C. NORTHCOTE PARKINSON
Prawa pani Parkinson
I inne studia z zakresu wiedzy domowej
przełożył Juliusz Kydryński
Książka i Wiesza
1970
Świat dzieli się codziennie na tych, którzy wychodzą do pracy, i na tych, którzy pracują w domu. Poprzednie moje książki pisałem przeważnie z myślą o ludziach, którzy chodzą do biura, i głównie o mężczyznach. Ściślej rzecz biorąc, omawiałem problemy administracji, działalności komitetów, osobistych awansów i unikania podatków. Aby wprowadzić spóźnione poprawki także do reszty ludzkości, omawiam w tej książce problemy domowe. Pisząc przeważnie, lecz nie wyłącznie, dla kobiet, zajmuję się tutaj mężami i żonami, dziećmi i gośćmi, domami i ich urządzeniem, kredensami i samochodami. Ale o ile pomoc, którą ofiarowuję pani domu, jest, mam nadzieję, skuteczna i na czasie, tytuł książki może łatwo prowadzić do nieporozumień. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to pani Parkinson napisała tę książkę, albo też, że jest to książka o niej. Naturalnie jest jasne, że wszystko zawdzięczam jej sympatii i pomocy, co więcej, należy przyznać, że prawo pani Parkinson (rozdział 6) oparte jest na jej doświadczeniach. Będąc w swoim czasie redaktorem rubryki prasowej zamieszczającej głosy czytelników, w której poruszano i rozwiązywano problemy osobiste, zebrała wyjątkowo rozległą wiedzę o trudnościach i kryzysach zachodzących w zaciszu domowym. Niesłuszne byłoby jednak mniemanie, że książka ta wyraża jedynie jej własne poglądy.
Jeśli błędem byłoby uważać tę pracę za książkę pani Parkinson, to jeszcze większym błędem byłoby sądzić, że jest to dzieło autobiograficzne. Chciałem bowiem omówić pewne problemy rodzinne, które można uważać za dość typowe w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Nasze własne życie małżeńskie rozpoczęło się natomiast w Singapurze, gdzie oprócz zupełnie innych zagadnień mieliśmy na zapleczu jeszcze wojnę domową. Na przykład codzienne dojazdy do pracy, które rozdzielają przeciętną parę małżeńską, nie mają odpowiednika w życiu autora. Zagadnienia powstające wskutek wyjazdów na tournee odczytowe są dość istotne, ale niewiele interesują one ogół. Dlatego mało jest tutaj elementów autobiograficznych, podróże jednak dały mi możność obserwacji. Zdobyłem też trochę pożytecznego doświadczenia jako amator-architekt i budowniczy. Korzystając z wiedzy zdobytej w ten sposób w ciągu wielu lat, spróbowałem zbadać życie domowe z tą samą wnikliwością (gdyż jest tego warte), z jaką zbadałem już administrację publiczną i świat businessu. Porównując halę maszyn do pisania z kuchnią, zorientowałem się, że zasadnicze przeciwieństwo zachodzi tutaj między przebywaniem w tłumie a samotnością. Urzędnik pracuje z wieloma innymi ludźmi, natomiast pani domu musi w naszych czasach pracować sama. Zrozumienie sytuacji pani domu doprowadziło mnie do odkrycia prawa pani Parkinson, po raz pierwszy opublikowanego w „McCalFs Magazine". A studiując domowe tło problemu oraz śledząc następstwa wydarzeń od przedszkola aż do królestwa nastolatków, zamiast szkicu napisałem książkę.
Podobnie jak w przedmowach do innych prac, muszę wyrazić podziękowanie wielu osobom, które służyły mi pomocą, zwłaszcza moim domownikom; a także pani J. K. Neill, która tak sprawnie wielokrotnie przepisywała rękopis. Jak zawsze jestem wdzięczny moim wydawcom w Wielkiej Brytanii i w USA, którzy tak hojnie szafowali swym czasem i radą, i znów - autorowi ilustracji, panu Robertowi Osbom, który uświetnił swą pracą ostateczny rezultat. Co się tyczy osoby, której ta praca jest dedykowana, to zadałem sobie trud, żeby wykazać, iż książka mimo swego tytułu została napisana przeze mnie. Nie znaczy to jednak, że pracowałem bez jej pomocy. Podczas gdy na mnie spada odpowiedzialność za wszystkie błędy w doborze faktów i w ich analizie, wyrazy uznania za to, co dobre, winie-nem dzielić z nią. Nie wątpię, że sama potrafiłaby napisać lepsze dzieło pod tym samym tytułem, tylko zajęcia domowe opóźniają chwilę jej powrotu do pracy literackiej. Dopóki ta chwila nie nadejdzie, zechce mi wybaczyć wzywanie jej imienia nadaremnie.
Lata męskie liczą się trzykroć po dwadzieścia i jeszcze dziesięć, ale psalmista zapomniał dodać, że w ciągu pięćdziesięciu z tych lat mężczyzna może być żonaty, a nawet żonaty z tą samą kobietą. Pół wieku czynnego życia to okres niedługi, jeśli pragnie się dokonać jakiegoś wielkiego, twórczego dzieła, lecz wystarczająco długi, jeśli prowadzi się dialog z drugim człowiekiem. Źródła naszej inspiracji, doświadczenia, wiedzy, fantazji i humoru wyczerpują się w ciągu pięćdziesięciu lat, jeśli w ogóle nie w ciągu pięćdziesięciu tygodni (albo minut). Nadchodzi czas, gdy opowiedzieliśmy już sobie anegdoty, wymieniliśmy grzeczności, podzieliliśmy się wiadomościami i wyraziliśmy poglądy. Oczywiście niektóre życiorysy są bardziej interesujące od innych. Piloci doświadczalni i włamywacze niewątpliwie doznają przeżyć, które potrafią opisywać. Tajni agenci też mają do opowiedzenia historie, które częściowo tylko osłania tajemnica państwowa. Jednakże życie przeciętnej pary małżeńskiej jest mniej bogate w wydarzenia, a jego kryzysy nie są bardziej dramatyczne niż kłótnia w biurze, okazyjne kupno w domu towarowym, nieporozumienie na parkingu czy pęknięcie rury. Gdyby Sherlock Holmes był żonaty, okazałby się pod wieloma względami (jeśli nie pod wszystkimi) mężem irytującym. Ale jako rozmówca mógłby być przynajmniej potencjalnie interesujący przy śniadaniu.
- Czy przypominasz sobie, Watsonie... chciałem powiedzieć: kochanie... Ligę Rudowłosych?
- Ależ naturalnie, Sherlocku. To rzeczywiście tajemnicza historia. Wziąłeś już. marmoladę?
- Może zamiast niej wezmę grzankę? Dziękuję... No więc rozwiązałem wczoraj tę zagadkę. To bardzo łatwe", uważasz, a przecież ze względu na kilka niezwykłych rysów godne zapamiętania...
W następnym tygodniu będzie to może »Cętkowana Szajka albo Pies Baskerville'ów i chociaż te wydarzenia nie będą się nawet odznaczały niczym specjalnie dramatycznym, dostarczą przynajmniej tematu do rozmowy. W porównaniu z nimi nasze własne życiorysy stają się bezbarwne. Przeciętna para małżeńska może mieć siebie dosyć mniej więcej po dwóch latach wzajemnego towarzystwa. W trzecim roku ludzie ci zaczynają podejrzewać, że przeciwieństwem Poligamii jest Monotonia. Krótko mówiąc, mogą się zanudzić z sobą na śmierć.
Analizując swój stan znudzenia, ludzie skłonni są mniemać, że jest on - i zawsze był - nieunikniony. Ten rodzaj małżeństwa, które zawarli, jest (dla nich) uniwersalny i wieczny, a jego ujemne strony równie nieodłączne, co korzyści. Choć uważają, że w małżeństwie trudno jest wytrzymać, sądzą przecież, że tak było zawsze i że poprzednie pokolenia były po prostu bardziej odporne wobec problemów, które teraz określamy jako Psychologiczne, a zatem nadające się do powszechnego (o nich) plotkowania. Jednakże małżeństwo nie jest czymś aż tak uświęconym. To, co uważamy w nim za normalne, odnosi się w istocie tylko do naszego kraju i naszego stulecia.
...ale jego problemy różniły się od naszych
Gdzie indziej i w innych czasach ludzie mieli na ten temat całkowicie odmienne poglądy. Salomon ze swymi siedmiuset żonami i trzema setkami nałożnic był przypadkiem klasycznym. Jest wysoce prawdopodobne, że miał on swe własne kłopoty, ale jego problemy różniły się od naszych. Muzułmanie z czterema żonami (tyle wystarcza, żeby zagrać w brydża) albo kobiety tybetańskie posiadające kilku mężów, mają niewątpliwie zmartwienia, które tylko im są właściwe. Oni jednak muszą uważać niemal za zboczenie fakt, że para ludzi ostatecznie decyduje się żyć tylko z sobą. Czy może być coś mniej naturalnego? Dwoje ludzi tak głupio izolowanych, bez krewnych, służących, sąsiadów czy wielbłądów - często nawet bez kozy - musi przecież z pewnością działać sobie na nerwy? W rzeczy samej często tak się dzieje. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że rodzina składająca się z dwojga osób z ewentualnym dodatkiem dzieci jest eksperymentem zupełnie nowym, ograniczonym ponadto tylko do pewnych części świata. Nie była ona - powiedzmy - cechą charakterystyczną wiktoriańskiego Londynu, którego połowa mieszkańców składała się ze służby, żyjącej mniej lub więcej wspólnym życiem razem z rodziną, a do rodziny często należały babcie, kuzynowie i ciocie. Na pół odosobniony świat podmiejskich dzielnic mógłby (z ich jednorodzinnymi domkami) pod tym względem stanowić pewne ulepszenie, ale na pierwszy rzut oka wydaje się, że stawia on równie wiele problemów, ile ich rozwiązuje. Aby dojść tu do prawdy, musimy zrozumieć, jakim zmianom ulegała ta sytuacja i w jaki sposób (jeśli w ogóle był taki) pogorszyliśmy ją.
Aż do niezbyt odległych czasów instytucję małżeństwa umacniały i podtrzymywały wspólne wysiłki kościoła i państwa, poprzez nacisk i zachętę społeczną, poprzez konwenans i przesąd, poprzez snobizm i prawo. Robiono wszystko, co można, aby utrzymywać pozory zadowolenia w małżeństwie, a za jego rozbicie każdą karę uważano za słuszną. Mężczyzna, który opuścił żonę dla innej kobiety, musiał zrezygnować z urzędów i godności, tracił pozycję zawodową i wszelką nadzieję na to, żeby go przyjmowano u Dworu. Można mu
było odmówić sakramentów, przekroczenia konta bankowego, bojkotowano go w Klubie Ziemiańskim i z rozmysłem nie zapraszano na polowanie na lisa. Z kobietą zaś, która popełniła najbardziej przypadkową .zdradę, można się było rozwieść, wydziedziczyć ją, zniesławić i okazywać jej wzgardę. W owych czasach ludzie mieli wszelkie powody, żeby unikać skandalu, zwłaszcza jeśli mężczyzna popełnił zdradę z mężatką. W parze z przywilejami pozycji społecznej szedł obowiązek utrzymania do ostatka pozorów małżeńskiej wierności.
...obowiązek utrzymania pozorów małżeńskiej wierności
Na niższych szczeblach społecznych naciski były podobne, a kary jeszcze gorsze. Aż do bardzo niedawna przedstawiciele prawa czynili wszystko, co można, by zniechęcić do rozwodu, a ustępstwa pod tym względem były mało skuteczne, wymuszone i spóźnione.
Gdy wszystkie owe naciski działały najsilniej, samo małżeństwo było o wiele łatwiej utrzymać. Przede wszystkim trwało ono względnie krótko. Nasi średniowieczni przodkowie żenili się młodo, dziewczęta często wychodziły za mąż mając lat czternaście, żyły jednak, przeciętnie biorąc, raczej niedługo. Gdy ktoś dochodził do siedemdziesiątki, zdążył już zwykle być żonaty trzy albo cztery razy. Formuła wierności: „Nie opuszczę cię aż do śmierci", nie brzmiała wówczas tak poważnie jak teraz. Małżeństwa rozpadały się dość wcześnie wskutek klęski głodu, zarazy, moru, wskutek śmierci przy porodzie, pożaru lub wojny. Wierność obowiązywała w praktyce przez dziesięć lub piętnaście lat, po czym osoba, która pozostała przy życiu, zawierała nowe małżeństwo. Szanse na to, aby związek małżeński trwał przez pół wieku, były bardzo niewielkie. Jeśli chcemy mieć próbkę życia rodzinnego w szesnastym wieku, możemy wziąć „Hamleta", akt V, scenę drugą. Zanim nad tą sceną zapadnie kurtyna, Królowa zostanie otruta, Hamlet i Laertes zabiją się nawzajem, przy tym Hamlet znajdzie jeszcze czas, żeby przed własną śmiercią zabić Króla. Pogrzeb Ofelii miał miejsce w scenie pierwszej, a teraz dowiadujemy się o egzekucji Rosenkrantza i Guildensterna - a więc o wykończeniu całej głównej obsady. Jedyną niemal osobą, która pozostaje na scenie, jest ambasador brytyjski, niepewnie rozglądający się za kimś, komu mógłby wręczyć listy uwierzytelniające. „Okropny to widok - stwierdza, w tym wypadku bez przesady - a poselstwo nasze z Anglii spóźnione" *. Bez trudu możemy w to uwierzyć, lecz warto tu zwrócić uwagę, jak wiele osób ginie nawet w czasie pokoju. Ślub Hamleta, gdyby do niego doszło, odbyłby się uroczyście, lecz to małżeństwo nie byłoby przedsięwzięciem tak doniosłym jak jego nowoczesny ekwiwalent. Nie trwałoby wiecznie, a w praktyce nie mogłoby nawet trwać długo.
Jeśli małżeństwa trwały niegdyś krócej, to odznaczały się także tym, że podczas ich trwania małżonkowie byli mniej izolowani. Młodą parę po ślubie otaczali krewni i sąsiedzi. Stanowiła ona, jak to zawsze bywało, część grupy społecznej i familijnej, skrępowana jej konwenansami, lecz chroniona przed samotnością. Wieś była wówczas, tak jak czasem jest jeszcze i dziś, społecznością spokrewnionych z sobą rodzin. Małżeństwo, dalekie od pozbycia się krewnych, po prostu włączało się do ich liczby. Jeśli prowadzono wielkie gospodarstwo, były tam chmary służących, ustawiczni goście i ciągłe okazje do wesołości lub smutku. Aż do niedawna małżeństwo było jakby rozcieńczone przez te wszystkie związki. Istniała konwencja sceniczna, którą posługiwał się Szekspir i wykpił później Sheridan, że bohaterka musiała mieć powiernicę. Chodziła za nią wciąż jakaś bezmyślna istota, której wszystko trzeba było tłumaczyć. Nawet męskie postaci mogły korzystać z podobnego pomysłu, jak np. w „Krytyku", gdzie na samym początku Sir Christopher Hatton zapytuje Sir Waltera Raleigha, dlaczego wojska królowej Elżbiety zostały postawione w stan pogotowia.
Ja się domyślam - wybacz, przyjacielu,
Gdy domysł zbyt pospieszny - lecz ja przecież
Domyślam się, że grozi nam niebezpieczeństwo...
Sir Walter:
Obawy słuszne.
Sir Christopher:
Lecz gdzie? Skąd? I kiedy?
Chętnie się dowiem, jakie zło nam grozi.
Ta kwestia daje Sir Walterowi sposobność wyjaśnienia przyjacielowi (i publiczności), że armada hiszpańska wyruszyła na morze.
Pomysł sceniczny polegający na wprowadzeniu niemej towarzyszki oparty był przynajmniej na rzeczywistości. Gdy przyjaciółka Tilburiny okazuje jej współczucie, ta zaraz wchodzi w jej położenie.
Tilburina:
Ach, niestety, Noro,
Twa świeża młodość nigdy nie cierpiała
Zgryzot miłości. Bo gdyby tak było,
Wiedziałabyś, że dusza zrozpaczona
Nie zna pociechy.
,,Z pewnością" - pomyśli nieczuły widz, lecz Nora jednak na coś się przydała. Co więcej, pojawia się ona powtórnie, gdy tragedia osiąga punkt kulminacyjny. Wskazówka sceniczna mówi: „Wchodzi Tilburina, zupełnie obłąkana, ubrana w biały atłas; i jej powiernica, zupełnie obłąkana, ubrana w białe płótno", lecz Nora wraz ze swym obłąkaniem powinna dosłownie stanowić tło. Ta konwencja, nawet jeśli się ją parodiuje, ukazuje jednak społeczeństwo, w którym ludzie na pewnym stanowisku nie obywali się bez towarzystwa, a nawet pośledniejszy ludek rzadko bywał osamotniony. Zawsze byli pod ręką ludzie, z którymi można było dzielić zdumienie, złość lub smutek; ludzie gotowi do płaczu lub śmiechu. Sam fakt małżeństwa nie pozbawiał dżentelmena jego służącego ani damy jej pokojówki. Ani też służący czy pokojówka nie byli pozbawieni innych służących, z którymi mogli plotkować o wadach pracodawcy. Życie takie, jakie było przed rokiem 1900, miało wiele ujemnych stron, jednak zazwyczaj nie zaliczano do nich izolacji jednostki. Wielkie dni psychoanalityków miały dopiero nadejść.
Tak więc gdy obecność innych osób w pobliżu rozcieńczała w ten sposób małżeństwo, można przede wszystkim powątpiewać, czy średniowieczni małżonkowie tak wiele wymagali od siebie samych. Nie byli oni takimi indywidualnościami jak później ich potomni, a samo małżeństwo nie było sprawą osobistego wyboru. W poważnych rodzinach przedmałżeńskie negocjacje dotyczyły wyboru pomiędzy pozycją feudała a pozycją właściciela nieruchomości, pomiędzy możliwością zdobycia herbu a możliwością zdobycia gotówki. Dwoje najbardziej skłaniających się ku sobie ludzi pragnęło uniknąć małżeństwa, które mogłoby okazać się niekorzystne materialnie lub bezdzietne, lecz ich osobiste upodobania musiały być względnie proste. Nie należało oczekiwać znacznej różnicy poglądów w sprawach religii lub polityki, muzyki lub menu, a ryzyko poślubienia jakiegoś zupełnego abstynenta nie miało znaczenia. Można było przyjąć, że dziewczyna zna się na gospodarstwie, jak również, że nie zna się zupełnie na teologii ani na prawie. Pozycja mężczyzny nie opierała się na opinii, lecz na faktach, jego charakter był powszechnie znany, o jego przodkach wiedziano, że byli uczciwi lub wykolejeni, wspaniałomyślni lub podli. W Indiach rodzice obydwóch stron porozumiewali się w sprawach małżeńskich swych dzieci poprzez pośrednika, przy czym panna młoda i pan młody spotykali się po raz pierwszy dopiero w dniu ślubu. Nie praktykowano tego nigdy powszechnie na Zachodzie, jakkolwiek i tutaj uważano, że małżeństwo jest czymś więcej niż sprawą osobistą. Związek małżeński mógł powstać z rozmaitych przyczyn, przy czym uczucie było najmniej istotne; obydwie strony jednak nie miały powodów do skargi, dopóki partner posiadał odpowiednią pozycję, wiek, zdrowie i majątek. Pod pewnymi względami, na przykład w sprawach majątkowych, nasi przodkowie wymagali o wiele więcej niż my. Natomiast w sprawach czysto osobistych wymagali - rzecz jasna - o wiele mniej.
Pośród małżeństw planowanych i na ogół ze względów praktycznych zdarzała się od czasu do czasu - miłość. Według dworskich tradycji Prowansji rycerz nie-
omal musiał pałać beznadziejną miłością do jakiejś cudzej żony. Jednakże jeżeli pominiemy trubadurów (którzy potrafili być niesłychanie nudni), to wciąż jeszcze mamy pewną liczbę innych ludzi, którzy rzeczywiście zakochiwali się w sobie. Córka kupca, której nakazano poślubić wspólnika ojca, uciekała z przystojnym czeladnikiem. Mimo waśni pomiędzy dwiema rodzinami z Werony syn jednej z nich kochał córkę drugiej, co pociągnęło za sobą duże kłopoty dla wszystkich innych. Niewątpliwie zdarzały się wypadki tego rodzaju i oczywiście były przedmiotem ogólnej dyskusji oraz - naturalnie - dezaprobaty. Władza świecka pragnęła - rzecz jasna -- odstraszyć od wszelkich postępków, które prowadziłyby do prywatnych wojen, morderczych bijatyk i pojedynków. Kościół musiał ubolewać z powodu tak namiętnych wyczynów, gdyż mogły one pomniejszyć miłość Boga. Ubóstwianie dziewczyny jest ostatecznie jakąś formą bałwochwalstwa... A więc stateczna i odpowiedzialna opinia publiczn...
wojtekgro