze, rękami unieruchamiał dłonie albo zginał kark. Zdobywał przewagę, siadając na tułowiu rywala albo chwytając go za prawą rękę i lewą nogę (chwyt poprzeczny); obchodził się jednak z nami delikatnie i zawsze zdawało się, że niewiele trudu kosztuje go krzyżowanie naszych zamiarów. (Wiele lat później zachorował na cukrzycę, a potem na raka. Podczas mszy żałobnej nie byłem w stanie wygłosić nawet połowy mowy pochwalnej, jaką ułożyłem, gdyż zdawałem sobie sprawę, iż wygłaszając niektóre zdania, nie potrafiłbym powstrzymać się od płaczu).

Ted Seabrooke nie tylko nauczył mnie zapasów, lecz - co ważniejsze - przestrzegł, że nigdy w życiu nie będę więcej niż „poprawnym” zawodnikiem; wynikało to z mojej ograniczonej sprawności. Na długo zapamiętałem jego radę: jeśli chcę nadrobić braki, muszę się solidnie przyłożyć do treningu i zostać sumiennym adeptem zapasów. „Z reguły przecenia się rolę talentu - mawiał Ted. - Przeciętne uzdolnienia jeszcze o niczym nie przesądzają”.

Na poziomie szkoły średniej walka zapaśnicza trwa sześć minut i dzieli się na trzy dwuminutowe rundy, między którymi nie ma przerw. Pierwszą rundę obydwaj zawodnicy rozpoczynają, stojąc w pozycji neutralnej, w której żaden nie ma przewagi nad konkurentem. W drugiej rundzie jeden z rywali mógł w tamtych czasach wybrać pozycję górną lub dolną; w trzeciej wybór należał do drugiego z zawodników. (Obecnie zwiększono liczbę możliwości i można dodatkowo wybrać pozycję neutralną, a zapaśnik wybierający w drugiej rundzie może odłożyć decyzję do rundy trzeciej).

Trener Seabrooke nauczył mnie, że przez pierwsze dwie rundy powinienem robić wszystko, by różnica punktowa między mną a rywalem nie była zbyt duża, tak by w końcu wykonać rzut lub wózek i dzięki temu wygrać mecz. Miałem też jak ognia unikać zamieszania, wolnej amerykanki, gdy żaden z zawodników nie panuje nad sytuacją. (Z takiej szarpaniny zwycięsko zawsze wychodzi silniejszy zapaśnik). Celem było kontrolowanie tempa walki, możliwe dzięki kombinacji techniki, poprawnej pozycji i wytrzymałości. Zdaję sobie sprawę, że taka metoda sprawia wrażenie nudnej - ja należałem do nudnych zapaśników. Najlepiej spisywałem się, gdy walka toczyła się powoli. Do gustu przypadały mi występy, podczas których ani ja, ani przeciwnik nie zdobywaliśmy zbyt dużej liczby punktów.

Rzadko zdarzało mi się położyć kogoś na łopatki. Przez pięć lat trenowania w Exeter udało mi się to najwyżej ze sześć razy. Z kolei ja sam też prawie nigdy nie leżałem na macie: przytrafiło mi się to dwukrotnie.

Wygrywałem 5 do 2, gdy górowałem nad przeciwnikiem, 2 do 1 lub 3 do 2, gdy mi się szczęściło, a przegrywałem 3 do 2 albo 4 do 3, gdy miałem mniej szczęścia. Gdy udawało mi się pierwszemu sprowadzić przeciwnika do parteru, z reguły wygrywałem; jeśli ktoś pierwszy sprowadził mnie, wyjście z tej pozycji przychodziło mi bardzo ciężko - nie umiałem zajść rywala od tyłu. Kontrowałem także - jak mawiał trener Seabrooke - zaledwie „poprawnie”. Jeśli przeciwnik był lepszy siłowo, nie mogłem polegać na swoich kontrach, które były za wolne: miałem słaby refleks. W walce z lepszym atletą atakowałem pierwszy, z lepszym zapaśnikiem - próbowałem kontrolować pierwsze ataki.

„Lub vice versa, jeśli poprzedni sposób nie skutkuje” - mawiał trener Ted Seabrooke miał poczucie humoru. „Ciało musi zazwyczaj podążać za głową” - dodawał. I: „Zawodnik znajdujący się w parterze może się nieźle odgryźć”.

Właśnie czegoś takiego mi dotąd brakowało. Startowałem z parteru, dlatego musiałem panować nad tempem... wszystkiego. Tego nie można się było nauczyć na zajęciach „angielskiego z P”, ale cała koncepcja znajdowała również zastosowanie do wypracowań z twórczego pisania, a właściwie do całej nauki szkolnej. Gdy koledzy uczyli się zadanej lekcji z historii w godzinę, ja przeznaczałem na to dwa albo trzy razy więcej czasu. Ponieważ robiłem błędy, sporządziłem listę słów, w których przytrafiało mi się to najczęściej, i nosiłem ją ze sobą; miałem tę listę pod ręką nawet na wypadek niezapowiedzianych sprawdzianów. Przede wszystkim wielokrotnie je przepisywałem; pierwsze wersje wypracowań przypominały próby sprowadzenia rywala do parteru w jakiś nowy sposób: trzeba było setki razy przećwiczyć nową technikę, zanim człowiek zaczął myśleć o wykorzystaniu jej w walce. Zacząłem traktować na serio swój brak uzdolnień.

Pewien pyszałkowaty nauczyciel hiszpańskiego czepiał się wszystkich, którzy nie byli perfekcjonistami, i szydził bez serca, patrząc na nas z góry i mówiąc pogardliwie, że koniec końców, wylądujemy na uniwersytecie stanowym w Wichita. Nie wiedziałem wtedy, że Wichita leży w Kansas; wiedziałem tylko, że sobie z nas drwi: byliśmy za mało uzdolnieni, żeby dostać się na Harvard, więc Wichita to było coś w sam raz dla nas. Odpierdol się, powtarzałem w myślach. Ja chciałbym wypaść dobrze w Wichita. Ted Seabrooke poszedł na studia do Illinois. Sądzę, że nauczyciel hiszpańskiego nie cenił zbyt wysoko także tamtejszego uniwersytetu.

Pamiętam, że gdy kiedyś powiedziałem Tedowi, że miałem dwóch sympatycznych i jednego nieprzyjemnego nauczyciela hiszpańskiego, odpowiedział: „Nie ma co narzekać, mogło być gorzej”.

 

Tost, który ważył pół funta

 

Kiedy uczyłem się w Exeter za kadencji trenera Seabrooke’a, w tamtejszych zapasach zaszły dwie poważne zmiany. Po pierwsze, salę zapaśniczą przeniesiono z piwnicy pod starą salą gimnastyczną do pomieszczenia nad halą sportową, zwaną klatką. Nowa sala mieściła się między krokwiami i było tam bardzo ciepło; od strony ubitej bieżni na dole i drewnianej bieżni wokół górnej części hali dochodził nieustający, rytmiczny tupot biegaczy. Przestawaliśmy go słyszeć, gdy tylko zaczynaliśmy trening. Od drewnianej bieżni oddzielały naszą salę ciężkie drzwi, zasuwane na czas treningu.

Wówczas w zapasach zmieniono również same maty. Zaczynałem uprawiać zapasy na matach z końskiego włosia, pokrytych warstwą cieniutkiego, elastycznego plastiku; ta plastikowa powłoka dość skutecznie zapobiegała otarciom, ale - jak prześcieradło - łatwo ściągała się podczas ćwiczeń. Luźne fałdy powodowały wiele urazów kostek; stare maty praktycznie nie łagodziły wstrząsów; o wiele lepiej spisywały się nowe, które dostarczono do Exeter akurat w chwili, gdy otwarto nową salę.

Powierzchnia ich była gładka, nie miały żadnego dodatkowego przykrycia. Gdy się nagrzały, można było z wysokości pół metra upuścić jajko i go nie rozbić. (Gdy ktoś robił ten eksperyment i jajko się tłukło, tłumaczyliśmy, że temperatura mat jest za niska). Na zimnej podłodze sali gimnastycznej faktura maty ulegała gwałtownym zmianom. Wiele lat później, w Vermoncie, trzymałem matę w swojej nieogrzewanej stodole; zimą była twarda jak podłoga.

W klatce, chociaż nie w samej sali treningowej, rozgrywaliśmy większość naszych meczów zapaśniczych. Od drewnianej bieżni odchodziła drewniana galeria w kształcie litery L. Stamtąd - jak też z zakrętu samej bieżni - dwustu, a nawet trzystu widzów mogło nas oglądać na zbyt małym (w świetle przepisów) boisku do koszykówki, gdzie zostawało trochę miejsca, w którym można było ustawić kilkanaście rzędów krzeseł; większość kibiców oglądała nas z góry, z galerii i z drewnianej bieżni. Sprawiało to wrażenie, że walczymy na dnie filiżanki, a widzowie patrzą na nas sponad jej brzegu.

Miejsce, w którym odbywaliśmy walki, ochrzczono bardzo trafnie „dołkiem”. Zapach piachu z pobliskiej bieżni w jakiś osobliwy sposób przypominał nam o lecie, mimo że zapasy są sportem zimowym, drzwi do sali się nie zamykały, dlatego w dołku nigdy nie było ciepło; maty, ciepłe i miękkie w sali zapaśniczej, były w czasie zawodów zimne i twarde. A gdy spotkania zapaśnicze zbiegały się w czasie z mityngami lekkoatletycznymi, w dołku rozlegał się odgłos pistoletu startowego. Zawsze zachodziłem w głowę, co też o tych strzałach sądzą zawodnicy gości.

Moja pierwsza walka w dołku dała mi niezłą nauczkę. Zawodnicy zaczynający uprawianie zapasów dopiero w pierwszej czy drugiej klasie szkoły średniej, a występujący na dodatek w niezłych drużynach - należą do rzadkości. W New Hampshire w latach pięćdziesiątych miłości do zapasów - w odróżnieniu do baseballu, koszykówki, hokeja czy łyżwiarstwa - nie ssało się z mlekiem matki. Każda dyscyplina sportu ma swoje specyficzne właściwości. Podobnie jest z zapasami. Podwójne sprowadzenie do parteru w niczym nie przypomina przejęcia piłki w futbolu amerykańskim. Zapasy nie polegają na przewróceniu przeciwnika na ziemię, lecz na zdobyciu nad nim kontroli. Żeby wykonać rzut za nogi, nie wystarczy zlatać człowieka za nie i pchnąć; trzeba jeszcze znaleźć się pod rywalem, unieść go do góry, a dopiero na końcu położyć na matę - tego typu przykłady można by mnożyć. Dość powiedzieć, że początkujący zapaśnik jest praktycznie na straconej pozycji w walce ze starym wygą, niezależnie od swojej siły czy przygotowania kondycyjnego.

Zapomniałem już, jakie dokładnie zbiegi okoliczności (choroby innych naszych zawodników, kontuzje, śmierć w rodzinie, a może wszystkie trzy naraz) doprowadziły do mojego pierwszego występu w dołku; uprawiałem zapasy dopiero pierwszy rok i zupełnie wystarczał mi trening z takimi jak ja nowicjuszami. W sali zapaśniczej wisiała „tabelka” z nazwiskami zapaśników w poszczególnych kategoriach, zestawionymi według kolejności występów w zawodach międzyszkolnych; na początku zajmowałem czwartą albo piątą pozycję w tabelce do wagi 133 funtów. Ale zawodnik z uniwersytetu był chory albo kontuzjowany, jego dubler nie osiągnął na czas odpowiedniej wagi, a chłopak, który był za nimi w kolejce, pojechał chyba na weekend do domu z powodu rozwodu rodziców. A zresztą kto to wie? Tak czy owak, byłem pierwszym kandydatem do reprezentacji szkoły w kategorii do 133 funtów.

Ta niemiła wiadomość zaskoczyła mnie w stołówce college’u, gdzie pracowałem jako kelner przy jednym ze stołów dla profesorów; całe szczęście, że nie jadłem jeszcze śniadania - na pewno bym je zwrócił. Tak się złożyło, że ważyłem o dwa kilo za dużo i musiałem biegać prawie godzinę po drewnianej bieżni w klatce; miałem na sobie narciarską bluzę i zimowe ubrania. Potem w sali do zapasów pół godziny skakałem na skakance, ubrany w gumowy kombinezon i bluzę od dresu z kapturem. Gdy się ważyłem przed walkami, tylko pięć dekagramów dzieliło mnie od górnego limitu mojej kategorii; wtedy też po raz pierwszy ujrzałem swojego przeciwnika, broniącego tytułu mistrza Nowej Anglii, niejakiego Vincenta Buonomana z college’u Mount Pleasant w Providence w stanie Rhode Island.

Niewystawienie zawodnika w mojej kategorii wagowej nie wyrządziłoby zespołowi tylu szkód, co przegrana przez położenie na łopatki, kosztująca sześć punktów. Trener Seabrooke miał nadzieję, że zdołam sobie poradzić. W tamtych czasach przegrana wskutek decyzji sędziów kosztowała zespół trzy punkty, niezależnie od wyniku walki. Tak więc miałem dostać baty, zespół zaś stracić trzy, a nie sześć punktów.

Przez pierwsze piętnaście czy dwadzieścia sekund zdawało mi się, że zdołam ten cel osiągnąć; potem Buonomano powalił mnie na ziemię i resztę rundy przetrwałem trzymany w mostku - kark miałem silny. Wybór pozycji w drugiej rundzie należał do mnie i - idąc za radą trenera - wybrałem górną. (Ted wiedział, że w dolnej radzę sobie bardzo kiepsko). Ale rywal natychmiast zrobił mi wózek i praktycznie całą drugą rundę także walczyłem na plecach. Punkty dostawałem tylko za ucieczki - niezasłużenie, bo Buonomano mnie puszczał; sądził, że łatwiej będzie położyć takiego przeciwnika na łopatki zaraz po sprowadzeniu do parteru. Po jednym z rzutów upadłem na twarz: trzymał mnie za ręce i nie mogłem się podeprzeć. (Zwrot „zobaczyć wszystkie gwiazdy” jest absolutnie trafny).

Kiedy przerywa się walkę, by zatamować krew, nie mierzy się czasu kontuzji, ponieważ krwawienia nie sposób udawać. W innych przypadkach zapaśnikowi przysługuje półtorej minuty na leczenie kontuzji w ciągu całej walki. Wtedy nikt nie mierzył czasu; gdy tylko trener napchał mi do nosa wystarczająco dużo waty i trochę przestało mi się kręcić w głowie, popatrzyłem na zegar: do końca pozostało jedynie piętnaście sekund! Byłem pewien, że przeciwnik nie położy mnie na plecy - zapewniałem o tym Teda Seabrooke’a.

- To dopiero druga runda - odpowiedział.

Przegrałem przez tusz w połowie trzeciej. „Na niecałą minutę przed końcem” - lamentowała moja matka.

Kiedy ktoś położy cię na łopatki w dołku, najboleśniej w pamięci zachowuje się obraz tych wszystkich siedzących gdzieś wysoko, wpatrzonych w człowieka twarzy. Gdy wygrywaliśmy, kibice głośno krzyczeli; gdy któryś z naszych leżał powalony na łopatki, zapadała cisza i, co dziwniejsze, kibice przybierali wtedy obojętny wyraz twarzy, jakby już zaczynali podchodzić do naszej porażki z rezerwą.

Nikomu więcej nie udało się położyć mnie w dołku na łopatki, poza tym razem, gdy złamałem rękę. Kiedy trener podsunął mi spluwaczkę, na jej dnie zobaczyłem skórki z pomarańczy i zakrwawiony ręcznik. Na ten widok zemdlałem. Oprócz tamtego pechowego wypadku i debiutu w walce z Vincentem Buonamanem, dołek kojarzył mi się ze zwycięstwami: tam toczyłem najlepsze walki. To w dołku zremisowałem 1 do 1 z mistrzem Nowej Anglii Anthonym Pieranunzim z college’u East Providence. Gorzej szło mi z nim w mistrzostwach Nowej Anglii, gdzie pokonywał mnie dwa lata z rzędu; pomimo dwóch sezonów bez porażki nigdy nie zdobyłem więc mistrzostwa Nowej Anglii.

Kiedy uczyłem się w Exeter, skończyły się czasy, gdy zwycięzca turnieju o mistrzostwo Nowej Anglii zdobywał tytuł mistrza naprawdę całej Nowej Anglii; szkoły prywatne i publiczne po raz ostatni występowały razem w kończącym rok turnieju w roku 1961 - byłem wtedy kapitanem drużyny Exeter. Od tamtej pory zawody dla szkół prywatnych i publicznych organizowano oddzielnie. Sądzę, że to wielka strata dla zapasów, gdyż zawodnicy mogli się od siebie wiele nauczyć, chociaż tak zwany Międzyszkolny Turniej Nowej Anglii rzeczywiście za bardzo się już wtedy rozrósł.

Pamiętam ostatnią podróż autokarem z drużyną Exeter. Jechaliśmy do East Providence na spotkanie mojego przeznaczenia - Anthony’ego Pieranunziego, który tam trenował. O piątej rano zważyliśmy się w szkolnej sali gimnastycznej; wszyscy mieściliśmy się w swoich limitach wagowych, choć niektórzy z ledwością. Z Exeter wyjechaliśmy po ciemku, koło Bostonu mrok ustąpił miejsca gęstej, zimowej mgle; śnieg, niebo, drzewa i droga, wszystko było w różnych odcieniach szarości.

Zawodnik wagi do 121 funtów, Larry Palmer, martwił się o swoją tuszę. W Exeter od górnej granicy kategorii dzieliło go zaledwie dziesięć deka, a przecież oficjalne ważenie miało się odbyć dopiero w East Providence. Co się stanie, jeśli waga wykaże co innego? (To, oczywiście, nie powinno się zdarzyć). Mnie do górnego limitu brakowało dwadzieścia dekagramów; zaschło mi w ustach, ale nie ważyłem się tknąć ani kropli wody - spluwałem w papierowy kubek. To samo robił Larry. „Byleście tylko nic nie jedli - przestrzegał Ted Seabrooke. - Nie jedzcie i nie pijcie, a na pewno nie przybierzecie na wadze w autokarze”.

Gdzieś na południe od Bostonu zatrzymaliśmy się w barze; Larry Palmer do dziś pamięta tę chwilę - ja nie pamiętam żadnego baru, nawet nie wysiadałem z autobusu. Kilku z nas spokojnie mieściło się w granicach swojej kategorii wagowej, mogli więc zaryzykować i coś zjeść; większość wysiadła z autobusu, żeby się przynajmniej wysikać. Ja nie jadłem i nie piłem od trzydziestu sześciu godzin, wiedziałem, że nie ośmielę się włożyć niczego do ust i że nie mogę się załatwić. Larry Palmer do dziś pamięta „ten fatalny tost”.

Niedawno spotkaliśmy się i wspominaliśmy to wydarzenie.

- Sam tost - mówił Larry. - Bez masła, bez dżemu, nawet go nie dojadłem.

- A czy przypadkiem nie piłeś czegoś?

- Ani kropli.

(Ostatnio spotykamy się przynajmniej raz w roku. Larry wykłada prawo w Cornell, a jeden z jego synów właśnie zaczął uprawiać zapasy).

Na wadze w East Providence Larry o dziesięć deka przekroczył swój limit 121 funtów. Miał wszelkie szansę na zakwalifikowanie się do półfinałów, być może zaszedłby jeszcze dalej; ta dyskwalifikacja kosztowała zespół kilka cennych punktów - tak samo jak moja porażka z Pieranunzim, który u siebie był mocniejszy niż w dołku. W ciągu dwóch lat stoczyliśmy cztery walki. Raz go pokonałem, raz był remis, dwa razy przegrałem - zawsze podczas turnieju, gdy były to pojedynki najważniejsze. Wszystkie walki były zacięte, ale w tej ostatniej (w East Providence) przegrałem przez tusz. W ten sposób podczas nauki w Exeter dwukrotnie położono mnie na łopatki, w pierwszym i ostatnim występie, za każdym razem dokonał tego mistrz Nowej Anglii z Rhode Island. (W 1961 nasza drużyna nie obroniła tytułu mistrzowskiego - zespół z poprzedniego roku był chyba najlepszy w dziejach Exeter).

Larry Palmer nie mógł w to uwierzyć. Niemożliwe, żeby zjadł tosta, który ważył pół funta!

Trener Seabrooke jak zwykle przyjął to ze stoickim spokojem. „Nie gryź się tym - pewnie po prostu rośniesz”. Rzeczywiście, tak było. Za rok Larry Palmer został kapitanem drużyny Exeter i zdobył mistrzostwo Nowej Anglii w klasie A w wadze do 147 funtów. Nie dość że waga podskoczyła mu aż o dwadzieścia sześć funtów, to jeszcze urósł o piętnaście centymetrów.

Dzisiaj wiem na pewno, że ów sławetny tost Larry’ego Palmera nie ważył pół funta. Bez wątpienia właśnie w naszym autobusie Larry zaczął w sprinterskim tempie rosnąć. Współczuliśmy mu tak mocno, że nawet mu się dokładnie nie przyjrzeliśmy. Zanim dojechaliśmy do East Providence, Larry prawdopodobnie nie tylko przytył o pół funta, ale i urósł o pięć centymetrów. Gdyby taka ewentualność przyszła nam do głowy, na pewno obejrzelibyśmy go dokładnie i być może zauważylibyśmy zmianę.

 

Książki, które czytałem

 

W szkołach - nawet takich dobrych, jak Exeter - lekturami bywają z reguły krótsze utwory wybitnych pisarzy; tak dzieje się przynajmniej na początku. Dlatego moja znajomość z Melville’em zaczęła się od „Billy’ego Budda”; ta lektura zaprowadziła mnie do biblioteki, gdzie już na własną rękę odkryłem „Moby Dicka”. Znajomość z Dickensem zacząłem od „Wielkich nadziei” i „Opowieści wigilijnej”, po których (w szkole) przeczytałem „0livera Twista”, „Ciężkie czasy” i „Opowieść o dwóch miastach” oraz (samodzielnie) „Dombeya i Syna”, „Samotnię”, „Nicholasa Nickleby’ego”, „Dawida Copperfielda”, „Martina Chuzzlewita”, „Małą Dorrit” i wreszcie „Klub Pickwicka”. Nie mogłem oderwać się od powieści Dickensa, mimo że moja dysleksja stanowiła nie lada zaporę - nieraz z jego powodu w kąt szła nauka. Od krótszych książek ulubionych autorów przechodziłem zazwyczaj do dłuższych, które bardziej mi się podobały. Zamiłowanie do długich powieści nie wychodzi na dobre szkole.

Na angielskim w Exeter „rozsmakowałem się” w George Eliot dzięki lekturze „Silasa Marnera”, ale to przez „Miasteczko Middlemarch” nie nadążałem z odrabianiem prac domowych z matematyki i łaciny. Ojciec, specjalista od literatury rosyjskiej, uczynił mądry wybór i zapoznał mnie z Dostojewskim, podsuwając „Gracza” - ale z największym zapałem i najwięcej razy przeczytałem „Braci Karamazow”. (Za sprawą ojca zetknąłem się również z Tołstojem i Turgieniewem).

Pierwszym człowiekiem, dzięki któremu zacząłem brać do ręki utwory współczesne, był George Bennett; był on nie tylko dyrektorem Instytutu Anglistyki w Exeter, lecz także zapalonym czytelnikiem - pochłaniał wszystkie książki. Mniej więcej dziesięć lat przed tym, nim moi rodacy mieli po wydaniu „Piątego interesu” „odkryć” Robertsona Daviesa, George zachęcił mnie do lektury „Zaczynu złości” i „Mieszanki słabości”. („Choć burza huczy”, pierwszą część „Trylogii z Salterton”, przeczytałem dopiero wiele lat później). Lektura książek Robertsona Daviesa skłoniła mnie do sięgnięcia po Trollope’a. (Za sprawą tej długiej listy nauka w szkole doznała kolejnego wielkiego uszczerbku). Wielokrotnie słyszałem głosy, iż Davies jest Trollope’em Kanady, ale osobiście sądzę, że jest on także Dickensem tego kraju.

Dwadzieścia lat później profesor Davies - a wtedy znałem już wszystkie jego utwory - napisał dla „Washington Post” recenzję „Hotelu New Hampshire” (1981), która była tak życzliwa i złośliwa jednocześnie, że wybrałem się do Toronto tylko po to, by zjeść z nim obiad. Miałem złamany duży palec u nogi (zapasy), który tak mi spuchł, że nie wchodziły żadne buty. Mój syn Colin już wtedy miał większe ode mnie stopy (w wieku szesnastu lat), ale mogłem chodzić w miarę normalnie dopiero po wciśnięciu się w jego buty do zapasów. Miałem do wyboru albo je włożyć, albo iść na spotkanie z Robertsonem Daviesem boso.

Profesor zabrał mnie do klubu „York” na dość oficjalny obiad: był cały czas ujmująco grzeczny, ale gdy tylko rzucił okiem na buty, przybierał surowy wyraz twarzy. Moja żona Janet jest teraz jego agentem literackim. Mieszkamy przez część roku w Toronto, gdzie często jadamy z Robem i Brendą Daviesami kolacje. Rzecz jasna, nie rozmawiamy nigdy o obuwiu, ale jestem przekonany, że profesor Davies wyniósł z naszego pierwszego spotkania dość niemiłe wspomnienia.

Gdy pobieraliśmy się z Janet w Toronto, moi dwaj synowie z pierwszego małżeństwa, Colin i Brendan, byli drużbami, a Robertson Davies odczytywał ustępy z Pisma Świętego. Rob przyniósł na ślub własną Biblię, podejrzewając, że w kaplicy biskupa Strachana nie będą mieli odpowiedniego tłumaczenia. (Profesor Davies jest bowiem w tych niepewnych czasach zażartym obrońcą Biblii Króla Jakuba).

Moi synowie nie znali wcześniej Roba, a Brendan (wówczas siedemnastoletni) nie zauważył wchodzącego na ambonę Daviesa ze wspaniałą, śnieżnobiałą brodą. Chłopak uniósł wzrok i ni stąd, ni zowąd stanął oko w oko z jakimś olbrzymem o imponującej brodzie i donośnym głosie. Colin, mający wtedy dwadzieścia dwa lata, mówił mi, że brat sprawiał wówczas wrażenie człowieka, który zobaczył ducha. Jednak dwudziestoletniemu Brendanowi, niezbyt dobrze orientującemu się w jakichkolwiek ceremoniach kościelnych, przyszło do głowy co innego: był święcie przekonany, że profesor Davies to sam Bóg.

Oprócz podsunięcia mi książek Robertsona Daviesa - i to wtedy, gdy byłem mniej więcej w wieku Brendana, kiedy żeniłem się po raz drugi - George Bennett skłonił mnie do pogłębienia znajomości utworów Faulknera. Nie pamiętam już, która z jego powieści znalazła się na liście lektur w Exeter, ale szło mi z nią jak po grudzie; może byłem za młody, może dysleksja buntowała się na widok tych długich zdań, a może też zadziałały obydwa te czynniki. Nie przepadałem nigdy ani za Faulknerem, ani za Joyce’em, ale jakoś z czasem ich polubiłem. George’owi Bennettowi zawdzięczam również przebrnięcie przez początkowe, najeżone trudnościami fazy lektury Hardy’ego i Hawthorne’a. W miarę upływu czasu Hardy’ego ceniłem coraz bardziej, a Hawthorne - nawet w jeszcze większym stopniu niż Melville - jest moim ulubionym pisarzem amerykańskim. (Nigdy nie byłem miłośnikiem Hemingwaya ani Fitzgeralda, podczas gdy Vonnegut i Heller znaczą w mym życiu więcej niż Twain).

Kolejna zasługa George’a Bennetta polega na tym, iż zawczasu przestrzegł mnie, że najprawdopodobniej skazany jestem na „czytanie jak pisarz”, co miało oznaczać, że zawsze będę miał wyjątkowo ustalone i osobiste zdanie na temat przeczytanych dzieł. Przypuszczam, że chodziło mu po prostu o to, że - podobnie jak większość znanych mi pisarzy - moim przekleństwem będzie gust literacki nie do obronienia i poniżej wszelkiej krytyki. George miał jednak wystarczająco dużo taktu, by nie powiedzieć mi tego wprost.

Nie jestem w stanie czytać Prousta i Henry’ego Jamesa; Conrad jest nie do wytrzymania. „Korsarz” jeszcze ujdzie, ale nadaje się raczej dla młodzieńców do lat osiemnastu. „Jądro ciemności” to, moim zdaniem, najdłuższa ze znanych mi krótkich powieści. Zgadzam się z opinią jednego z mało życzliwych krytyków Conrada, że Marlow jest „gadatliwym pośrednikiem” - ja ze swej strony nazwałbym go nużącym wynalazkiem narracyjnym. Ten sam krytyk wskazuje powód, dla którego (ponad wszystkie inne utwory Conrada) przedkładam „Korsarza”, z reguły pogardliwie uznawanego za jedyną książkę dla dzieci, popełnioną przez tego pisarza. „W odróżnieniu od wszystkich innych utworów Conrada - pisze ów nieprzychylny krytyk - «Korsarz» zwraca uwagę zupełnym brakiem rozważań etycznych, psychologicznych i metafizycznych”.

Nie należy jednak sądzić, że nie znoszę wszelkich tego typu „rozważań”. Znajomość z twórczością Tomasza Manna rozpocząłem od „Śmierci w Wenecji”, po której pochłonąłem wszystkie inne jego powieści - szczególnie „Czarodziejską górę”, którą czytałem niezliczoną ilość razy. Literaturą niemieckojęzyczną zachwyciłem się dopiero na studiach, gdzie po raz pierwszy sięgnąłem po dzieła Goethego, Rilkego, Schnitzlera i Musila; po nich na liście moich lektur pojawili się Heinrich Boll i Günter Grass. Ten ostatni, wraz z Garcią Marquezem i Robertsonem Daviesem, należy do trójki moich ulubionych żyjących współcześnie autorów. Jeśli przyjmiemy, że wszyscy są komediopisarzami i że za wzór stawiają sobie powieść dziewiętnastowieczną, z jej żywym tempem narracji i rozbudowanymi portretami osobowymi, to z pewnością będzie można zaryzykować stwierdzenie, że ja sam nie odszedłem daleko od Dickensa.

Z jednym wyjątkiem: Grahama Greene’a. Był on pierwszym powieściopisarzem współczesnym, którego m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin