Warren Tracy Anne - Miłosny fortel.rtf

(729 KB) Pobierz
Lady Jeannette jest załamana

Lady Jeannette jest załamana.

Zamiast brylować na salonach stolicy, musi wyjechać

na prowincję. Taką karę wyznaczyli jej rodzice

za romans zakończony skandalem.

Okazuje się jednak, że i wieś ma swoje uroki.

jednym z nich jest flirt z przystojnym architektem.

Rozkapryszona dama jest przekonana,

że doskonale panuje nad sytuacją. I nawet nie podejrzewa,

że nowy znajomy jest niezupełnie tym, za kogo się podaje...

 

Tracy Anne Warren

MIŁOSNY FORTEL

1

Irlandia, czerwiec 1817

Lady Jeannette Brantford wydmuchała nos w chusteczkę. Złoży­ła starannie kawałek jedwabiu z rządkiem wyhaftowanych konwalii i wytarła dwie świeże, spływające po policzkach łzy.

Powinnam wreszcie przestać płakać, upomniała się w myślach. Ta nieznośna męka musi się skończyć.

Podczas podróży morskiej wydawało jej się, że panuje nad uczuciami. Poddała się okrutnemu losowi. Jednak tego ranka, kie­dy wsiadła do powozu zmierzającego do majątku kuzynostwa, na nowo przyjrzała się swemu położeniu. Świadomość, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia, przygniotła ją niczym głaz, którymi usiana była dzika irlandzka kraina.

Jak rodzice mogli zrobić mi coś takiego? - jęknęła w duchu. Jak mogli być tak okrutni, żeby zesłać mnie do tej zapomnianej przez Boga głuszy? Wielkie nieba, nawet Szkocja byłaby lepsza. Ma przynajmniej tę zaletę, że leży tuż obok Anglii. Podróż do Szkocji byłaby długa, ale Irlandię dzieliło od domu całe morze!

Jednak mama i papa okazali się nieugięci, za nic nie chcieli od­stąpić od decyzji zesłania jej tutaj. Po raz pierwszy w ciągu dwu­dziestu jeden lat swojego życia nie zdołała ich ułagodzić prośbami, przymilaniem się ani płaczem.

Nie miała nawet przy sobie swojej wypróbowanej pokojów­ki, Jacobs, która w tej sytuacji mogłaby uczynić jej życie znośniejszym. Nawet jeżeli oszukała Jacobs co do swojej tożsamości, kiedy zeszłego lata postanowiły z Violet zamienić się rolami, nie uspra­wiedliwiało to dezercji. A fakt, że rodzice Jeannette ukarali ją za ten skandal wygnaniem do Irlandii, nie stanowił wystarczającego powodu, żeby Jacobs poszukała sobie innego pracodawcy. Gdyby naprawdę była oddaną służącą, nie wahałaby się towarzyszyć swo­jej pani. Jeannette wytarła kolejną łzę i spojrzała na siedzącą na­przeciwko nową pokojówkę, Betsy. Chociaż miła i łagodna, była zupełnie obca. W dodatku brakowało jej doświadczenia. Musiała się jeszcze wiele nauczyć o zajmowaniu się strojami, układaniu włosów i najnowszej modzie. Jacobs miała to wszystko w małym palcu.

Jeannette westchnęła.

Och, cóż, przyuczenie Betsy da jej jakiś cel w nowym życiu. Na myśl o „nowym życiu” w jej oczach znowu się zakręciły łzy.

Sama. Była tak rozpaczliwie samotna.

Powóz zatrzymał się gwałtownie. Zsunęła się z ławki, o mało nie spadając na podłogę w obłoku spódnic.

Złapała ją Betsy, albo raczej podtrzymały się nawzajem i usado­wiły z powrotem na swoich miejscach.

- Wielkie nieba, co to było? - Jeannette poprawiła kapelusz, który zsunął się jej na oczy.

- Wygląda na to, że w coś uderzyliśmy, milady. - Betsy się od­wróciła, żeby popatrzeć na ponury krajobraz za oknem. - Mam nadzieję, że to nic poważnego.

Powóz zakołysał się, kiedy woźnica i lokaje zeskoczyli na zie­mię; na zewnątrz rozległy się męskie głosy.

Jeannette zgniotła chusteczkę w dłoni. A niech to. Co się zno­wu stało? Jakby nie dość było kłopotów.

W chwilę później w oknie ukazały się pomarszczona twarz i przygarbione ramiona woźnicy.

- Przykro mi, milady, chyba utknęliśmy.

Jeannette uniosła brwi.

- Co masz na myśli?

- To ta pogoda, milady. Deszcz zmienił drogę w trzęsawisko. Trzęsawisko? Wsysające wszystko bagna? Stłumiła jęk i siłą woli powstrzymała drżenie warg.

- Będziemy próbowali z Jemem i Samuelem ruszyć powóz - ciągnął woźnica - ale to może potrwać. Czy zechciałaby pani wy­siąść, podczas gdy my...

Rzuciła mu tak zaszokowane spojrzenie, że aż umilkł.

Czy temu człowiekowi brakuje piątej klepki? A może jest śle­py? Czy nie widzi jej pięknej, jasnoczerwonej sukni podróżnej? Ani modnych skórzanych trzewików, które kazała specjalnie ufarbować na ten sam kolor przed wyjazdem z Londynu? Najwidoczniej brak mu rozsądku i wyczucia stylu. A może zbyt surowo go oceniała? Jaki mężczyzna zna się, ostatecznie, na damskiej modzie?

- Wysiąść? Gdzie, w to błoto? - Pokręciła energicznie głową.

- Poczekam tutaj.

- Powóz może się przechylić, milady. To niebezpieczne.

- Nie martw się o moje bezpieczeństwo. W powozie będzie mi dobrze. Żeby było wam lżej, możecie wyładować kufry. Nie życzę sobie jednak, żeby się pobrudziły albo uszkodziły. - Machnęła dło­nią w rękawiczce. - Betsy może wyjść, jeśli ma ochotę.

Betsy wydawała się zmieszana.

- Na pewno, milady? Nie powinnam pani opuszczać.

- Już dobrze, Betsy. I tak nie masz tu nic do roboty. Idź z Jo­hnem.

Poza tym, pomyślała Jeannette żałośnie, to nic nowego. Przy­zwyczaiłam się ostatnio, że wszyscy mnie opuszczają.

Siwowłosy mężczyzna spojrzał łagodnie na służącą.

- Lepiej chodź ze mną. Odprowadzę cię w bezpieczniejsze miejsce.

Betsy wyszła z powozu i stanęła w możliwie suchym miejscu. Drzwi berlinki starannie zamknięto. Służący wyładowali bagaż, a potem zabrali się do wydobywania kół z koleiny.

Minęło pół godziny. Nic się nie zmieniło. Jeannette mocno trzymała się siedzenia. Od silnego kołysania, gdy ludzie i konie usiłowali wyciągnąć powóz z pułapki, robiło jej się lekko niedo­brze. Z okrzyków złości, które rozlegały się od czasu do czasu, wy­wnioskowała, że ich trud poszedł na marne. Koła zagłębiły się tylko bardziej w błoto.

Wyciągnęła z torebki świeżą chusteczkę i otarła czoło z potu. Słońce i wiatr przegnały chmury, ale nie osuszyły traktu. Popołu­dniowy żar, niezwykły w tych stronach nawet w środku lata, wisiał w przesyconym lepką wilgocią powietrzu.

Przynajmniej przestała płakać. Szczęśliwa okoliczność, bo niezręcznie byłoby zjawić się u kuzynostwa - o ile kiedykolwiek tam dotrze - z zapuchniętymi i zaczerwienionymi oczami. Sama świadomość tego, co musieli myśleć o jej wygnaniu, dostatecznie ją upokarzała. Nie chciała witać się z nimi, wyglądając gorzej niż zwykle.

Do powozu wpadła mucha, tłusta, czarna i paskudna.

Jeannette skrzywiła się z obrzydzeniem. Machnęła w stronę owada chusteczką, w nadziei, że wyleci przez okno. Zamiast tego mucha zawróciła, kierując się prosto ku niej. Pisnąwszy głośno, Jea­nnette po raz drugi usiłowała przepędzić ją chusteczką.

Mucha przeleciała, brzęcząc, koło jej nosa i wylądowała na ra­mie okna. Przezroczyste skrzydełka lśniły w słońcu. Zaczęła się przechadzać po malowanym drewnie na cienkich jak włos owa­dzich nóżkach.

Jeannette sięgnęła po wachlarz. Poczekała chwilę, przesuwając kciukiem wzdłuż pozłacanej ramki z kości słoniowej. Gdy stwo­rzonko przystanęło, trzepnęła je wachlarzem.

W jednej chwili owad zamienił się w czarną plamę. Zadowolo­na z tego drobnego zwycięstwa, przyjrzała się uważnie wachlarzo­wi, bojąc się, że uszkodziła delikatną konstrukcję pręcików; bardzo go lubiła.

Zerknąwszy jeszcze raz na zgniecionego owada, otrząsnęła się ze wstrętem, po czym szybko wyrzuciła zwłoki za okno.

- Masz celne oko, dziewczyno - odezwał się łagodny męski głos, dźwięczny i melodyjny jak irlandzka ballada. - Nie miała szans, ta mucha. Czy tak samo radzisz sobie z prawdziwą bronią?

Zaskoczona, odwróciła głowę; obcy mężczyzna przyglądał się jej przez okno po przeciwnej stronie. Silnym ramieniem podtrzy­mywał ramę okienną.

Jak długo tam stał? Najwyraźniej widział jej starcie z muchą.

Był wysoki i szczupły, z krótko obciętymi, falującymi ciemno - kasztanowymi włosami, jasną cerą i przenikliwymi, błękitnymi jak polne kwiaty oczami. Pojawiły się w nich iskierki, kiedy na nią pa­trzył. Nie próbował nawet ukryć ciekawości. Jego wargi wygięły się w uśmiechu.

Diabelsko przystojny.

To zdanie pojawiło się nieproszone w jej głowie. Nie mogła odmówić mu urody. Serce zabiło jej mocniej, a pierś zafalowała pod materiałem stanika.

Wielki Boże!

Nie chcąc przyznać się, że nieznajomy wzbudził jej zaintereso­wanie, zaczęła wyszukiwać niedoskonałości w jego rysach. Coś co uczyniłoby go niegodnym jej uwagi. Czoło miał kwadratowe i raczej prostackie. Nos odrobinę za długi - podobny do dzioba sępa - brodę o twardym zarysie, wskazującą na upór. Wargi zbyt cienkie.

Całość jednak robiła przyjemne wrażenie. Każda kobieta zwró­ciłaby na niego uwagę. Wręcz promieniował magnetyzmem, co sprawiało, że sama jego obecność rodziła grzeszne myśli.

Grzeszne, w istocie. Westchnęła z żalem, jako że mężczyzna z pewnością nie był dżentelmenem. Zwyczajny, prosty strój - płó­cienna koszula, chustka na szyi i brązowy kubrak - oraz brak ma­nier, zdradzały plebejskie pochodzenie. Wystarczyło spojrzeć, żeby go ocenić, kiedy opierał się o drzwi powozu niczym rozbójnik.

Zesztywniała, uświadomiwszy sobie, że to zupełnie możliwe. Cóż, jeśli chciał ją obrabować, nie sprawi mu satysfakcji, okazu­jąc strach. Zdarzało jej się wybuchnąć płaczem, ale nie należała do tych, co z byle powodu wołają o sole trzeźwiące.

- Potrafię się bronić - oświadczyła twardo. - Bez trudu wpaku­ję ci kulę w głowę.

Co za kłamstwo, pomyślała, uznając, że najmądrzej będzie nie wspominać o tym, że nigdy w życiu nie strzelała ani nie ma w po­wozie pistoletu. Tylko woźnica miał broń.

Gdzie on się właściwie podziewał? Miała nadzieję, że ani on, ani pozostali nie leżą gdzieś związani.

Oczy łotrzyka rozbłysły ze zdumienia.

- Jaki masz powód, żeby do mnie strzelać?

- A co mam myśleć, gdy obcy mężczyzna zaczepia mnie w mo­im własnym powozie?

- Może chcę ci pomóc.

- W czym? W rabowaniu moich rzeczy?

Zmrużył oczy, patrząc na nią z mieszaniną rozbawienia i iry­tacji.

- Podejrzliwe z ciebie dziewczątko. Od razu uznałaś, że jestem złodziejem. - Pochylił się ku niej. Miał lekko ochrypły głos. - Na­wet gdybym nim był, uważasz, że posiadasz coś aż tak wartościo­wego, żebym się na to skusił?

Bezwiednie otworzyła usta; serce zabiło jej żywiej z niepokoju, zdradziecki rumieniec oblał policzki.

- Tylko stroje i parę klejnotów, nic więcej. Są w kufrach na ze­wnątrz.

- Gdybym pragnął kosztowności, już bym je miał. - Wpatrywał się w jej oczy, po czym powoli przeniósł wzrok na jej usta. - Ja na­tomiast chciałbym tylko jednego...

Wstrzymała oddech, kiedy przerwał. Czyżby chciał jej? Zamie­rzał się wkraść do powozu i zdobyć kilka pocałunków? A może jeszcze coś innego? Jeśli tak, powinna krzyczeć, wpaść w panikę. Ale czekała jedynie, z łomocącym sercem, co powie dalej.

- Tak? - przynagliła, niemal szepcząc. Uniósł kącik ust w górę.

- Żebyś zabrała swój śliczny tyłeczek z powozu tak, żebym ra­zem z twoimi ludźmi mógł wyciągnąć go z błota.

Minęła dłuższa chwila, zanim zrozumiała znaczenie tych słów. Chyba coś źle usłyszała. Czy on naprawdę powiedział: „zabrała ty­łeczek z powozu”?

Zesztywniała.

Co za tupet! Nigdy dotąd nie zwracano się do niej w tak prosta­cki, lekceważący sposób. Za kogo on się miał?

- Jak się nazywasz, człowieku?

- Och, proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się wcześniej - po­wiedział, prostując się. Był bardzo wysoki. Przytknął dwa palce do czoła. - Darragh O'Brien, do usług.

- Darragh? - Zmarszczyła brwi. - Co za dziwne imię. Teraz on z kolei się zirytował.

- Nie jest dziwne, ale irlandzkie. Wiedziałabyś o tym, gdybyś dopiero co nie przyjechała z Anglii.

- Skąd pan to wie?

- Cóż, na pierwszy rzut oka widać, że jesteś Angielką i nigdy jeszcze nie byłaś na tej ziemi.

Mógł to wywnioskować z ich krótkiej rozmowy, niepraw­daż?

- A zatem, dziewczyno, wiesz, jak się nazywam. A jak ty masz na imię? I dokąd się udajesz? Twoi ludzie nie chcieli mi tego po­wiedzieć.

- I bardzo dobrze, bo moje plany to doprawdy nie pana sprawa, zwłaszcza jeśli istotnie jest pan łotrem.

- Ach, teraz jestem łotrem? Nie tylko złodziejem?

- To się okaże. Parsknął śmiechem.

- Masz ostry język. Tnie do kości i największym zbójom każe uciekać na koniec świata.

- Jeśli to prawda - odparowała z drwiącym uśmieszkiem - co pan tu jeszcze robi?

Uśmiechnął się bezczelnie, najwyraźniej rozbawiony.

- No cóż, nie zwykłem uciekać przed niebezpieczeństwem. I nie mam nic przeciwko pakowaniu się w interesujące tarapaty.

Uniosła brew na tę replikę. Chciał powiedzieć, że ona sta­nowiła „tarapaty? No, jeśli się nad tym zastanowić, może i tak było.

- Zatrzymałem się, żeby pomóc - oznajmił. - Przejeżdżałem obok, kiedy zobaczyłem ten żałosny wypadek. Pomyślałem, że twoim ludziom przydałaby się jeszcze jedna para rąk.

No właśnie. A gdzie się podziewa służba? Podejrzliwość wró­ciła.

- Gdzie są moi ludzie?

- Tutaj. - Wskazał ręką. - Tam, gdzie byli przez cały czas. Przesunęła się na ławce i wychyliła przez okno. Zobaczyła wszystkich czworo: woźnicę, dwóch lokai i pokojówkę, skupio­nych przy jej bagażu na kawałku suchej ziemi. Przypominali roz­bitków na małej, bezludnej wyspie - spoceni i strudzeni - ale nic nie wskazywało, żeby bali się o swoje życie.

- Zadowolona?

Cmoknąwszy z irytacją, usadowiła się w poprzedniej pozycji.

- A więc ja się przedstawiłem. A jak ty masz na imię, dziewczy­no? - Pochylił się w jej stronę, opierając muskularne przedramiona na ramie okna.

- Nazywam się Jeannette Rose Brantford. Lady Jeannette Rose Brantford, nie „dziewczyna”. Wolałabym, aby więcej nie zwracał się pan do mnie w sposób tak poufały.

Ta wyniosła odpowiedź wywołała jeszcze szerszy uśmiech na jego twarzy. Sposób, w jaki jego oczy zalśniły przy tym, przyprawił ją o przyśpieszone bicie serca.

- Lady Brantford, tak? - powiedział przeciągle. - A gdzie jest twój lord, pan małżonek? Wysłał cię w samotną podróż?

- Jestem w drodze do posiadłości kuzynów na północy od Waterford, koło wsi o nazwie Inis... Inis... - Urwała, grzebiąc roz­paczliwie w pamięci. - Och, nie pamiętam, Inis - coś - tam.

- Masz na myśli Inistioge, tak?

- Tak, chyba tak. Zna pan tę wieś?

- Bardzo dobrze.

Nadal miała co do niego wątpliwości. Mógł być rozbójnikiem lub kimś przyzwoitym. Miejscowym gospodarzem, dzierżawcą, a może kupcem. Chociaż nie mogła sobie wyobrazić - przy tym jego nieposkromionym, aż nadto śmiałym usposobieniu - żeby Darragh O'Brien komuś służył.

Jeśli znał wieś w pobliżu majątku kuzynów, oznaczało to, że niemal dotarła do celu. Bogu wiadomo, jak bardzo chciała znaleźć się już na miejscu, żeby wreszcie wysiąść z powozu i wytrzepać spódnice.

- Zatrzymam się u kuzynów - powiedziała. - I jeszcze jedno. Co prawda to nie pańska sprawa, ale tytuł przysługuje mi z urodze­nia, nie z racji zamążpójścia. Jestem niezamężna.

Jego oczy rozbłysły żywiej.

- Niezamężna, dziewczyno? Wiedziałem, że Anglicy to głupcy, nie zdawałem sobie sprawy, że są na dodatek ślepi.

Zadrżała. Opanowała się natychmiast, przypominając sobie, że O'Brien - choćby nie wiadomo jak pociągający - nie należał do mężczyzn, których dama z jej pozycją mogłaby brać pod uwagę, szukając małżonka.

- Już mówiłam, żeby nie zwracał się pan do mnie „dziewczy­no” - zauważyła zduszonym głosem. Nie zabrzmiało to groźnie.

- Tak, tak właśnie powiedziałaś. - Uśmiechnął się, wcale nie - skruszony. - Dziewczyno.

Potem zachował się w sposób najbardziej zdumiewający - mrugnął do niej. Śmiałe, bezczelne mrugnięcie wywołało w niej falę gorąca, przelewającą się z gwałtownością wody spuszczonej z tamy po deszczu.

Gdyby miała skłonności do czerwienienia się, tak jak siostra bliźniaczka, miałaby teraz policzki czerwone jak maki. Na szczęś­cie jednak, 'w przeciwieństwie do siostry, Violet, nie zwykła się czerwienić na każdą przypadkową uwagę. Była to zresztą jedna z niewielu cech, które je dzieliły.

Uznała, że przyczyną tej zdumiewającej reakcji był letni upał. Musiał jakoś wpłynąć na jej już i tak przeciążone zmysły. W Londynie nie zaszczyciłaby tego człowieka drugim spojrzeniem... Cóż, dru­gim może tak, ale trzecim na pewno nie!

- Chodź - powiedział O'Brien, stanowczym tonem. - Pogawę­dziliśmy sobie, ale teraz muszę cię wyciągnąć z powozu.

- Nie zamierzam wychodzić. Może mój woźnica o tym nie wspomniał, ale uzgodniliśmy, że zostanę na swoim miejscu, dopó­ki berlinka nie ruszy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin