Stefan Żeromski
Nowele
Wisła
Nowy ląd
Suchy wiatr spalił już wielkie śniegi. Gorący podmuch wyniósł je w
przezroczyste niebiosa. Płyną teraz w widnokręgach dalekich złote zarazem i
białe, śniade i rumiane, puszyste i bujające jak włosy czteroletniej
dziewczynki. Po śnieżnym panowaniu w głębokich lasach jeszcze się nie
wyprostowały zeschłe trawy i zmartwiałe byliny. Leżą wygniecione przez
ucisk zasp, na płask rozpostarte po ziemi, oczywiste uprzytomnienie ciężaru
zlodowaciałych pokładów. Blask słońca wszystko z martwych wskrzeszający tu
i tam na nie przypada - poprzedzierany przez fioletowe cienie śniatów
bukowych i pniów świerka, jakby łaski pełne spojrzenie poprzez palce
przesłaniające boskie oczy. Gdziekolwiek wpośród rudych porostów strumyczek
wiosenny w nizinę się przesącza, tam żółtą smugą rodzina jaskrów wytryska.
Spomiędzy zeschłych badylów lśni tu i ówdzie przylaszczka podobna do barwy
kwietniowych niebios. Ledwie dosłyszalny szmer wiosennej wody podnosić się
zdaje, przypominać i uwydatniać tajemniczy zapach ziół ledwie rodzących się
w owej chwili. Jak czarodziejskie młodości natchnienie, jaśnieją w dalekiej
puszczy sosnowej brzozy owiane nie roztulonymi listkami. Spojrzenie w każdą
stronę jest odkryciem cudu i zwiastowaniem o nim czującej duszy. Każde
takie powzięcie pełną miarę zapomnienia się od szczęścia podnosi do warg
zeschniętych, do gardła ściśniętego od łez. Na wzór rozkwitającej
przylaszczki serce wita się z niebiosami jak za dziecięcych dni, jak przed
straszliwą zimą doświadczeń. Polotny wiatr wywiewa z niego i zabiera na
błogosławione swe skrzydła nieprzezwyciężoną noc udręczenia.
Daleko, dokąd wzrok nie sięga, za błękitnymi mgłami śni swe przedwiośnie
długa, szeroka, nieprzemierzona, nieobeszła, nieogarniona ziemia. Trawi
swój pokarm i napój wysysa. Drży w wiosennym oparze. Zapadły się w jej
głębokość tysiące tysięcy ciał przychodniów z dalekich stron - zza siedmiu
gór, zza dziewięciu rzek. Tysiące tysięcy nóg deptały ją i tratowały,
przemierzyły jej kręte, wąskie i mylne drożyny - brnęły w błotach,
zarabiały się w piaskach i więzły w glinach - tłukły się i zbijały o jej
kamienie, idąc naprzód i w tył, wciąż w siną dal - od zaoranych do
rozgrodzonych jej granic. Brali ją w posiadanie chciwymi oczami, przezywali
jej niedolę zelżywym słowem, przywłaszczali sobie jej odwieczną biedę nigdy
tutaj nie słyszanymi nazwami. Setki tysięcy zwierzyły jej ostatni swój jęk
i ostatnie miłosne słowo, gdy upadłszy nisko leżały krzyżem na męczennicy -
gdy gruntowały najdokładniejszą, nieomylną, własną miarą głęboką otchłań
cierpienia.
Wchłonęła ich jako swoją zdobycz wojenną chciwa z głodu ziemia niewoli.
Zapuszczają się teraz wylękłe nici młodocianych korzeni w jej głębinę i
pełnymi łaski zwojami oplatają tajemnicę straszliwą. Kwiaty wiosenne nie
znające nigdy o niczym pamięci, po to tylko potrzebne, żeby wiekuiste na
nic nikomu piękno kształtować - pić poczynają soki zdrowe i wydychać woń
czarodziejską z tajemnicy straszliwej. Jak przez kwiat wiosny, który
litości nie zna, żalu nie czuje - płynąć poczyna zdrowie duszy poprzez siły
cielesne pokolenia nowego. Potępione przez nie zostanie, zapomniane,
wzgardzone, nastąpnięte stopą nieszczędną truchło zapadłe w ziemię, gnój
podglebny, próchnica wołająca o lemiesz i kilof.
Przypływ i odpływ oceanu nie jest tak nieprzezwyciężony, toń jego nie
jest tak niezgruntowana, jak wielką była otchłań hańby i przepaść
cierpienia zalewająca tę ziemię. Bezdenny ciężar martwego oceanu sto lat ta
ziemia dźwigała na sobie. Aż oto anioł straszliwy poruszył go do dna -
począł kołysać, rozdzielać, rozkładać na ludy wolne, na ludy w sobie samych
zaślepione, od pychy swej oszalałe. Pchnięte skrzydłem anielskim pociągnęły
głuche wody na wschód - na zachód. Poznały ziemie słoneczne, lądy
szczęśliwe, ciężar przypływu cierpienia. Zrozumiały ludy wyniosłe męczarnię
niewolnicy milczącej. W słońcu wiosny odsłaniać się począł wielki,
zapomniany, nowy ląd.
Stane nawroty wód wyżłobionymi dążąc szlakami jeszcze się po nim tarzają.
Jeden z nawrotów wydarł milion młodzieńców kwitnących i mężów potężnych ze
środka miast i siół - pod znakiem odwiecznego tyrana postawił ich pierś
przeciw piersi w bratobójczym boju na ojczystej równinie lub wymiótł w góry
Kaukazu, w doliny Azji, ponad przepaście morza. Drugi - bezimiennych trupów
polskich setki tysięcy rozrzucił, rozmiótł, rozwlókł po obliczu ziemi - u
wrót fortecy Verdun, która na swej bramie wyryła napis równie niezłomny jak
ona: S'ensevelir sous tes ruines plutót que se soumettre, na drogach
Francji, Belgii, Serbii, Rumunii, w błotach Rygi, w lasach Litwy, w górach
Albanii, w dolinach Macedonii, nad krwawą rzeką Isonzo, w przepaściach
Tyrolu i w piaskach Palestyny. Trzeci ze skłębionych odmętów swej burzy, z
łona tego trzęsienia ziemi, które własną jego naturę przewróciło na nice,
wydaje milion zrabowanych dusz, milion serc i milion prawic męskich, które
orła wolności przyciska ją do piersi spalonych tęsknotą. Czwarty z
najgłębszej, najurodzajniejszej gleby wyłamał pół miliona pracowników,
ażeby z nich uczynić sanskryckie dwipada, pociągowego dwunoga, starogreckie
andrapodon, bydlę robocze z ludzkimi nogami, rzymskie manicipiun't, czyli
to, co się ręką w jarzmo ima. Inny - pokonał dzieci w kołyskach, wytracił
chorobami podrosłe, nauczył pokolenie odziewać się mrozem i deszczem,
opasywać głodem, podpierać na drogach swej ojczyzny krzywdą i zniewagą.
Lecz każda noc, która kona, odsłania coraz dalsze zarysy nowego lądu.
Każdy dzień, który się z nocy rodzi, ukazuje przestrzeń coraz dalszą...
Bądź pozdrowiona, przenajdroższa ziemio nasza, którą czciliśmy miłością
bezdenną, gdyś była pod otchłaniami wód niewoli. Bądź pozdrowiona teraz i o
każdej porze mową naszą tysiącletnią i na wieki wieków świętą! Bądź
pozdrowiona w sercu pokolenia, co się jeszcze morduje i cierpi - oraz w
sercu przyszłych, szczęśliwych i radosnych!
---------------------------
Wisła I
Poczęcie Wisły dokonywuje się wśród świstu-poświstu wiatrów południa i
wiatrów zachodu, przypadających na jasne mgły w kwiecistych tatrzańskich
dolinach i na wilgotne obłoki ledwie powstałe spomiędzy koron sosnowych w
szerokiej puszczy Beskidu.
W łonie chmury czarującej, której kształt nieprzerwanie nowy już się
nigdy nie powtórzy, a piękność jedyna już nigdy drugi raz nie przepłynie w
niebiosach, staje się Wisły istnienie.
Nadranna rosa wiosny, ciepły letni deszcz, różany szron jesieni i szadź
okrywająca martwymi kolcami bezlistne drzewa, długotrwałe zimowe ulewy,
ślepa zawieja i grad wszystko wyniszczający wciąż odnawiają nieprzeliczone
jej źródła.
Ze śniegowic klinem wciosanych w szczeliny skalne między trzonami
szczytów podniebnych, na których roztrzaskuje się wściekły huragan, wyją
furie burzy ciężarne w zaspy śniegu i kamienie gradowe - sączą się w źleby
zawalone mokrymi piargami wysokie wody do stawów.
Ze skalnych jezior, zawieszonych jakoby lutnie zawsze nowe pieśni
samogrające, z kotlin wysiedzianych u podnóża krzesanic przez cielska
lodowców, które odeszły były przed szesnastoma tysiącami lat w północne
strony - uciekają strumienie wieczyście żwawe wyłomami w morenach przez
milion lat uzgarnianych.
Z pieczar drążonych przez kamienne pokłady wskutek wzdrygnienia bezdennej
wapiennej skaliny, gdzie czarne powierzchnie jezior podziemnych trwają
nieruchomo w mroku przenigdy nie rozdartym spojrzeniem oczu istoty żyjącej
- skradają się wody czarne chodnikami wykapanymi w granicie lub wyżartymi w
wapieniu do przepaści głębokiej, którą biały ich wodospad napełnia powabem
niewysłowionym.
Z łanów leśnych, sianych wytrwale przez zamierzchłość stuleci po garbach
nieprzebytych wzgórz Śląska, z trzęsawisk torfowych, ponad którymi
najobfitszy mży deszcz, spośród gnatów korzennych wieloramiennego buka i
dębu-niepołoma, z pościeli mchów otulających stopy jodeł i świerków, z
zagaja młodej olszyny, paproci i podbiałów - ściekowiskiem wykapu ze
smereku wylewa się Czarna Wisła.
Głębokimi wąwozy, po wielkich złomach kamieni i kłodach zwalonych drzew,
na dnie pełnym grubego żwiru, w cieniu gałęzi i bujnych traw, z hukiem i
gwałtem pieni się Biała Wisła.
Czarne i białe ramię, dwa potoki, spadają z wyniosłości, aby złączywszy
się toczyć zakolem - zakolem, w głębokich parowach, wśród gór i lasów,
wspólne wiślańskie fale.
Niezliczone dzikie strumienie jak włókna i nici oplotły i przepoiły
rozległy Śląska kraj, ażeby jego wodne zasoby Wiśle darować.
Sidła i wężowiska ich sięgają do źródeł Olzy i Ostrawicy w Odrze
tonących, podobnie jak szlak graniczny naszej mowy chwiejąc się i
zaplatając od przemocy tonie w obcym zalewie.
Szumne, przezroczyste, zielone i fioletowe strumienie południa wielkich
Tatr, które nałęczą cudną opasali wchłania w siebie Poprad pienisty,
obfitowody, wierny szlak Spisza - w Wiśle ujście znajdują.
Leśny San darowuje północy to, co by Dniestr na południe wyniósł.
Błękitny, unicki Bug, bystra podlaska Narew podbierają skarb wodny górnej
Prypeci.
Ssące włókna Wisły sięgają do wód Odry, do wód Dniestru, do wód Dniepru i
do wód Niemna.
Jedne z nich, jako całkowite rzeki, wytryskują z wapieniów Pienin, ze
wzgórz krakowskich - inne sączą się ze żwirowisk i wywierzysk,
rozmywających zbocza płaskowzgórz i pagórków, albo przeczystymi baniami
nieprzerwanie pulsują kędyś w równinie barwistej łąki, ażeby później toczyć
się przez nią niedostrzegalnym ponikiem w nakryciu liści wiklów i kaliny, w
łożysku wysłanym niezapominajkami.
Z nizinnych błot, z rudawic, płytkich jezior i stawisk ciągną ze wszech
stron ku Wiśle wody ociężałe, osnute rzęsą porostów, w miękkości
jedwabistych moczarów, wśród tataraku i trzciny, w cieniu wierzb i olch
pochyłych.
Bujają nad nimi błękitne ważki, wielobarwne motyle i słupy komarów;
najżywszą melodię życia wydzwania chyże skrzydło dzikiej kaczki; w
wysokości obłoków zanosi się dudnienie lotu bekasa; przerzyna jasne
powietrze pokrzyk czajki, a po chwiejnych trzcinach unoszą się z miejsca na
miejsce stada szpaków gwarliwych.
Wszystkie wody wiślańskie - przaśne i słodkie, zaprawne wyssaną z głębin
ziemi solą lub siarką, żelazem lub przeróżnymi szczaw odmianami - spływają
od wielkich gór, co zostały za nimi w oddali jak gdyby obłoki
znieruchomiałe, błękitne i liliowe, z różanego powietrza utworzone o
poranku, a o zachodzie szkarłatne - po jednoskłonie północnym w zamglone
polskie równiny.
Wyszedłszy z lasów i spomiędzy gór skręca się Wisła na wschód wielkim
łukiem, wije wśród pagórków, uroczych skał z wapienia i pól krakowskich,
dążąc w swój żłób pozadunajcowy, trzy razy szerszy, niżby wymagała obfitość
jej wodnego zasobu - leżący w piaszczystych wybrzeżach, między pszennymi
glinami sandomierskiej i lubelskiej ziemi.
Wymija przedtem skałę Wawelu, którego początek nieznany jest i tajemny
jako tej rzeki początek - gniazdo mocy i sławy - gruz władzy przed wiekami
wygasłej - ślad wielkości, niby piszczele szkieletu świadczące o życiu,
które niegdyś je odziewało.
Opuściwszy prawiślisko lubelskie, po rozdarciu przed laty nieprzejrzanymi
kredowego kazimierskiego progu, płynie ku mazowszańskim polom między
wzgórzami Janowca i Puław.
Wznoszą się nad jej wartem wzorzyste dąbrowy, zaściełające płaskowzgórza
i zbocza wygrzane w słońcu, koralowe od berberysu, pachnące jałowcem i
macierzanką.
Tarniny i dzikie róże zwieszają się tam nad ścianami białych wąwozów, w
których głębi dwukolejowe, wąskie drożyny chyłkiem zdążają do widnych,
białych mieszkań wspaniałego ludu.
Sady rumiane od jabłek i rdzawe od śliwek splatają jakoby wieniec
nieskończony wzdłuż siół.
Stoją tam nad wiślaną wstęgą olbrzymie czartoryskie topole i wielkie
Puław drzewa, które miały to szczęście, iż pod ich cieniem wszystka się
ojczyzna chroniła w złe swe godziny.
Szeroko rozlała się Wisła wyminąwszy trupie mury tyrańskiej twierdzy
Dęblina, w poprzek wielomilowych piaszczystych przestworów, w których
jednostajnej, mglistej głuszy śpią zagrzebane pod działkami ziemniaków i
owsa, lichego żyta i tatarki - maciejowickie i wawerskie, raszyńskie i
grochowskie pola.
Rozciągają się nad jej połyskliwą falą wilgotne łęgi, bogatym rokrocznie
utłuszczane namułem i same się białą koniczyną zasiewające, a wielkie
białodrzewy i grube pnie wierzbowe, zielonymi koronami prętów wciąż na nowo
młodocianych zawsze ozdobne, ciągną szeregiem lub kępami wzdłuż jej
strumieni i pętlic, gdy stare porzucając szlaki szuka sobie przejść nowych
między łachami piasków, stokroć przesypanych z miejsca na miejsce.
Pieni się gościniec główny wielkiej rzeki w wiązadłach mostów z kamienia
i żelaza u stóp miasta Warszawy - cytadeli ziemskiego okręgu - stolicy
wolności świata, gdzie przez stulecie tkwiło kowadło wbite w ziemię głęboko
młotami kowali wprawnych w sztuce ciemięstwa, na którym nieubłagana a
niewidzialna zemsta losu kuła zarazem kajdany dla ludów uciemiężonych i
idei zakutych w dyby - mrowisko prac zawsze spiskowych, gdzie się ukrywał,
wił i prężył olbrzymi zamysł wysiłu wielkiego plemienia, sztuką w chwili
nieszczęśliwej w żelazne potrzaski schwytany.
Długimi smugami, wolnymi zakręty i liczbą odnóg siecią, wśród bezpłodnych
haków, kęp okrytych chrustem i ostrowów z dawna zarosłych dębem i topolą, a
w głębokim rozsianych korycie, odchodzi w dal połyskliwe zwierciadło wodne,
ażeby opłynąć Modlin, trzecią pieczęć niewoli, przemocą tyrańską wyciśniętą
na ziemi polskiej.
Przeglądają się w głębinie Wisły stare miasta o sławie zagasłej i Toruń
wieczyście sławny, gdyż w jego murach stała kolebka genialnego dziecięcia
Polski, odkrywcy, co powziął najprzenikliwszą, najsubtelniejszą i
najśmielszą myśl o wszechświecie i obrocie niebieskich ciał.
Dalej, ujęta w tamy, przy brzegach wklęsłych zaopatrzona w ochronne
nasypy, przy wypukłych w groble poprzeczne, wtłoczona w łożysko rokrocznie
prostowane i pogłębiane, żywi Wisła posłusznie siedem portów handlowych i
płynie równo a cicho.
Między Gniewem i Tczewem jednolita jej masa rozdziela się na trzy
ramiona. Jedno z nich, Nogat, niegdyś samoistna w Żuławach struga a od
szesnastego stulecia pierwszorzędne wielkiej rzeki ramię - odchodzi w
złowrogi cień Malborga i w dalekie, zimne morze.
Dwa inne rzną na wskroś urodzajne namuły z polskich wydarte i uniesione
gleb.
Wisła Śmiała, przedarłszy w połowie dziewiętnastego stulecia podczas
wielkiego zatoru wydmy piaszczyste, wlewa się mnóstwem ujść w najgłębszą
zatokę Bałtyku mieszając słodkie polskie wody ze słonym nurtem, głębią
morza idącym z oceanu.
Złote wiślane smugi niosą się daleko w zielonawy przestwór morza, w
błękitnawy jego widnokrąg, co z niebiosami nieskończonymi się spaja.
W niebiosa znowu, tam skąd przyszła, odchodzi Wisła.
A nim zaginie w niedocieczonej morza tajemnicy, wykreśla kierunek
westchnieniu polskiemu, tęsknej źrenicy pokazuje cel, wspomina szlak
zaginiony, zapomniany, wzgardzony, jakoby ślad bruzdy pośród morskiego
odmętu wyoranej przez sztukę Jana z Kolna, najdzielniejszego żeglarza
Bałtyku i najśmielszego syna Polski, co w piętnastym stuleciu na ubogim
statku waregskim pierwszy z ludzi europejskich na gruncie Ameryki stopę
postawił, opłynął wybrzeża Labradoru i odkrył cieśninę Anianu.
Ii
Niegdyś, w otchłani czasów, w prawiekach, po odejściu na północ
skandynawskich lodowców, z obszarów leśnych i przez leśne obszary
samowładnie i samowolnie toczyć się poczęły wiślane fale.
Któż wie, jaki człowiek, przychodzień z suchych zachodu stron w krainy
uwolnione od lodów, pierwszy ją ujrzał lasy dzielącą - brał w posiadanie
oczyma mętne i dzikie jej piany, nazywał swoją w mowie i pieśni-
kto pierwszy brodził po jej wybrzeżu i w czółnie z drzewnej kory
przeprawiał się na jej brzeg drugi?
Kości jego potomków śpią dotąd wzdłuż rozległej doliny, po słonecznych
pagórkach krakowskiej, sandomierskiej i lubelskiej ziemi, pod piaszczystymi
wzgórzami Mazowsza i w nizinach dolnego biegu, złożone w skrzyniach
kamiennych, nakrytych płasko łupanym głazem, stopami na wschód słońca
zwrócone.
Broń i narzędzia z gładzonego krzemienia, głębokie, kuliste lub wysmukłe
naczynie z gliny, w którym żal i trwoga potomnych przy wezgłowiu zmarłego
stawiała bogu niewiadomemu obiatę, na zawsze zostały w tych ziemiach.
Czarne ślady okrągłych popielisk, przesiąkłe krwią, resztkami pożywienia,
nawozem i okruchem naczynia, pełne kości zwierząt, węgla i popiołu, wielkie
i głębokie donice tłustego iłu w jasnożółtej, zwiewnej glinie lubelskiej
osadzone znaczą ślad domostw prawiecznego sioła.
Garbata jabłoń i rozłożysta czereśnia dzisiejszego sioła obfity wydaje
owoc, nie będąc w stanie przez wieków tyle wyssać soków żywota z popieliska
naddziadów.
Gliniane zaś naczynie mieszkańca dzisiejszego sioła uboższe jest i
brzydsze niż owo spoczywające w ziemi od siedmiu tysięcy lat.
Tają się w łonie tych ziem wielkie cmentarze, pełne naczynia z brązu i -
późniejsze - z żelaza, pełne mis i urn, świadcząc o kulcie innym i nowym
obyczaju.
Stoją wzdłuż szlaku małopolskiej Wisły wyniosłe kopce, mogiły-grodziska,
strome podwaliny drewnianych zamków, warstwami szkliwa jak zbroją z
wierzchu nakryte.
Baśń lotna i zwiewna jak nadrzeczna mgła, a nigdy nie wyczerpana i
niezmienna jako jej wody, jedna jedyna dobrze wie i pamięta o rycerzach, co
na te szklane góry wdzierali się z miłości lub nienawiści, walczyli i
konali.
W gałęziach Wisły, wśród sieci jej bujnych, górskich ruczajów,
odwiecznego traktu łączącego ciepłe morza
Południa z chłodnym morzem Bałtyku, ponad brzegami Bugu łączącego zachód
z Wołyniem i Dniepru źródłami, na północnej Tatr i Karpat pochylni, między
szerokim wielkiej rzeki łożyskiem i nieprzebytymi Polesia błotami, leżała
dziedzina, która była gniazdem słowiańskiego plemienia i słowiańskiej mowy.
Tutaj się wykołysało leśne pradziadowisko Słowian rodu, skąd szczepy jego
wyszły na wschód i południe, na zachód i nad morze.
Kopce pełne szkieletów świadczą o najściu i podboju Gotów, dokonanym na
tej ludności prastarej.
Inna niż ongi, przemyślnym, greckim i rzymskim kształtem kuta broń lub
ozdoba kobieca mówią o wędrówkach kupców z radosnych krajów Południa
poprzez puszcze i wąwozy gór, wzdłuż wiślanego rozdołu i grodów Krakowa
oraz Kalisza.
Pieczara pustelnicza świętego Świerada przy ujściu bujnych Dunajca wód,
schronienie niewygasłą otoczone klechdą, gdzie w zaraniu jedenastego
stulecia przebywał ów człowieczy cud, apostoł słowiański wyrosły spośród
owoczesnego chłopstwa polskiego "jako róża spośród cierni", anachoreta,
który przez trzy dni tygodnia nic nie jadł, a na post wielki idąc w głębszą
puszczę brał ze sobą na czterdzieści dni czterdzieści orzechów - w ciągu
dnia modlił się lub brał siekierę i rąbał lasy dookoła pustelni - zamiast
łoża miał pień, płotem z ostrej trzciny otoczony, aby go kłuła, gdyby się
we śnie na bok przechylał - na głowę zasie kładł koronę drewnianą
obwieszoną głazami, aby go biły po czaszce, gdyby znużona przechyliła się w
którą bądź stronę.
Gruzy Tyńca zadumane, prastare a na stokroć starszych wzniesione
popiołach, dla dzisiejszych ludzi niepojęte gruzy, co się stały tak
niezłomnymi, iż czas, nędza i zapomnienie już ich bardziej zniweczyć nie
mogą.
Dziurami okien, jak ślepe oczy, patrzą w nurt żywej wody, co u stóp skały
białej wieczystą swą toczy beztroskę, przynosi z dala i unosi w siną krainę
niewyczerpane swoje wesele - i patrzą w otchłań zamarłych czasów, nie
docieczoną dla nikogo na ziemi, w zdarzenia, z których pozostał taki
jedynie ślad jak ślad jastrzębia, który w powietrzu przepłynął, śniady na
ziemię rzucił cień rozpostartych skrzydeł i odleciał - powieść o
wiarołomnym władcy, o książęciu na Wiślech...
Przed secinami lat sadzone drzewa i winny szczep nasłonecznych
Sandomierza pagórkach, w miejscach, gdzie dzisiejsza bieda i dzisiejsza
ciemnota rozpościera panowanie wokół romańskiego piękna świętego Jakuba.
Wiślica, Kazimierz - murowane legendy o wielkim niegdyś wśród nas
marzycielu, o mocnym władcy, o potężnym rozumie i niezłomnej woli.
Wały ściskające Wisły koryto, z rozkazu wieczno trwałego króla sypane,
początek pracy, do której potomność nie dołożyła prawie ...
Nisa