LEGENDY ŁĘCZYCKIE.rtf

(35 KB) Pobierz

 

LEGENDY ŁĘCZYCKIE

1. Diabeł Boruta

2. Jak się narodził diabeł Boruta

 

1. Diabeł Boruta

 Pisząc o Łęczycy, trudno pominąć milczeniem legendową

 postać diabła, który, choć znany w innych stronach Polski, jako

 to: na Podlasiu, w Lubelskiem i Olkuskiem, tu, w gruzach

 łęczyckiego zamku, ulubioną obrał sobie siedzibę.

 Skąd i kiedy przybył, któż odgadnie? Ludzie uczeni suszą

 sobie tym głowę, nazwiska jego, jako ducha wód stojących,

 wyprowadzając od owych bagnisk rudych, którymi otoczona była

 przed wiekami Łęczyca, a które do dziś dnia utrudniają na

 wiosnę do niej przystęp. W tych torfowiskach, zwanych przez lud

 borem lub burem, siedzieć miał duch złośliwy Boruty, którego

 uciechę stanowiło, gdy podróżnego, szczególniej chłopa lub

 Żyda, wpakował wraz z końmi i wozem w grząskie topiele. Diabeł

 to iście szlachecki, bo najchętniej przywdziewa się w kontusz,

 a nigdy nie szkodzi "panom braciom" tylko motłochowi, więcej

 przy tym dla zabawki, niż dla sprowadzenia szkody..

 Posłuchajmy, co o nim prawi znany zbieracz podań ludowych

 Kazimierz Władysław Wójcicki.

 Boruta, jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod

 gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery

 wieki przeżył; teraz przecież musiał się zestarzeć, gdyż wiele

 się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było

 głośnym szeroko i długo; a niejeden piskorz szlachecki, chcąc

 dogryźć sąsiadowi, przeklinał:

 - Żeby go Boruta zdusił, albo i łeb ukręcił!

 A diabeł chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.

 W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic

 niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie

 mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem

 przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręki. Jak się raz

 plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.

 Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono

 powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy

 nie podołali jego sile i mocy; a że nosił siwą kapotę dla

 różnicy od prawdziwego diabła, dostał przydomek Siwy, tak więc

 zwał się Siwy Boruta.

 Od onej chwili nikt go nie zaczepiał, każdy pomijał lub

 ustępował mu z drogi; nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy

 porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do

 sieni, albo na podwórze, i tam karbowała sobie dymiące łysiny.

 To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc

 żylastej prawicy, wbiły go w dumę. Uniesiony nią, nieraz się w

 zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego

 Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje,

 zabierze. Uważano także, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub

 za piecem śmiech szyderski.

 Siwy Boruta, kiedy pił - a pił nie lada, bo najtężsi

 bracia piskorze nie mogli go przepić - zawsze pierwszą szklankę

 wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz

 gruby, przeciągły:

 - Dziękuję!

 Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance

 roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć

 parę mieszków złota od swego miłego brata, jak nazywał diabła

 Borutę.

 O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic

 ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną

 demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią

 rozświecał ciemnotę dookoła panującą. Ze dwie godziny chodził

 po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze,

 ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złota siedział sam Boruta, w

 postaci sowy z iskrzącymi oczami. Zbladł i zadrżał na ten widok

 zuchwały szlachcic, spocił się potężnie ze strachu, po chwili

 przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha z ukłonem i pokorą:

 - Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!

 Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Swego Borutę.

 Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty

 kieszenie i mieszki, które przyniósł, srebrem i złotem. Tak je

 obładował, że zaledwie mógł obrócić.

 Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami

 ściągać złota; w ostatku nie mając go gdzie włożyć, począł w

 gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i znowu ukłoniwszy

 się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy

 drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.

 Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany

 skarbami, dobywając ostatki siły, tak dawniej głośnej, ledwo

 doszedł do domostwa.

 Upuścił na drogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby,

 a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale

 siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie i gdy w kłótni o

 miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem

 obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.

 Domostwo jego pustkami zostało; nikt zamieszkać nie

 chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej

 wierzbie, co na podwórzu rosła, odwiedzał izbę i alkierz,

 pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.

 II

 W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej

 drzazdze smolnej. Siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z

 beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na

 rzemyku szabla; czapka rogatywka z siwym barankiem nie

 przylegała mu należycie, jakby coś zawadzało; jakoż, kiedy

 chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć

 ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki - małe czarne rogi.

 Był to sławny diabeł pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych,

 pozostał w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt Mazowieckich.

 Twarz miał wielką, rumianą, wąs potężny, obwisły spadał mu wraz

 z brodą na piersi, wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu

 iskrzących. Zachmurzony siedział na pustym antale po małmazji,

 ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę i aż

 za duże uszy sterczące zakładał.

 - Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i

 wilgotnym, nie ma i co pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za

 chwilę dopiję! - tak mówił do siebie Boruta. - Myślę, że nikt

 się nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno i

 nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu ponuro, a tam na

 świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele

 brzmią ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużej; hulaj dusza bez

 kontusza! Zamknę loch i przejdę się po świecie; trzeba jeno

 ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.

 U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi

 kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.

 Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem,

 piwem i wódką stały w sieni, dziedzic całej pół wioski dobył

 woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na tak

 wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i oczepinach,

 zaczęła kapela brzmieć chmiela, kiedy we drzwiach ukazał się

 nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas

 złotolity, czapka na głowie rogatywka z siwym barankiem, na

 rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i

 ogromnymi ostrogami. Jak stanął w drzwiach, całe zawalił,

 kiwnął głową nie zdejmując czapki, i szedł dalej, i na ławie

 usiadł.

 Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na

 ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta.

 Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył

 się do nieznajomego i rzekł:

 - Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą,

 byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc

 proszę! - I w skazał drzwi.

 Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i

 wybąknął od niechcenia: - Pić.

 Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale

 nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do

 kropli. Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając:

 - To nasz brat, nasz brat!

 Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i

 aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją

 na stole, czop wyrzucił, rozdziawiwszy paszczę, łykając

 strumień napoju z szumem tryskający małym otworem.

 Wszyscy z podziwem otoczyli nieznajomego wieńcem,

 niewiasty i panny postawały na stole i ławkach, patrząc na

 pijaka; nieznajomy łykał, sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł

 beczkę, potem dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu,

 wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany

 usta i brodę, krzyknął: Kapela! Chmiela! - I porwał za rękę

 pannę młodą.

 Wrzasła przestraszoną, a gdy ją ciągnie nieznajomy nie

 zważając na jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa

 zuchwalca na szable.

 Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec

 wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od

 drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: - Po jednemu; po

 jednemu! - I wyszedł na podwórze.

 Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim,

 żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał

 podwórzec jak w dnia południe.

 Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy

 pan młody krzyż na ziemi swoim kordem zaznaczył. Aż się skry

 sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale

 pan młody zręczniej; widząc, że mu nie podoła, przerzucił z

 prawej kord na lewą rękę, czy odurzony przeciwnik nie

 spostrzegł cięcia i oberwał porządnie po ręku. Obciął mu dwa

 palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionej

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin